Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chcą go zamknąć w psychiatryku. Ale na morzu go nie złapią...

Andrzej Plęs
Mirosław Pawlaczyk: Gdyby był cień podejrzenia, że z moją psychiką jest coś nie tak, brytyjski armator nie pozwoliłby mi stanąć za sterem tankowców.
Mirosław Pawlaczyk: Gdyby był cień podejrzenia, że z moją psychiką jest coś nie tak, brytyjski armator nie pozwoliłby mi stanąć za sterem tankowców. Andrzej Plęs
Prokurator i sędzia chcą go zamknąć na kilka tygodni w psychiatryku. To - jak mówi - może mu zniszczyć karierę zawodową. Więc się ukrywa.

Nerwowy jest - przyznaje. Głos ma donośny, mówi emocjonalnie z odrobiną sarkastycznego poczucia humoru. Nerwowy jest, a jak się wraca do domu po kilku tygodniach na morzu, to spokój człowiekowi się należy. A spokoju nie było.

Od dzwonów kościelnych się zaczęło, przez te dzwony zaczął być nerwowy. Potem kłopoty małżeńskie tę nerwowość spotęgowały. Ale to jeszcze nie powód, żeby sądownie wysyłać go na obserwację psychiatryczną - mówi.

Jakby był "trzaśnięty w umysł", to nie mógłby prowadzić tankowców, masowców, kontenerowców. A to naprawdę duże sztuki. Jako kapitan żeglugi oceanicznej musi okresowo przechodzić wszystkie badania, te na głowę też.

- Gdyby był cień podejrzenia, że z moją psychiką jest coś nie tak, brytyjski armator nie wpuściłby mnie na pokład, nie mówiąc o prowadzeniu tankowca - przekonuje Mirosław Pawlaczyk. - A prokurator i sędzia chcą mnie zamknąć na kilka tygodni w Jarosławiu. Taki epizod w życiorysie to byłby dla mnie koniec życia zawodowego na morzu.

Na morzu ma spokój od organów ścigania, jak wraca do Polski, nie mieszka we własnym domu, bo boi się, że przyjadą po niego radiowozem i odstawią na przymusową obserwację do Jarosławia. Po kilku tygodniach w kraju wymyka się do Londynu, żeby zaokrętować się na następne kilka tygodni.

Wizja na Anioł Pański

Pawlaczyk po nerwowym rejsie wrócił po relaks do domu w Mielcu. Był 2008 rok, chwilę po tym, jak pobliską parafię ustanowiono sanktuarium maryjnym.

- Walili w dzwony kilkanaście razy dziennie od szóstej rano do dwudziestej pierwszej, do tego jeszcze melodyjki i inne reklamy akustyczne - opowiada. - Niechby na śluby, pogrzeby i święta, to bym zrozumiał. Ale toto tłukło się cały boży dzień. Po kilku dniach myślałem, że oszaleję od tych dźwięków. Napisałem do starostwa skargę.

Tak zaczęto mu budować opinie niestabilnego emocjonalnie awanturnika. Starosta skontaktował się z księdzem, ksiądz z rodziną Pawlaczyka.

- Postraszył nieobliczalną reakcją tłumu, a mnie osobiście diabłem - mówi marynarz. - A potem zaczęły się wycieczki "zatroskanych wiernych" do mojego domu, nieraz wypraszałem ich spod drzwi, napisałem protest do starosty, starosta zarządził wizję lokalną kościelnych dzwonów. Zawiadomienie o wizji wysłał do mnie i do proboszcza, proboszcz pismo umieścił na parafialnej tablicy ogłoszeń. Razem z moimi danymi adresowymi. Dopiero wtedy zaczęło się prawdziwe piekło. Zawiadomiłem prokuraturę o ujawnieniu moich danych osobowych przez proboszcza, prokuratura się nie przejęła.

Proboszcz parafii inaczej pamięta tamte wydarzenia.

- Tylko ten pan miał problem, próbowałem mu pomóc go rozwiązać, ale to nie ode mnie zależało - zapewnia ks. Andrzej Rams.

Pawlaczyk interweniował w kurii (bogata korespondencja z obu stron), interweniował w Episkopacie Polski (brak reakcji), w starostwie i w prokuraturze. W tym czasie - wspomina Pawlaczyk - w kościele proboszcz zarządził kilkutygodniowe publiczne modlitwy o uwolnienie opętanego Pawlaczyka spod władzy szatana, pod domem marynarza najwierniejsi z wiernych parafian urządzali spontaniczne egzorcyzmy.

Nieskuteczne, skoro Pawlaczyk nie przestawał formalnie zabiegać o to, by dzwony tłukły się choć odrobinę ciszej. Zarządzoną przez starostwo wizję lokalną Pawlaczyk wspomina, jak horror.

- Policja przydzieliła mi dzielnicowego, czekał za rogiem "jakby co" - relacjonuje. - Wysyłałem mu co chwilę uspokajające esemesy, że jeszcze nie zaczęli mnie linczować.

Po tym doświadczeniu wie, jak wyglądało palenie czarownic w średniowieczu. Od tłumu nasłuchał się, że jest przybłędą (pochodzi z Pomorza), antychrystem, zaprzańcem, były groźby i przekleństwa, także groźby pod adresem jego i jego rodziny. Koło kościoła stały przygotowane dla niego taczki.

Ks. Rams podchodzi do wydarzenia z iście chrześcijańską postawą.

- Złego słowa nie powiem na pana Mirosława, to dobry człowiek, mój parafianin i chcę go szanować - mówi zdecydowanie. - Ale wszelkie instytucje i komisje uznały, że nie ma racji, bo wszystko jest zgodne z normami, zasadami i pozwoleniami.

Pawlaczyk całe dorosłe życie spędził na Zachodzie, nie mógł pojąć, że owe instytucje są bezsilne wobec dzwonów, pofatygował się na sesję rady powiatu, wygarnął publicznie radnym, walił po nazwiskach, kto z kim powiązany i kto z kim pije.

- Aż się dziwię, że mnie wtedy nie zamknęli - mówi dziś.

Wtedy nie zamknęli, co najwyżej zyskał sobie opinię awanturnika i pieniacza. Za to dziś już chcą zamknąć.

Droga do czubków

Rozdygotany dzwonami emocjonalnie wypłynął na kolejny kilkutygodniowy kontrakt. Potem wracał, wściekał się na dzwony i rodzinę, i znów wypływał. Jaki tu związek z badaniami psychiatrycznymi?

Jeden z członków rodziny marynarza zeznał w prokuraturze: "Jakieś trzy lata temu zaczął być jeszcze bardziej nerwowy, mówił, że wyprowadzają go z równowagi dzwony. Jak wrócił z rejsu, to po prostu siedział w domu i nasłuchiwał tych dzwonów, wręcz czekał na nie. Pisał do kurii, do innych instytucji, był przekonany o swojej racji. Odbiło się to na naszej rodzinie, w takim środowisku jak nasze odbiło się to na postrzeganiu nas i naszej rodziny".

Sześć tygodni na morzu, sześć tygodni w domu. Na morzu iście marynarska dyscyplina, takiej oczekiwał też w domu. Nie mógł znieść, że dzieci żyją na własną modłę, próbował wprowadzić marynarską dyscyplinę, miał pretensje do żony, zaczął się rozpad i konflikty.

I to wcale nie aksamitny rozpad. Włącznie z tym, że jeden z członków rodziny oskarżył go w prokuraturze o psychiczne i fizyczne znęcanie się nad rodziną. Pawlaczyk mówi, że to klasyczne zagranie rozwodowe.

Chciał "wyprostować" syna, zwiedził kilka instytucji pomocy rodzinie, pedagogów, psychologów, nawet do psychiatry poszedł.

- Synowi pani psychiatra nie mogła pomóc, ale mnie zaproponowała leki uspokajające - opowiada. - Niczego nie załatwiłem, machnąłem ręką, receptę na leki wziąłem, na korytarzu wrzuciłem do kosza. I zapomniałem.

Recepta przypomniała o sobie w prokuraturze. "Rodzinne" doniesienie o znęcanie przypomniało wizytę u psychiatry. To, że przyjął receptę na leki, rzuciło podejrzenie, że być może w swojej nerwowości Pawlaczyk tak do końca normalny nie jest.

Prokuratura mielecka "z uwagi na uzasadnione wątpliwości, co do poczytalności podejrzanego" wysłała go na serię badań psychiatrycznych. Ta sama prokuratura, którą Pawlaczyk nieraz obsobaczał za brak reakcji na walenie w kościelne dzwony.

Biegli psychiatrzy potraktowali podejrzanego testami, podejrzany nie protestował. Testy nie wykazały żadnych zaburzeń. To prokuratura zdecydowała, że wyśle Pawlaczyka na kilka tygodni do wariatkowa na obserwację.

- Jak mnie wsadzą tam na cztery tygodnie, to będzie koniec mojej pracy na morzu - przekonuje. - Nie dość, że jest ryzyko, że termin obserwacji "zahaczy" o kontrakt i nie wypłynę, a to znaczy zerwanie kontraktu. W mojej branży to grzech niewybaczalny. Poza tym adnotacja w moich dokumentach, że byłem na obserwacji psychiatrycznej, eliminuje mnie z zawodu. I po co to? Każdego roku przechodzę szczegółowe badania zlecone przez armatora. Psychiatryczne też. Proszę mi wierzyć, że gdyby mieli jakieś wątpliwości, nie wpuściliby mnie na statek.

Od decyzji prokuratury odwołał się do tarnobrzeskiego Sądu Rejonowego. Sąd nakazał:

"Biegli stwierdzili, że nie mogą wydać jednoznacznej opinii o stanie zdrowia psychicznego podejrzanego (...) w związku z czym wnioskowały o poddanie Mirosława Pawlaczyka obserwacji psychiatrycznej na okres 4 tygodni". Sąd nawet wybrał marynarzowi szpital w Jarosławiu.

Powody do obaw ma. Bo jak się postarać, to u każdego w miesiąc można znaleźć jakąś krzywiznę umysłową. Przegrzebał Internet, wygrzebał taką jednostkę chorobową, jak paranoja pieniacza. Z definicji wyszło mu, że jeśli uporczywie domaga się przed sądem, albo organami ścigania uznania swoich racji, to może to oznaczać paranoję pieniaczą.

- W sprawie dzwonów użerałem się z szeregiem instytucji - przypomina. - Niech pan napisze do paru urzędów, że coś się panu nie podoba, a pewnie znajdą u pana paranoję.

Sam zgłosił się na badania psychiatryczne i psychologiczne, byle nie dać się zamknąć w wariatkowie. Opinia lekarza, po kilku spotkaniach brzmi:

"Nie stwierdzam, by badany był upośledzony umysłowo, otępiały, ani też nie jest osobą chorą psychicznie w sensie psychozy". Opinia wspomina, że konflikt rodzinny wywołuje u badanego wzmożone napięcie emocjonalne, ale to stan naturalny, a nie chorobowy.

Na morzu go nie złapią

Jak jest w kraju - nie mieszka we własnym domu. A nie mieszka, bo boi się, że przyjedzie radiowóz, zapakują go do środka i wywiozą do Jarosławia. I będzie po robocie. Nawet, jak w Jarosławiu niczego nie wykryją, to będzie po robocie. Życzliwi donoszą mu czasem, że wokół doku kręcą się jakieś podejrzane samochody, wtedy jest jeszcze bardziej czujny. Byle wytrwać te kilka tygodni do następnego rejsu, byle nie chwycili na granicy i nie odtransportowali do czubków. Niewiele brakowało.

"W Krakowie jak wylatywałem o mało mnie nie zatrzymała straż graniczna. Prokuratura mielecka poszła tak daleko, że powysyłała na granice listy za mną, rodzaj gończych. Skończyło się na wręczeniu mi wezwania na 18-go października do prokuratury" - napisał już z morza.

Na morzu go nie złapią, ale to nie rozwiązuje problemu, bo przecież kiedyś trzeba wrócić. Napisał do Prokuratury Generalnej, ta odesłała sprawę... do sądu, który wysyła marynarza do czubków. Napisał do Rzecznika Praw Obywatelskich. I zastanawia się, czy przez te dwie interwencje nie podlega definicji o paranoi pieniaczej. Rzecznik kazał poczekać, aż zapozna się z aktami.

Pawlaczyk wynajął adwokata, który skarży sądową decyzję o przymusowej obserwacji psychiatrycznej. Ten dowodzi, że sadzanie Pawlaczyka za kratami psychiatryka, to absurd. Bo nie ma po temu powodu i na takiej samej zasadzie każdego można wysłać do wariatkowa. Tak na wszelki wypadek.

Ale Temida uparła się, że chce mieć kapitana żeglugi oceanicznej pod kluczem na parę tygodni. Wsadzą i wypuszczą. A jeśli nawet choroby mu nie wykażą, to Pawlaczyk na morze już nie będzie mógł wrócić. To już nie będzie problem Temidy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24