Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

10 kwietnia 2010. Tej chwili nie zapomnę...

beta, pas, maf, dw, norbi, drm
Archiwum/graf. Łukasz Białorucki
Był ranek, 10 kwietnia 2010 roku. Sobota, dzień budził się do życia. I wtedy dopadła nas ta tragiczna wiadomość...

Jacek Adamowicz, były dyrektor Biura Poselskiego Grażyny Gęsickiej, posła RP, szefowej Klubu Parlamentarnego PiS:

- Wiedziałem, że pani minister jedzie na uroczystości do Katynia, więc pojechałem odpocząć do rodziców pod Rzeszów. Gdy obudziłem się w sobotę rano, byłem dziwnie zaniepokojony. Czasem tak mam, gdy ma się coś wydarzyć emocjonującego - złego, czy też dobrego. Takie przeczucie, podświadomość. Włączyłem odruchowo telewizor, chociaż w sobotę rano nigdy tego nie robię. W tym momencie zadzwonił telefon. Odebrałem, ale patrzyłem też na ekran. Utkwił mi w pamięci pasek z informacją o wielkiej tragedii i katastrofie prezydenckiego samolotu. Uderzyło mnie to, ale jeszcze nie wiedziałem, czy chodzi o nasz, polski samolot z głową państwa na pokładzie. Czy wiem, co się stało? - pytał mnie w tym momencie asystent Grażyny Gęsickiej z Warszawy. Mówił, że nie jest pewien, czy pani minister leciała tym samolotem, bo kierowca, z którym rozmawiał rano, mówił, że są korki i mogą nie zdążyć. Zacząłem dzwonić na jej komórkę. Włączała się automatyczna sekretarka. Odbierałem telefon za telefonem. Znajomi z Podkarpacia i Polski dzwonili z jednym pytaniem: czy na pewno była w tym samolocie. Wielu z tych ludzi, którzy byli na pokładzie, stanęło mi przed oczami. W większości je znałem.
Pobiegłem do rodziców. Dla nich także był to wielki szok. Poruszony był także mój dziadek, który w ubiegłym roku skończył sto lat. Przeżył wojny, stalinizm, komunizm. W wolnej Polsce takiej tragedii nie pamiętał.

Gdy dowiedziałem się, że kierowca widział, jak Grażyna Gęsicka wchodziła do samolotu, łudziłem się, że może cudem ktoś ocalał. Pomyślałem o jej rodzinie: córce Klarze i bliskich z Podkarpacia. To było najbardziej przykre. 10 kwietnia coś się we mnie zatrzymało. Dobrze, że byłem wtedy w gronie swojej rodziny. Było mi łatwiej.

Katarzyna Zboch z Dębicy, mama trójki dzieci:

- Początkowo to była zwyczajna sobota, jakich wiele. Zakupy, porządki w domu, zabawa z dziećmi. Nie było czasu na oglądanie telewizora albo słuchanie radia. Zadzwoniła mama, zapytała czy wiemy, co się stało. Porażająca wiadomość, szok, niedowierzanie. Natychmiast włączyliśmy telewizję. Do późnej nocy śledziliśmy doniesienia o katastrofie. Trudno opisać, co czułam. Chyba przede wszystkim współczucie dla rodzin ofiar. Ogarnęła mnie świadomość, że zupełnie niespodziewanie wydarzyła się tragedia, która na trwałe zmieni historię kraju. To już nie była zwyczajna sobota.

Mirosław Karapyta, marszałek województwa podkarpackiego:

- Byłem wtedy razem z dziećmi w Zakopanem, pojechaliśmy w piątek, na narty. W sobotę z samego rano poszliśmy na stok. W wypożyczalni nart był telewizor i usłyszałem informację o katastrofie, ale była bardzo nieprecyzyjna. Zjechaliśmy raz ze stoku, znowu wszedłem do wypożyczalni i wtedy usłyszałem tę tragiczną wiadomość. Wiedziałem, że na pokładzie był Leszek Deptuła, że było wielu innych kolegów i znajomych. Dzwoniłem do kolegów do Warszawy, żeby się upewnić, że to się rzeczywiście stało. Gdy okazało się, że nikt nie przeżył, wsiadłem w samochód i wróciłem do Rzeszowa. Byłem wtedy wojewodą podkarpackim, musiałem się wziąć w garść i zacząć działać.

Grzegorz, mieszkaniec Rzeszowa:

- Wstałem rano, jak zwykle, nastawiłem wodę na kawę i włączyłem TVN24. Przez chwilę pomyślałem, że chyba nie ten kanał włączyłem, bo przecież na TVN24 nie emitują filmów katastroficznych. Podszedłem do telewizora i z przerażeniem patrzyłem na rozbity samolot. Słowa dziennikarza docierały do mnie z opóźnieniem. Usiadłem i tępo wpatrywałem się w ekran. Łzy mi leciały po policzkach. Do pokoju weszła żona. Powiedziała tylko "O Jezu", usiadła koło mnie i siedzieliśmy tak w milczeniu, patrząc na obraz tragedii. Potem zadzwoniłem do koleżanki, która o niczym nie wiedziała. Nakrzyczała na mnie, że ją w sobotę tak wcześnie budzę. Kazałem jej włączyć telewizor. Włączyła. Telefon jej wypadł z ręki, usłyszałem tylko szloch.

Józef Gdański, podkarpacki komendant wojewódzki policji:
- Jechałem samochodem. Wiozłem żonę i jej koleżankę na szkolenie pod Warszawę. Pierwszą informację usłyszałem w radiu. Nie dowierzałem. Kiedy zaczęły pojawiać się kolejne, zadzwoniłem do dyżurnego komendy wojewódzkiej, który miał podgląd na stacje telewizyjne. Potwierdził mi doniesienia. Potem dzwoniłem między innymi do kolegi pracującego w Ministerstwie Sprawiedliwości, by upewnić się, że to jest prawdą. Byłem w szoku i niedowierzałem, że coś takiego mogło się zdarzyć. Znałem wiele osób, które zginęły, z wieloma miałem okazję rozmawiać, niektórzy byli moim znajomymi. Potem przez kilka dni zadawałem sobie pytanie - "dlaczego"?
Mariusz Frączek z Jasła, 30 lat, informatyk:
- Byłem w tym czasie za granicą, o katastrofie dowiedziałem się przez smsa od mojej dziewczyny. Od razu włączyłem polską telewizję i z uwagą i niedowierzaniem przyglądałem się całej sytuacji. To był dla mnie wielki szok. Nigdy nie przypuszczałem, że taka tragedia może dotknąć Polaków. Jak wszyscy zastanawiałem się, jak mogło do tego dojść, kto zawinił - ludzie czy maszyny.

Piotr Tomański, poseł z Przemyśla:
- Byłem wtedy w Poznaniu, na spotkaniu zespołu parlamentarnego. Wsiadałem do samolotu do Warszawy i wyłączyłem telefon. Po wylądowaniu i włączeniu komórki okazało się, że chciało się do mnie dodzwonić ponad 20 osób. Wtedy coś mnie tknęło. Pomyślałem, że musiało się coś stać. Za chwilę zadzwonił dyrektor mojego biura poselskiego i powiedział mi o katastrofie. Miałem lecieć do Rzeszowa, ale było zalecenie, aby zostać w sejmie w Warszawie. Później było wiele telefonów i SMS-ów. Każdy chciał się dowiedzieć, kto leciał, bo przecież spośród posłów mógł każdy. Wkrótce opublikowano listę ofiar. Wśród nich Arkadiusza Rybickiego. Rozmawiałem z nim zaledwie dwa dni przed katastrofą. Jak zwykle umawialiśmy się na mecz piłki nożnej, ale on akurat nie mógł tego dnia. Wspominałem też Leszka Deptułę z naszego terenu. To wartościowy człowiek.

Piotr Uruski z Sanoka, nauczyciel akademicki:
- O katastrofie dowiedziałem się z telewizji. Zaraz włączyłem komputer i wszedłem na stronę Agencji Reutera. Tam podano, że nie wszyscy zginęli, ale nie uwierzyłem. Wiedziałem, że przy takim rozmiarze katastrofy nikt nie mógł się uratować. Gdy wstała żona, powiedziałem jej o katastrofie i od razu zaznaczyłem, że jest wątpliwe, by ktoś przeżył. Pomyślałem od razu o senatorze Stanisławie Zającu, który wybierał się do Katynia. Potem cały czas śledziłem wszystkie doniesienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24