Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Dymna: przez pół filmu nosili mnie w trumnie

Marcin Kalita
Anna Dymna
Anna Dymna Anna Kaczmarz/Polskapresse
- Gdy dostaję SMS-y - "Anka, znowu przez ciebie płaczę", to wiem, ze powtarzają "Znachora" - opowiada aktorka Anna Dymna w rozmowie z Marcinem Kalitą.

- Od kilku lat próżno szukać Pani na ekranie. Czyżby kamera się Pani ograła?

- Proszę pana, mam 63 lata. Czas mojej największej aktywności zawodowej w sposób naturalny minął. Nagrałam się w życiu bardzo dużo, więc to pytanie nie pogrąży mnie w rozpaczy. Jestem spełniona i szczęśliwa. Każda rzecz ma swój czas… Niech pan prześledzi kariery największych aktorek. Po sześćdziesiątce grają, oczywiście, nawet największe swoje role, ale rzadziej. Dla kobiet w tym wieku jest mniej ciekawych ról. A przy wyborze tych, które proponują, bardziej ceni się czas. W chwili obecnej naszą profesję zdominowały propozycje serialowe. Gdy się ich nie przyjmuje, to dla masowego widza, który czerpie kulturę tylko z seriali, po prostu się nie istnieje. A ja, z wielu powodów, nie biorę udziału w żadnym z tasiemców. Co innego "Siedlisko", które miało dziewięć odcinków. Dostałam od razu cały scenariusz, mogłam więc wpłynąć na kształt roli i ją z radością zagrać.

- A zdarzały się propozycje z tasiemców?

- Oczywiście. Pamiętam dziwnie krępujące rozmowy i argumenty, z których głównym były pieniądze. Próbowano mnie przekupywać podwójną stawką. Idiotyczna sytuacja. Moja decyzja była jasna. Nie mam nic przeciw serialom, wiem, jak są ważne dla ludzi i niektóre naprawdę są świetne. Ale udział w nich to poważna decyzja, która odmienia życie. Mieszkam w Krakowie, od 41 sezonów gram w Narodowym Starym Teatrze, który bardzo kocham. Poza tym mam "Salony Poezji", uczę w szkole teatralnej, no i prowadzę fundację "Mimo Wszystko". Gdybym przyjęła dużą rolę w serialu, musiałabym z czegoś zrezygnować.

- Kiedyś udawało się to Pani godzić.

- Zagrałam w ponad stu filmach i wielu spektaklach telewizyjnych. Jak się tylko chce i jest dobra wola wokół, to wszystko się udaje. Oczywiście z wielu ról z różnych powodów rezygnowałam. I to naprawdę były dobre decyzje. Zresztą gdy człowiek jest młody, to wie, że ma przed sobą dużo czasu. "Nie zagram teraz, ale przede mną przecież całe życie" - myślałam. W moim wieku człowiek zaczyna się zastanawiać, ile czasu mu jeszcze pozostało i jak go wykorzystać. Dlatego jeśli wiem, że mogę go poświęcić na robienie czegoś ważnego lub zagrać piękną rolę w teatrze, to zaczynam go dokładniej mierzyć i też dokładniej wybierać role.

- Ale zagrała Pani kiedyś w "Licencji na wychowanie".

- To był uroczy serial, cudowne spotkania z Danusią Szaflarską, Czarkiem Kosińskim, Jolą Fraszyńską, no i rozkosz bycia babcią u boku dziadka Krzysia Globisza. Taki oddech i odpoczynek od poważnych rzeczy. Ale prawdą jest, że dla mnie zawsze ważniejsze było i jest zagranie dobrej roli na scenie. Ostatnio dostałam kilka scenariuszy filmowych. Niestety, nie rozumiałam, po co mam w nich grać i o co naprawdę chodzi. Nie mogę grać czegoś, czego nie rozumiem i w dodatku godzi we wszystko, w co wierzę i o co walczę. Co oczywiście nie znaczy, że nie chcę grać prostytutki, starej alkoholiczki czy baby potwora. To bywają ciekawe, piękne i mądre role. Niedługo zagram właśnie taką w dyplomowym filmie u młodego reżysera. Dostałam też propozycję zagrania w filmie bardzo trudnej, ostrej, zredukowanej do prymitywnego zwierzęcia postaci.
- Jak wspomina Pani ten czas, kiedy kręciła film za filmem?

- Tamten okres kojarzy mi się głównie z brakiem wakacji. Wyobraża pan sobie, że przez dziesięć lat w ogóle nie byłam na urlopie? Pamiętam dni, kiedy wieczorem grałam przedstawienie w Krakowie, rano jechałam na plan filmowy do Warszawy. Wracałam o 15 i do 18 miałam nagranie w krakowskiej telewizji. Pół godziny później kolejny spektakl, znów wyjazd do Warszawy na zdjęcia… Zdarzało mi się tracić przytomność ze zmęczenia. Teraz byłoby to niemoralne i niemożliwe. Sam siebie człowiek nie przeskoczy.

- Kręci się Pani łezka w oku na wspomnienie takich kultowych produkcji jak: "Kochaj albo rzuć", "Janosik", "Znachor" czy "Trędowata"?

- Z takimi rolami jest jak z kochanymi zwierzakami, chodzą za mną jak wierne psiaki - to miłe uczucie (uśmiech). Choć teraz po emisji np. "Znachora" wyjście z domu wymaga ode mnie odwagi cywilnej. Zdarza się, że słyszę "Jezu, to pani jeszcze żyje?" albo "O kur…, ale się pani zmieniła, jaka pani gruba!" (śmiech). I śmieszne to, i straszne. Gdy dostaje SMS-y -"Anka, znowu przez ciebie płaczę", to wiem, że powtarzają "Znachora". Ale te powtarzane stare role wciąż pracują, choć teraz już nie na mnie, lecz na moich podopiecznych! I Ania Pawlaczka, i Marysia Wilczur, i Marianna z "Siedliska", i Basia Radziwiłłówna wciąż wywołują w ludziach życzliwość. Często słyszę od moich sponsorów "Ojej, jak ja się w pani wtedy kochałem. Nie mogę pani odmówić". Tak więc Jurek Hoffman, Sylwek Chęciński, Janusz Majewski, chcąc nie chcąc, pomagają prowadzić mi fundację. W dodatku wiem, że "chcą".

- Wystąpiła Pani w wielu pięknych filmach kostiumowych. W "Królowej Bonie" była Barbarą Radziwiłłówną, a po latach została Pani samą Boną w "Farfurce królowej Bony".

- Wie pan, miałam to niebywałe szczęście, że grałam w najpiękniejszych kostiumach świata. Te stroje, które do "Bony" stworzyła Basia Ptak były prawdziwymi arcydziełami. Kiedy je wkładałam, od razu stawałam się królową, inaczej się poruszałam, inne wykonywałam gesty. Boże, jaką ja jestem szczęściarą! Oczywiście dla higieny zawodowej lubiłam grać pomywaczki, prostytutki, alkoholiczki.

- Pamiętam jedną piękną scenę z "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny", w której jest Pani cała zabandażowana.

- To była bardzo trudna technicznie scena. Sterczałam w tym kokonie sporo czasu, bo czekaliśmy na pogodę. Było zimno, pęcherz pękał, no bo woda dookoła. Kręciliśmy to w Łącku pod Płockiem. Było to dla mnie miejsce szczególne. Właśnie nad tym jeziorem w pałacu Rydza-Śmigłego mieszkaliśmy, kiedy kręciliśmy "Pięć i pół bladego Józka" - film, który nigdy nie wszedł na ekrany. Wtedy poznałam Wiesia Dymnego.

- Pamięta Pani jeszcze jakieś zabawne sytuacje z czasów realizacji tych wielkich dzieł?

- Oczywiście, same takie głupoty pamiętam. Kiedy kręciliśmy w "Znachorze" scenę, w której Biniu karmi tę biedną Marysię po trepanacji czaszki rosołem. Zeszło nam chyba z pięć godzin, bo nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. A to się krztusiłam, a to kluska mi sterczała z ust. Kiedy w końcu wszystko poszło jak należy, to mucha mi musiała siąść na nosie. Zabawnie było też przy "Dolinie Issy" Konwickiego. Tam przez pół filmu nosili mnie w trumnie. W końcu z tego wiatru i zimna zaczęły mi płynąć łzy. Wtedy reżyser krzyczał "Stop, trup płacze".

- Strasznie tragiczne te Pani role. Magdalena z "Doliny Issy" popełnia samobójstwo, Radziwiłłówna umiera na raka, a Marysia ze "Znachora" ma straszliwy wypadek…

- … i gubi tatusia (śmiech). W "Wiedźminie" przebito mnie strzałą, a w "Do krwi ostatniej" dostałam serię z automatu. Takie, proszę pana jest to życie!

- Pani życie też nie było usłane różami.

- Widzi pan, że się uśmiecham? Widać wszystko złe, co mnie spotkało, mnie wzmocniło.

- Podobno ludzie bali się Dymnego...

- Bo to był taki dziki człowiek. Ale pod tą skorupą agresji i dzikości ukryta była najsubtelniejsza, wrażliwa, łagodna istota. Nigdy już takiej nie spotkałam. A że pił? Gdybym była traktowana przez rzeczywistość tak jak on, pewnie też bym piła. Może i mnie ludzie by się bali. Taki wolny duch w zniewolonych czasach to prawdziwy dramat antyczny.

- Jak reagowali Pani kolejni partnerzy, słysząc, że lata spędzone z Dymnym były najwspanialsze w Pani życiu?

- Przecież wszyscy wiedzą, że nigdy nie byłabym taka, jaka jestem, gdyby nie Dymny. On mnie na swój sposób ukształtował. Był moją wielką pierwszą miłością. I co? Mam zabijać pamięć o niej, bo kogoś to może boleć? Moi partnerzy nie są idiotami. Wiesiu umarł, ale tak po prostu jest i będzie ze mną zawsze. Cały czas żyję tak, żeby on, moja mama i mój tato byli ze mnie dumni. Tak, jak i moje autorytety: Konrad Swinarski, Jerzy Jarocki czy Binio. Nie mogę ich zawieść. Przecież na mnie z góry patrzą.

- Zawsze Pani kogoś wspierała. W końcu założyła Pani własną fundację "Mimo Wszystko".

- Powiem panu szczerze, że gdybym wtedy wiedziała, jakie to trudne i jaką odpowiedzialność na siebie biorę, pewnie bym stchórzyła. Nie mam cech przywódczych, nigdy nie byłam bizneswoman, ale umiem liczyć, zresztą byłam bardzo dobra z matematyki. Umiem logicznie myśleć i to mi bardzo w tym pomaga. Fundację założyłam, bo musiałam ratować od beznadziei moich przyjaciół - ludzi niepełnosprawnych intelektualnie, którzy stracili prawo do korzystania z warsztatów terapeutycznych. To byli podopieczni Fundacji Brata Alberta i księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Przyjaźniłam się z nimi. No i ksiądz powiedział mi "Zrób coś, pomóż im". Nie wiedziałam, jak. Poradził, żebym założyła fundację. Na początku byłam sama, bez biura, księgowych… Cała przerażona. Dobry człowiek udostępnił mi mały lokal, wynajęłam księgową, poznałam Maję Jaworską, która została dyrektorem fundacji. Później wszystko potoczyło się już lawinowo. Ksiądz udostępnił nam pokój w swoim ośrodku w Radwanowicach, gdzie zaczęliśmy prowadzić zajęcia terapeutyczne dla tych wyrzuconych poza nawias życia podopiecznych. I w końcu po 10 latach działalności spełniło się moje największe marzenie. Stworzyliśmy w Radwanowicach, na ziemi otrzymanej od księdza Tadeusza ,"Dolinę Słońca". Takie całe małe miasteczko dla naszych podopiecznych. Połowę ośrodka podarowaliśmy Fundacji Brata Alberta. Mamy własny teatr, salę gimnastyczną, rehabilitacyjną, prowadzimy warsztaty komputerowe, tkackie, malarskie, gastronomiczne. Utworzyliśmy dzienny ośrodek zdrowia psychicznego. Tam jest po prostu pięknie, nawet, jak pada deszcz, to świeci słońce. I moje "dzieci" są uśmiechnięte. Teraz przymierzamy się do otworzenia warsztatów nad morzem.

- Fundacja co roku organizuje Festiwal Zaczarowanej Piosenki im. Marka Grechuty, podczas którego niepełnosprawni śpiewają w duetach z gwiazdami. Zdarzyło się, że ktoś Pani odmówił?

- Nie, choć wiadomo, że na naszym festiwalu nikt nie zarabia wielkich pieniędzy. W tej chwili już staram się o gwiazdy na przyszłoroczny festiwal. I zgodził się Enej. Pamiętam , jak zadzwoniłam do menadżera Budki Suflera. Poprosiłam o udział Krzysztofa Cugowskiego. Oddzwonił do mnie za kwadrans. Pytam, czy pan Cugowski będzie mógł. Słyszę "Nie", więc mówię, że rozumiem, dziękuję. Na co z drugiej strony pada "Krzysztof nie może, może cały zespół".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24