Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Musiał: na Wembley ukryłem kontuzję przed Kazimierzem Górskim

Bartek Michalak
Adam MusiałUrodzony w 1948 roku w Wieliczce, piłkarz Wisły Kraków i reprezentacji Polski, z którą wywalczył 3. miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku; były zawodnik m.in Arki Gdynia, angielskiego Hereford United i Eagle Yonkers New York; mistrz Polski w barwach Wisły Kraków w 1978 roku; zdobywca Pucharu Polski z Arką Gdynia w 1979 roku; trener roku 1991 w plebiscycie "Piłki nożnej"; były szkoleniowiec Wisły Kraków, Lechii Gdańsk, GKS Katowice i Stali Stalowa Wola. Od 9 grudnia 2011 roku symboliczna koszulka Adama Musiała wisi pod dachem stadionu "Białej Gwiazdy”; aktualnie kierownik piłkarskiego obiektu Wisły Kraków; żona Ewa; dzieci: Maciej (1977), Tomasz (1981).
Adam MusiałUrodzony w 1948 roku w Wieliczce, piłkarz Wisły Kraków i reprezentacji Polski, z którą wywalczył 3. miejsce na mistrzostwach świata w 1974 roku; były zawodnik m.in Arki Gdynia, angielskiego Hereford United i Eagle Yonkers New York; mistrz Polski w barwach Wisły Kraków w 1978 roku; zdobywca Pucharu Polski z Arką Gdynia w 1979 roku; trener roku 1991 w plebiscycie "Piłki nożnej"; były szkoleniowiec Wisły Kraków, Lechii Gdańsk, GKS Katowice i Stali Stalowa Wola. Od 9 grudnia 2011 roku symboliczna koszulka Adama Musiała wisi pod dachem stadionu "Białej Gwiazdy”; aktualnie kierownik piłkarskiego obiektu Wisły Kraków; żona Ewa; dzieci: Maciej (1977), Tomasz (1981). Bartek Michalak
Rozmowa z Adamem Musiałem, piłkarzem legendą Wisły Kraków, trenerem ekstraklasowej Stali Stalowa Wola w latach 1993 - 1995.

- Jakie to uczucie być żywą legendą takiego klubu jak Wisła Kraków?
- Nie będę ukrywał - czuję satysfakcję z tego powodu. Muszę jednak podkreślić, że swoją symboliczną koszulkę, która 2 lata temu została wywieszona pod dach stadionu "Białej Gwiazdy" oraz funkcję, jaką dzisiaj pełnię w klubie, zawdzięczam Bogusławowi Cupiałowi. To ten człowiek postawił na budowę Wisły na jej historii. To ten człowiek powiedział mi kiedyś: "Adam Ty będziesz ikoną tego klubu". Obietnicy jak zawsze dotrzymał. Ciężko w słowach opisać to uczucie. Moje nazwisko widnieje obok takich legend jak Henryk Reyman, Władysław Kawula, Jan i Józef Kotlarczykowie czy Jerzy Jurowicz i jest to nagroda za te dziesiątki lat, które spędziłem jako piłkarz i trener w klubie z Reymonta.

- Zanim zaczęliśmy rozmawiać oprowadził pan po obiekcie Wisły wycieczkę z Opola.
- Jako administrator piłkarskiego obiektu Wisły Kraków udzielam się również jako przewodnik. W końcu znam każdy kąt tego stadionu oraz jego zaplecza, dlatego nie sprawia mi to żadnych trudności. Cieszy mnie to, że nawet najmłodsi chcą się uczyć się historii Wisły Kraków, której jestem częścią. Przy okazji każdego spotkania, które jest rozgrywane na naszym stadionie jako gospodarz pierwszy witam tak zwanych VIP-ów. Następnie, kiedy jest początek spotkania, mogę grzecznie udać się do domu.

- Nie rozumiem. Rozpoczyna się mecz i jedzie pan do domu?
- Zazwyczaj tak. Robię swoje i tyle. Szczerze to nie interesuje mnie dzisiaj piłka nożna.

- Dlaczego?
- My kiedyś z chłopakami robiliśmy to za bardzo skromne pieniądze. Dzisiaj kasa jest ogromna, ale wyniki już nie te same. Najbardziej chodzi mi o przywiązanie do barw klubowych piłkarzy. A w zasadzie jego brak u większości. Jakiś czas temu w wyjściowym składzie Wisły Kraków nie wybiegał żaden Polak! To jest normalne?

- Obecnie jest już inaczej.
- Dlatego już nie wychodzę ze stadionu po 10 minutach, tylko w przerwie lub nawet po ostatnim gwizdku sędziego (śmiech). Cieszy mnie to, że pan Cupiał zatrudnił Franka Smudę, który opiera swój zespół na takim piłkarzu jak chociażby Arek Głowacki. Jest też Patryk Małecki i kilku młodych chłopaków, dla których Wisła Kraków to ukochany klub!

- Jak pan wspomina okres pracy w Stalowej Woli?
- Bardzo dobrze. Naprawdę był to fajny okres w moim życiu. Spotkałem ludzi, dla których piłka nożna i "Stalówka" była wszystkim.

- Jakiś konkretnych zawodników pan pamięta?
- Artur Sejud, Mietek Ożóg, Paweł Rybak, Paweł Szafran… Pamiętam zapewne wszystkich, ale to już musiałbyś mi przypomnieć nazwiska. Nie mam już dwadzieścia lat, pamięć czasami zawodzi.

- Jak trafił pan do Stali?
- Dostałem konkretną ofertę od Alfreda Rzegockiego. Zaproponowano mi umeblowane mieszkanie, dobre pieniądze i zespół składający się przede wszystkim z wychowanków, którzy każdy trening traktowali jakby miał być ich ostatnim. W Stalowej Woli spotkałem masę kapitalnych ludzi. Nie zapomnij pozdrowić ode mnie przede wszystkim Lucka Treli!

- Sam mógł pan go pozdrowić na obchodach 75-lecia klubu. Dlaczego się pan nie zjawił?

- Dostałem zaproszenie, ale miałem prośbę, żeby wysłano po mnie kierowcę. W mieście widocznie nie było samochodów, dlatego zostałem w Krakowie. Tak naprawdę to nikt do mnie już nie dzwonił, kiedy powiedziałem o tym transporcie. Żeby było jasne: nie oczekiwałem limuzyny (śmiech). Najzwyklejsze auto, tylko żebym w wieku prawie 70 lat nie musiał zajmować się podróżą na własną rękę.

- Ma pan o to żal do Stali?
- Nie jestem człowiekiem, który się obraża za takie rzeczy. Widocznie klubu nie było stać na kierowcę i tyle. Sytuacja ta nie ma wpływu na moje bardzo pozytywne wspomnienia z pracy w Stalowej Woli. Tak na dobrą sprawę jedyny przykry incydent jaki pamiętam z tych dwóch lat nie ma nic wspólnego z klubem. Kiedyś przy Hutniczej 15 jakiś chłopiec huśtał się na bramce, która go przygniotła, bezpośrednio trafiając w głowę... Pamiętaj, że dawniej bramki nie były aluminiowe, tylko robione ze stali, potwornie ciężkie. To był naprawdę okropny widok. Cieszę się, że mogłem wtedy choć trochę pomóc. W szpitalu w Stalowej Woli nie było specjalistycznego sprzętu do operacji. Dzięki temu, że miałem znajomych lekarzy w krakowskim szpitalu na Prokocimiu chłopakowi udało się uratować życie. Odwiedziłem go zresztą kilka miesięcy później. Pamiętam, że jego matka dziękowała mi jakbym co najmniej był chirurgiem, który go operował.

- W 1991 roku został pan wybrany przez tygodnik "Piłka Nożna" najlepszym trenerem w Polsce. Ze "Stalówką" zdołał pan spokojnie utrzymać się w Ekstraklasie. Dlaczego, mimo sukcesów, skończył Pan z trenerką?
- Charakter miałem dobry, żeby być piłkarzem. Niestety, będąc już trenerem ten sam charakter sprawiał, że wykańczałem się nerwowo. Powiedziałem stop i swojej decyzji nie żałuję! W końcu miałem czas dla rodziny.

- Jest pan dzisiaj bardzo dumny ze swoich synów.
- Zawdzięczam to swojej kochanej żonie. Ona jako była siatkarka, zresztą też Wisły Kraków, potrafiła poradzić sobie i wychować Maćka (obecnie trener drugiej drużyny Wisły Kraków - red.) i Tomka (międzynarodowy arbiter piłkarski - red.) na bardzo fajnych gości, co niezwykle mnie cieszy. Będąc piłkarzem, a następnie trenerem praktycznie cały czas spędzałem poza domem.

- Niewiele osób wie, że pana starszy syn był kiedyś na testach w "Stalówce".
- Byłem wtedy nawet trenerem tej drużyny (śmiech). Ostatecznie nic z tego nie wyszło. Maciek teraz pracuje jako szkoleniowiec i życzę mu z całego serca, żeby spełniał swoje zawodowe marzenia. Podobnie zresztą jak Tomek. Pamiętam jeszcze, jak jako bardzo młody chłopak sędziował sparingi Wisły. Podczas jednego z takich podszedł do mnie specjalnie Franek Smuda, który wówczas także był w klubie, i powiedział: "Adam z tego twojego Tomka to kiedyś będzie kawał sędziego!".

- W Stalowej Woli mieszkał pan sam czy z rodziną?
- Sam. Jak tylko mogłem dojeżdżałem do Krakowa. Powiem ci młody, że śmiałem się czasami, że żona w Stalowej Woli nie była mi potrzebna (śmiech). A to ktoś proponował mi wędliny prosto z Niska, a to ktoś kupował ziemniaki i tak dalej (śmiech). Podkreślę jeszcze raz, bo to prawda: spotkałem w tym mieście naprawdę wielu życzliwych ludzi. Czasami już ze złości mówiłem: "Chłopie po co mi tyle ziemniaków, przecież nie będę do Krakowa z nimi jechał". Mimo wszystko kilka dni później znowu otrzymywałem kolejne paczki żywieniowe (śmiech).

- Oglądał Pan ostatni mecz Polski na Wembley?
- Tak. Szkoda, że nie udało się chłopakom uzyskać korzystnego rezultatu. Fakt, że Anglicy byli od nas zdecydowanie lepsi piłkarsko, ale my swoje sytuacje też mieliśmy…

- Czy Adam Musiał w 1973 roku faulował w polu karnym Anglika i arbiter słusznie podyktował karnego?
- Śmieję się, ponieważ ostatnio byłem z żoną na zakupach w jakimś hipermarkecie i nagle słyszę za plecami: "Panie Adama tego karnego to za ch*** wtedy nie było!". Cieszy mnie to, że ludzie pamiętają jeszcze nawet takie wydarzenia sprzed 40 lat! A odnośnie podyktowanej "jedenastki" za mój faul. Jak to powiedział mi ostatnio Tomek: skoro sędzia gwizdnął to znaczy, że był (śmiech).

- Z takim charakterem i ostrym stylem gry w dzisiejszych czasach nie dokończyłby pan zbyt wielu spotkań?
- Powiem więcej: obawiam się, że czasami nawet z tunelu bym nie wyszedł (śmiech). Był ze mnie nerwus niesamowity, ale w tamtych czasach wychodziło mi to na korzyść. Musiała piłka mogła czasami przejść, ale piłkarz nigdy! Dzisiaj są inne przepisy. Każda "pyskówka" do arbitra może skończyć się żółtą lub nawet czerwoną kartką.

- Czy miał pan kiedyś… kontuzję?
- Czasami drobny uraz się przytrafił, ale kilka dni wolnego i człowiek znowu był w pełni gotowy do gry. Powiem ci, że najpoważniejszą kontuzję mogłem mieć po pamiętnym meczu na Wembley.
Już wcześniej z moim lewym kolanem nie było dobrze. Mimo to całą sprawę ukrywałem przed trenerem Górskim. Nie wyobrażałem sobie nie zagrać w tym meczu! O kontuzji rozmawiałem tylko z lekarzem kadry Januszem Garlickim. Po rozgrzewce doszliśmy do wniosku, że jeśli chcę zagrać z zaciśniętymi zębami, ale na pełnych obrotach, muszę dostać zastrzyk w kolano z blokadą. To groziło nawet zakończeniem kariery w przypadku chociażby niefortunnego wślizgu lub starcia z zawodnikiem. Jednak Janek swoją robotę wykonał doskonale! Igłą trafił idealnie w miejsce bólu. Był awans, była radość i duma z wyeliminowania faworyzowanych Anglików!

- "Groziło bolesnym interwałem bliskie spotkanie z Adamem Musiałem"?
- A tego hasła nie znałem. Fakt, że zdrowie miałem końskie, ale przede wszystkim waleczny charakter! Na boisku nigdy nikogo się nie bałem! Gdybym się bał, wolałbym siedzieć w domu, a nie udawać, że gram w piłkę. Dla mnie zawsze święte będą słowa trenera Kazimierza Górskiego. "Skoro wychodzimy na boisko, to po to, żeby wygrać!". Nie kalkulować z jakimiś remisami i innymi tego typu. Wyjść i wygrać! Niby prosta rzecz, ale tylko Kazimierz Górski jako wspaniały mentor potrafił to reprezentacji przekazać. Kiedy skończyłem grać w piłkę i zostałem szkoleniowcem czułem, że nie potrafię być dla zawodników właśnie takim psychologiem. Trenerem, który oprócz tego, że zna się na piłce potrafi zachować spokój w wielu boiskowych sytuacjach.

- Bałem się, że ta nasza rozmowa nie będzie taka… luźna. W końcu spotyka się gówniarz z legendą.
- Ty się lepiej bój, żeby cię z roboty nie wypieprzyli za ten wywiad (śmiech). Pozdrów tam wszystkich i wpadnij z tym wywiadem po publikacji na Reymonta. Zobaczę czy tak jak się umówiliśmy o pewnych sprawach nie napiszesz i wykreślisz te wulgaryzmy, którymi tutaj rzucamy (śmiech).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24