Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

30 lat leży w łóżku i cieszy się życiem!

Andrzej Plęs
Jak człowiek nazywa się Andrzej Zapał, to zobowiązuje. Bo do życia trzeba mieć zapał. Nawet jak od prawie 30 lat jest się sparaliżowanym.
Jak człowiek nazywa się Andrzej Zapał, to zobowiązuje. Bo do życia trzeba mieć zapał. Nawet jak od prawie 30 lat jest się sparaliżowanym. Andrzej Plęs
Gdy się leży 30 lat w łóżku, życie wygląda wcale nie gorzej, niż z pozycji dwóch zdrowych nóg. Inaczej tylko. I można to życie chwytać, nawet jeśli obie ręce są niesprawne.

Możesz pomóc Andrzejowi

Możesz pomóc Andrzejowi

Wszystkich, którzy chcieliby pomóc w zakupie materaca przeciowodleżynowego dla Andrzeja, prosimy o wpłaty na konto dębickiego Stowarzyszenia Rodziców i Przyjaciół Osób Niepełnosprawnych "Radość". Nr konta 04 1240 4807 1111 0000 5531 4309 z dopiskiem Andrzej Zapał.

Uświadomił sobie, że jest naprawdę źle, kiedy przyprowadzili mu księdza, a lekarz powiedział, że szans raczej nie ma, bo "takie coś" to jeden na stu przeżyje.

Miał 19 lat, plany, życie towarzyskie, radość życia, pracę w dekoratorni przy dębickim Igloopolu, a przez tych kilka miesięcy w dębickim i rzeszowskim szpitalach niemal zgnił. Tkanki miękkie z pięt mu odpadły i dziś buty nie mają się na czym trzymać. Zresztą buty mu niepotrzebne, bo i tak nie chodzi. I chodził nie będzie.

W końcu przyzwyczaił się do życia z paraliżem od szyi w dół.

- Z pozycji łóżka paralityka świat wygląda inaczej, a ludzie żyć nie potrafią, zamartwiają się pierdołami, które ich powoli zabijają - tłumaczy Andrzej Zapał.

Skok po życie

To miał być tego dnia ostatni skok do wody. Lato 1985 roku było piekielnie upalne, na kąpielisku w Kamionce tłumek. To miał być ostatni skok, więc włożył trampki i spodenki, żeby - mokre - chłodziły w drodze powrotnej do domu.

I trawa na brzegu zalewu też była mokra, więc w tych trampkach pośliznął się, dał głową do wody. Miał być skok "na główkę", ale nie taki. Grzmotnął łbem o muliste dno.

- Coś chrupnęło w szyi, trochę zabolało, zobaczyłem swoje ręce, pływające obok mnie, ruszyć nimi nie mogłem, twarz w wodzie, nie mogę złapać powietrza, czerwono przed oczyma mi się zrobiło, pomyślałem, że jestem w piekle - opowiada. - A potem czarno.

Obudził się na brzegu. Jakaś kobieta go wyłowiła, słyszał pielęgniarkę - plażowiczkę, jak mówi, że to na pewno uszkodzony kręgosłup.

Telefonów nie było, ktoś popyrkotał syrenką do Sędziszowa po pomoc, zanim karetka dowiozła go do rzeszowskiego szpitala, trochę czasu minęło.

A on nic - nie boli, bo nie czuje. Rąk nie czuje, nóg nie czuje, tułowia nie czuje, ale niespecjalnie się martwił, bo to pewnie chwilowe. Bo co złego może się stać zdrowemu dziewiętnastolatkowi?

Przewiercili mu czaszkę po obu stronach nad skroniami. Na dwie śruby. Śruby do linki, a do linki - osiem kilogramów, które miały wyciągać i prostować mu kręgosłup.

- Pielęgniarzowi ciężarki wypadły z ręki, szarpnęło, pomyślałem, że tyłek został na łóżku, ale łeb to mi na pewno urwało - wspomina z przekorą. Wtedy tej przekory jeszcze nie było. Najpierw było lekceważenie zagrożenia, potem strach, potem rozpacz i rezygnacja.

Aż wreszcie - pogodzenie się z sytuacją. To pogodzenie uratowało mu życie. Bo wielu niepogodzonych skończyło na wisielczym sznurze, albo inaczej.

- Psychika zaczęła "siadać", kiedy lekarz uświadomił mi, że już nie wstanę, kiedy rodzina przysłała księdza do szpitala - mówi o pierwszym kryzysie.

Dzisiaj nie tego skoku żałuje i nie swojego życia. Dzisiaj wciąż i najbardziej żałuje tego, że przed niemal trzydziestu laty rodziców wyrzucił ze szpitala.

Przyszli w odwiedziny, a on powiedział, że nie chce ich widzieć, żeby sobie poszli. Z buntu powiedział, z przerażenia i rozpaczy. Bardzo nie w porę ten but, bo trzy miesiące wcześniej zmarła siostra Andrzeja. I do dziś jeszcze widzi płaczącą matkę i zrozpaczonego kaskadą tragedii ojca.

Zapał do życia

W rzeszowskim szpitalu przy ul. Szopena żyć mu się nie chciało. Leżał jak Łazarz - ni żywy, ni nieżywy. Połowa lat 80., nie te standardy opieki medycznej, więc pielęgniarki nawet nie przekręcały go z boku na bok.

Odleżyny miał takie, że pięty mu zupełnie odpadły. Czuł, że gniją. Nosem czuł, bo w nogach czucia nie było. Ciało zaczęło gnić, skóra zlazła z kręgosłupa, że kręgi było widać.

- Największa zabawa była w nocy, kiedy karaluchy biegały mi po twarzy - na wspomnienie lekko się wstrząsa. - Ręką, nogą nie ruszam, głową też, mogłem tylko dmuchać i mrugać. Karaluchy dmuchaniem się nie przejmowały.

W stanie rozkładu (dosłownie) trafił do szpitala w Konstancinie. Do takich samych "złamasów", jak on. Na około 50 leżących na oddziale jak kłody pacjentów, 40 to były młode "skoczki".

Prawie sami swoi. Najpierw powycinali mu martwe tkanki odleżyn, po 30 szwów na ranę. Następne pół roku przeleżał na brzuchu.

Wciąż przychodziły myśli: jak żyć, ale już nie takie czarne, jak wcześniej. Głównie dlatego, że wokół miał takich samych, młodych, połamanych, bez perspektyw na dyskotekę i piłkę podwórkową.

- Świetnie się tam czułem - i wcale nie żartuje. - Idealnie wręcz. Dwa lata przeleżałem w Konstancinie, byłem w rozpaczy dopiero wtedy, jak mnie wypisali.

Cudowny personel. Jak poprosić, to popchną na wózku do pobliskiej kawiarenki albo do sklepu.

W Konstancinie próbowali na nim eksperymentować.

- Chcieli mi ścięgna wyciąć z bezużytecznych nóg i wszczepić w ręce - tłumaczy. - Żebym choć rękami mógł ruszać. Nie zgodziłem się. Koledze wszczepili w stawy rąk jakieś dziwne urządzenie, takie sterowane podręcznym radiem. Dziś powiedzieliby, że pilotem, ale to była końcówka lat 80. Widziałem, jak gość trzymał w dłoni kanapkę, przez przypadek trącił to swoje radyjko, ręce szarpnęło mu nad głowę, kanapka rozsypała się po pokoju. Jak pomyślałem, że mam być taka kukiełka radiem sterowana, to i za to podziękowałem.

Reszty życia w konstancińskim szpitalu spędzić nie mógł, chcieli go wypisać do domu, więc urządził głodówkę. Lekarze chcieli go karmić, nie dał się. Kroplówki chcieli dawać, odmówił. Oni też się uparli, więc zadzwonił do matki.

- Prosiłem, żeby zadzwoniła do Edwarda Brzostowskiego (twórca Igloopolu i wówczas - wiceminister rolnictwa - red.), niech mi załatwi przedłużenie. I załatwił.

Na czas jakiś, bo kiedyś trzeba było wrócić do życia.

Strach wracać

Wrócił do Dębicy. Znów wśród pełnosprawnych. Szkolni koledzy, koledzy z pracy, gdzieś się podziali, nie odwiedzali, nie dzwonili.

Matka pchała go na wózku po ulicach miasta. Nienawidził tych spojrzeń przechodniów. Tego lęku i odrazy w ich oczach. Musiał wlać pięćdziesiątkę w gardło, żeby mieć odwagę wyjechać na ulicę.

Znów odechciało mu się żyć, zatęsknił za Konstancinem, za światem połamanych i sparaliżowanych, za swoim światem, w którym nikt nie patrzy na kalekę, jak na dziwadło.

Miesiąc wytrzymał. Wymyślił sobie kamienie w pęcherzu, Igloopol załatwił karetkę, wrócił do Konstancina. Tu szybko się połapali, że te kamienie, to nie na pęcherzu, a na duszy, ale zyskał pół roku wśród swoich.

- Nie ja jeden miałem problemy z powrotem do życia - opowiada. - Dwóch sparaliżowanych kolegów powiesiło się w szpitalnym parku. Trzeci wyczołgał się przez balkon. Chciał się zabić, a tylko złamał nogę.

Nie zabijali się sami, zabijały ich czarne myśli o tym, co będzie. A raczej - czego nie będzie nigdy. Też próbował się zabić, jeszcze w Konstancinie.

Tylko jak ma popełnić samobójstwo człowiek, który ani drgnie. Zbierał tabletki, trochę uzbierał. I próbował to wszystko połknąć. Nawet zaczął, ale przyszła pielęgniarka.

- Siadła na moim łóżku, tyłkiem "wymacała" tabletki pod prześcieradłem i po mojej próbie samobójczej było - opowiada ze śmiechem. - Tyłek pielęgniarki uratował mi życie, ale po tych prochach przespałem dwie doby.

Nigdy więcej nie próbował. Nie ze względu na siebie, ale tych wszystkich, których zna i kocha, którzy starali się go przywrócić życiu.

Warto żyć!

Nie, z nikim by się nie zamienił. Z przeciwodleżynowego łóżka życie wygląda wcale nie gorzej, niż z pozycji dwóch zdrowych nóg. Inaczej tylko. I można to życie chwytać, nawet jeśli obie ręce są niesprawne.

Dłonie przykurczem zaciśnięte w pięści, że tylko między kciuk a tę pięść można włożyć papierosa. Na początku malował, mazał olejnymi po płótnie i to zupełnie dobrze.

Znów zachciało mu się żyć, jak zaakceptował swój stan. Że to nie koniec świata, że nie będzie tak samo, ale może być inaczej. Nie gorzej, po prostu inaczej.

Potem pojawił się komputer, Internet, rzucił malowanie, ale zarzeka się, że wcale nie na zawsze. Pojawiła się dziewczyna, byli z sobą kilka lat. Odeszła, wyszła za mąż. Tąpnęło nim, ale nie dziwi się i nie ma żalu.

I znajomi się pojawili. Przychodzą, opowiadają o swoich problemach zdrowych ludzi, a on słucha, bo potrafi. I czasem dziwi się, że ludzie na własne życzenie siebie samych zalewają goryczą, bo życie potrafi być piękne.

Nawet kiedy leży się dniami, tygodniami, latami. Jeszcze w Konstancinie studenci - praktykanci siadali na wózku inwalidzkim, żeby poczuć, jak to jest być kaleką.

- Nie mieli pojęcia, jak to jest - woła Andrzej. - W głowie mieli, że siądą, za chwilę wstaną i pójdą. A to nie w rękach i nogach, to w głowie jest się kaleką.

Szczęśliwy jest i nie zamieniłby się z innymi. I może tak żyć, choć wkurza go, że jest obciążeniem dla matki. Mamuśka ma 87 lat, ale miota nim po łóżku, żeby umyć, oklepać, przesmarować rany odleżynowe.

Nie marzy o nogach, marzy o nowym materacu przeciwodleżynowym. Ten stary chiński za 150 zł wygnieciony jak kołyska. Nowy, to kilkaset złotych. Nie stać go, więc leży na tym starym badziewiu. Materac mu potrzebny, ale nogi już nie.

- Nawet proponowałem mamie, niech mi uwalą te nogi przy samej... - żartuje. - Będę o połowę lżejszy, wrzuci mnie do plecaczka, będę jej w zakupach pomagał, ściągał produkty z górnych półek. I łóżko krótsze i więcej miejsca w pokoju.

Z siebie żartuje, ze swego kalectwa, z życia nie żartuje. Życie to poważna rzecz i on kocha tę poważną rzecz.

- Nawet swoje odleżyny kocham, bo przypominają mi, że żyję - nie przestaje żartować. - I mam po co żyć. Choćby po to, żeby ludzie, patrząc na mnie, przekonali się, że im wcale nie jest tak źle, jak im się wydaje.

Żyje życiem znajomych, przyjaciół, którzy przychodzą do niego ze swoimi troskami, radościami i żalami. Większość żyje tylko sobą i dla siebie, on żyje wieloma życiami naraz. Choć cudzymi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24