Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Izabela Zatorska-Pleskacz: "Jeśli wygrasz z sobą, jesteś zwycięzcą"

Jaromir Kwiatkowski
Izabela Zatorska-Pleskacz z niewielką częścią swoich sportowych trofeów.
Izabela Zatorska-Pleskacz z niewielką częścią swoich sportowych trofeów. Fot. Tadeusz Poźniak
Rozmowa z Izabelą Zatorską-Pleskacz, jedną z najwybitniejszych biegaczek górskich w historii tej dyscypliny sportu, mieszkanką Wrocanki koło Krosna

Byłaś o krok od udziału w maratonie podczas olimpiady w Barcelonie w 1992 r.
No tak, szansa była. W kwietniu 1991 r., podczas Drużynowego Pucharu Świata w Londynie, zrobiłam minimum olimpijskie uzyskując czas 2:34.55 sek. Trzeba było jeszcze tę dobrą formę potwierdzić z końcem tego roku lub na początku roku olimpijskiego. Niekoniecznie w maratonie; to mógł być półmaraton lub bieg na 10 km.

Ostatecznie jednak do Barcelony nie pojechałaś. Co się stało?
Główną przyczyną, że nie mogłam wystartować na olimpiadzie, było to, że wcześniej zaszłam w ciążę. Po ukończeniu czwartego miesiąca zaczęłam się czuć bardzo źle. Poszłam do lekarza i okazało się, że od co najmniej dwóch tygodni noszę obumarłą ciążę. Na olimpiadę nie pojechałam, dziecko straciłam.

Bolesne doświadczenie.
Tak, zostaje ono w psychice. Gdzieś głęboko w sercu tkwi, że mogłabym mieć trzeciego syna…

Druga szansa wyjazdu na olimpiadę już się nie pojawiła. Żałujesz?
Oczywiście, w głębi serca odczuwałam żal. Każdy sportowiec chciałby być na olimpiadzie. Igrzyska są raz na 4 lata i stanowią ogromne przeżycie. Ale to był czas przełomu. Niedługo potem zajęłam się biegami górskimi, które dały mi nową radość. Okazały się dyscypliną, którą pokochałam. Niestety, nie jest to dyscyplina olimpijska.

Pytanie o olimpiadę jest także pytaniem o cenę uprawiania sportu wyczynowego. Pomijając to, co się stało z Twoim dzieckiem, na olimpiadę i tak byś nie pojechała, bo byłaś w ciąży. To pokazuje, jak trudno nieraz pogodzić sport wyczynowy z życiem rodzinnym. Coś dzieje się kosztem czegoś. Ty zawsze starałaś się te dwie sfery jakoś zrównoważyć. Na ile Ci się to udało?
Uważam, że może nie w 100, ale w 99 proc. mi się to udało. Na pewno mężczyźnie jest tu łatwiej. Może powiedzieć: przygotowuję się do olimpiady, jadę na zgrupowania, nie będzie mnie pół roku. I wyjechać, zostawiając w domu dzieci pod opieką żony. Kobiecie jest o wiele trudniej to zrobić, tym bardziej, że mieszkaliśmy w Krośnie sami i nie za bardzo mieliśmy gdzie zostawić dzieci na tak długi okres. Można je było czasami podrzucić do babci, która mieszkała w Ropczycach, czy do sąsiadki, gdy musiałam wyjść na dłuższy trening, ale tak na parę miesięcy to się nigdy nie zdarzało.

Nie wierzę, że dzieci nie wypominały Ci czasami, że jednak często Cię w domu nie było, bo trening, zawody itd.
Dopóki dzieci były małe, pewnie nie do końca to rozumiały. Cieszyły się, gdy wracałam, bo zawsze przywoziłam im jakieś prezenty. Starałam się być dobrą matką i czasami robiłam rzeczy, których może nie powinnam, bo dziecko, które dostaje za dużo, później tego nie docenia. Musiałam im jednak jakoś wynagrodzić te momenty, kiedy mnie nie było, bo w sezonie prawie co weekend wyjeżdżałam na zawody, a po powrocie przez pierwszy dzień dochodziłam do siebie po starcie i męczącej podróży. Ludzie często mnie pytają: jak ty sobie wtedy radziłaś z dwójką, a później trójką dzieci. To wszystko da się zrobić. Najważniejsza jest systematyczność, ułożenie sobie planu dnia. Niestety, goni się wtedy trochę z wywieszonym językiem, ale jak człowiek jest młody, to może wszystko. (śmiech)

Wspomniałaś, jak wielkim odkryciem były dla Ciebie biegi górskie. Co w nich było takiego, że stały się Twoją największą sportową pasją?
Góry zawsze kochałam, ale bardziej w formie turystyki. Ojciec był przewodnikiem górskim, często brał mnie w góry na wycieczki; wychowałam się w Piwnicznej w Beskidzie Sądeckim. Tak więc bliski kontakt z przyrodą, górami, był dla mnie czymś normalnym. Kiedy zaczęłam startować w biegach górskich, była to bardzo młoda konkurencja. Trafiłam na nią przypadkowo. Po wygraniu przełajowych mistrzostw Polski w 1996 r. zostałam zaproszona do udziału w mistrzostwach świata w biegach górskich w Telfes w Austrii. Zgodziłam się. Zafascynował mnie w nich wysiłek, którego nie znałam. Zależny nie tylko od tego, co potrafisz wytrenować, ale także od „głowy” i każdego kroku na trasie. No i to piękno, które cię otacza. Poza tym w biegach górskich zmagasz się nie tylko z rywalem, ale także z naturą. Góry uczą pokory.

Pierwszą lekcję pokory odebrałaś już w Telfes, 1 września 1996 r.
Kiedy opowiadam tę historię, słuchacze twierdzą, że powinna mnie ona odrzucić od biegów górskich. A ja wtedy znalazłam w tych biegach to „coś” i zapragnęłam być najlepsza. Byłam zawodniczką, która profesjonalnie uprawiała biegi uliczne, startowałam na bieżni. Biegałam na innych prędkościach i nikt mi nie wytłumaczył, jak wygląda technika biegów górskich. Jak również tego, że trzeba mieć szacunek do gór i zawodników uprawiających tę dyscyplinę. Porównywanie, że ktoś miał na bieżni w biegu na 10 km czas gorszy ode mnie o 3 minuty, w związku z czym na pewno z nim wygram, w górach kompletnie się nie sprawdza.

Bo tam trzeba zupełnie inaczej rozłożyć siły?
Dokładnie. Jest takie powiedzenie dotyczące biegów górskich: im wolniej zaczniesz, tym szybciej skończysz. W biegu alpejskim, gdzie od początku mocno pracujemy rękami, nogami, oddechowo, często już po pierwszym kilometrze mięśnie są zakwaszone i biegniemy na totalnym zmęczeniu. Nie każdy to potrafi. Są zawodnicy, którzy przy pierwszym zmęczeniu mają kryzys i poddają się, nie walczą. W Telfes, jak już wspomniałam, stanęłam na starcie jako zawodniczka, która nie miała pojęcia o biegach górskich. Wystartowałam bardzo mocno, tym bardziej, że pierwsze 500 metrów biegłyśmy po terenie płaskim. Od razu osiągnęłam około 200 metrów przewagi. Wszystko było OK do połowy dystansu, bo na tyle wystarczyło mi energii i siły. W pewnym momencie jakby „odcięło mi prąd”. To nie była totalna porażka, bo moje czwarte miejsce było najlepszym dotychczasowym wynikiem, jaki osiągnęła Polka w biegach górskich. Ale dla mnie to była klęska, bo już sama siebie ustawiałam na pierwszym miejscu podium. I nagle koniec: straciłam złoto, srebro, a 150 metrów przed metą brąz, padłam na kolana i nie byłam w stanie się podnieść. To była sroga nauczka, ale poczułam, że to jest bieganie, do którego jestem stworzona. Jak się później okazało, nie pomyliłam się.

Który bieg był Twoim największym „piekłem”?
Mistrzostwa Europy w biegach górskich w Międzygórzu w 2000 r. Zdobyłam już wtedy po raz pierwszy Puchar Świata, byłam mistrzynią Europy z Bad Kleichenkirchen (1999) i przez cały sezon nie było zawodniczki, która by ze mną wygrała. Wszystkie biegi wygrywałam z przewagą 2-3 minut. Dzięki tym moim sukcesom organizacja mistrzostw Europy w 2000 r. została zaproponowana Polsce. Nikt sobie nie wyobrażał, że zawodniczka, która cały czas wygrywa, może przegrać u siebie. A tu przed mistrzostwami trach! – zachorowałam na anginę. Pobiegłam, ale bardzo osłabiona, na antybiotyku; przed startem miałam prawie 39 stopni gorączki, którą musiałam zbijać lekami. Na pewno nie nadawałam się do startu. To co przeżyłam podczas tego biegu było dla mnie koszmarem wysiłkowym, który mimo wszystko zakończył się dla mnie sukcesem: zdobyłam mistrzostwo Europy. Wygrałam – padając na twarz – z Niemką Brigitte Sonntag, która przybiegła może 2-3 metry za mną.

Wcześniej Twoja przewaga była ogromna, ale cały czas topniała.
Tak. Ona mnie tak systematycznie dochodziła, dochodziła, i niewiele jej zabrakło, a odebrałaby mi to zwycięstwo. Uknułam sobie taki plan walki: nikomu nie powiem, że jestem chora; niech wszyscy myślą, że jestem nie do pokonania. Często po moim mocnym starcie inne zawodniczki odpuszczały. A że to był bieg anglosaski, wystartowałam bardzo mocno pod górę. Pamiętam, że na szczycie pierwszego podbiegu stał ktoś i krzyczał, że mam 250 metrów przewagi. Potem był karkołomny zbieg. Pamiętam, że byłam już bardzo zmęczona, łapałam się po drodze krzaków, a to był dopiero drugi kilometr biegu. Przebiegało się przez linię mety i zaczynał się podbieg na następną górę. Przypominam sobie, że stał tam pan Andrzej Puchacz, który krzyknął, że mam 150 metrów przewagi i że jest super. A ja już wiedziałam, że nie jest super, bo u góry miałam 250 metrów przewagi. Wiedziałam też, że jestem już tak zmęczona, iż nie wiadomo, czy będę w ogóle w stanie wybiec na kolejną górę. W końcówce biegu, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzało, przeszłam do marszu pirenejskiego i w tym momencie Sonntag wyczuła, że ma szansę mnie w tym dniu pokonać. Na kolejnym zbiegu miałam już tylko 40 metrów przewagi. Na ostatnim kilometrze, w którym biegłyśmy po asfalcie, w szpalerze ludzi, modliłam się, by Pan Bóg pozwolił mi dobiec do mety jako pierwszej, bo tak bardzo chciałam zwyciężyć na swojej ziemi. Wygrałam o włos.

Kłopoty ze zdrowiem przeszkodziły Ci także w odniesieniu pełnego sukcesu w Elbrus Race w 2016 r. Ten jeden z najtrudniejszych biegów górskich na świecie miał być symbolicznym zwieńczeniem Twojej kariery wyczynowej.
Tak. Na początku było fantastycznie. Bez dokończonej aklimatyzacji wbiegliśmy z Tomkiem Brzeskim treningowo na Elbrus w pełnym słońcu, z uśmiechami na twarzach. Czułam się jak młoda bogini. (śmiech) Wystarczył jeden błąd podczas eliminacji do biegu głównego i sytuacja diametralnie się zmieniła. Cieplejszą odzież mieli mi dostarczyć ludzie z naszej ekipy, którzy robiąc aklimatyzację mieli podejść do góry. Nie dograliśmy jednak czasów. My z Tomkiem bardzo szybko dobiegliśmy do skał Pastuchowa. W międzyczasie załamała się pogoda. A ja, zamiast od razu schodzić, bo było bardzo zimno i wiał wiatr, wymyśliłam sobie, że przy schodzeniu zmarznę i schowałam się za skałami. Moja ekipa z ciepłym ubraniem doszła za godzinę, a ja siedziałam zmarznięta, cała się trzęsąc. Na drugi dzień byłam już przeziębiona. Katar, ból głowy, gorączka… Masakra, bo tyle przygotowań, a na dzień przed startem okazało się, że nie jestem w stanie być w takiej dyspozycji jak kilka dni wcześniej. Miałam dwa wyjścia: pójść do organizatora i powiedzieć: sorry, jestem chora i nie mogę wystartować, albo ukryć swój stan zdrowia. Zrobiłam to drugie. Stanęłam na starcie, bo bardzo chciałam zdobyć tę górę. Miało to być zakończenie mojej wyczynowej kariery, ale przede wszystkim chciałam to zrobić dla mojego śp. Taty, któremu to obiecałam. Taka chora, ukończyłam bieg w czasie 5 godzin. Rekordu nie pobiłam, ale nie miałam w głowie, że muszę go pobić za wszelką cenę. To był raczej bardzo rozdmuchany fakt medialny.

Później do tych 5 godzin dopisano Ci pół godziny kary po proteście innej Polki, która też startowała w tym biegu. O co chodziło?
Protest dotyczył momentu, w którym byłam rzekomo podciągana na lince przez Tomka Brzeskiego, który mi towarzyszył na trasie. Tomek dwukrotnie podpiął mnie do linki i wyciągnął z sytuacji, które mogły się dla mnie zakończyć tragicznie. Na trasie byli sędziowie, cały bieg był obserwowany przez lornetki, było trochę turystów. Wszyscy widzieli, że nie było to ciągnięcie mnie na lince, tylko asekuracja w sytuacji zagrożenia życia. Nie wiem, co chciała udowodnić ta dziewczyna, która złożyła protest. Być może przebijała przez nią złość, że mimo iż była w pełni sił, została zdjęta z trasy przez sędziego, bo nie zmieściła się w limicie czasu. Czasami tak się zdarza, że robimy coś pod wpływem emocji.

Sytuacje w Międzygórzu czy na Elbrusie pokazują, że jesteś typem wojowniczki, która nie zwykła się poddawać.
Biegi górskie, podobnie jak himalaizm, są uważane za sport ekstremalny. Może to trochę niezdrowa cecha sportowców, którzy walczą o najwyższe trofea, że kiedy mają to swoje „5 minut”, chcą za wszelką cenę pokazać, że są najlepsi. Walka, często na granicy ryzyka, jest dla nich chlebem powszednim i wtedy nie boją się, że nagle skręcą nogę, spadną ze skały czy stracą przytomność z wysiłku, bo mają świadomość, że w uprawianie tej dyscypliny sportu wpisane jest ryzyko, a strach odchodzi na dalszy plan.

Swoim mottem, zawołaniem uczyniłaś słowo gambate – daj z siebie wszystko. Przypomnij okoliczności, w jakim to pojęcie weszło do Twojego życia.
Często biegałam w półmaratonach i maratonach w Japonii, i już wtedy to słowo tam słyszałam. Byłam pewna, że widzowie dopingują w ten sposób zawodników: Szybciej! Tempo! Na Borneo uświadomiłam sobie, że oznacza ono coś zupełnie innego. Historia jest taka: w 1999 r. w mistrzostwach świata w biegach górskich w Kinabalu Park na Borneo zajęłam drugie miejsce. Po tych mistrzostwach dostałam zaproszenie na jeden z najcięższych półmaratonów na świecie, podczas którego dochodziło do wypadków śmiertelnych. Pojechałam tam w 2004 r. Musieliśmy podpisać cyrograf, że biegniemy na własne ryzyko. Start był w dżungli, gdzie temperatura dochodziła do 40 stopni, a wilgotność do 100 proc., tak więc po przebiegnięciu 200 metrów można było wykręcić koszulkę. Z dżungli wybiegało się na skalne płyty pokryte lodem, bo temperatura spadała tam do minus 5 stopni. Para, która unosiła się z dżungli, zamarzała na tych płytach. Najgorszy był zbieg w dół. Połowę trasy zjeżdżało się na tyłku, trzymając się umieszczonych przez organizatorów lin, żeby nie odpaść i nie rozbić się o skały. Byłam bardzo zmęczona, bowiem ten zbieg nie miał 2 czy 3 kilometrów długości, tylko 13, a ja niestety nie miałam nóg przygotowanych do aż tak długiego zbiegu. Na 4 kilometry przed metą, z powrotem w dżungli, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, ugięły się pode mną i roztrzaskałam kolano o wystający głaz . Kolano tak mocno krwawiło, że aż się przestraszyłam, gdy na nie spojrzałam. Ból jednak nie był aż tak duży, mogłam kontynuować bieg. Adrenalina działała bardzo mocno, walczyłam o podium, zmęczenie narastało, a pot spływający z czoła zalewał mi oczy. Jedną ręką tamowałam krew na kolanie i tą samą ręką wycierałam twarz z potu. Na ostatnim kilometrze, kiedy biegliśmy już po asfalcie, stali tam tubylcy i wybijali rytm bębnami. Kiedy zobaczyli mnie, jak biegnę na ugiętych z wyczerpania nogach, dosłownie „na oparach”, zaczęli skandować jakieś słowo, którego nie rozumiałam. Dobiegłam do mety i przewróciłam się. Pamiętam, że wzięli mnie na nosze i w ambulatorium zszyli moje kolano ; do dziś mam znaki po pięciu szwach. Zostałam w tym ambulatorium na noc. Na drugi dzień odwiedził mnie tam organizator biegu i przyniósł mi gazetę. Ta, która wygrała bieg, Czeszka Ania Pichrtova, miała malutkie zdjęcie w rogu na pierwszej stronie. Niemal całą stronę zajmowała moja skrwawiona twarz.

Zajęłaś w tym biegu trzecie miejsce, a uhonorowano Cię bardziej niż zwyciężczynię.
Widząc swoją twarz na niemal całej stronie gazety, zapytałam co się stało; nawet mi przeszło przez głowę, że może ten bieg wygrałam. Organizator potwierdził, że byłam trzecia, ale jednocześnie stwierdził, że zostałam bohaterką tego biegu. Zapytałam, dlaczego. W odpowiedzi zapytał, czy słyszałam, co krzyczeli tubylcy, kiedy dobiegałam do mety. Stwierdziłam, że nie pamiętam. I wtedy on powiedział, że krzyczeli słowo gambate, co oznacza – daj z siebie wszystko. Dla tych nacji człowiek, który mimo bólu i cierpienia daje z siebie wszystko, jest zwycięzcą, bohaterem, bo pokonał nie tyle rywali, ile samego siebie.

Co słowo gambate oznacza dla Ciebie dziś, kiedy już nie zajmujesz się wyczynowo sportem?
To słowo bardzo uniwersalne, które dotyczy nie tylko sportu, lecz możemy je przenieść na każdą dziedzinę życia. Aby coś w życiu osiągnąć, trzeba dać z siebie wszystko. Nie ma nic za darmo. Nikt nam niczego nie przyniesie na tacy. Mistrz może być tylko jeden, ale każdy z nas może być najlepszy dla siebie, jeśli tylko da z siebie wszystko i przezwycięży swoje słabości. Nieważne, czy będziesz pierwszy czy ostatni. Jeśli wygrasz z sobą, i tak będziesz mistrzem.

Izabela-Zatorska-Pleskacz – sportsmenka-legenda. Bardzo wszechstronna: startowała w biegach przełajowych, na stadionie, na szosie, w biegach górskich. Prekursorka biegów górskich w Polsce, wicemistrzyni świata indywidualnie (1999) i drużynowo (2001), trzykrotna brązowa medalistka mistrzostw świata indywidualnie (2000, 2001, 2002), dwukrotna mistrzyni Europy (1999, 2000), czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata (2000, 2001, 2004, 2005). Wielokrotna mistrzyni i medalistka mistrzostw Polski w biegach górskich. Mistrzyni Polski w biegu na 20 km (1991), półmaratonie (1994) i w biegach przełajowych (1991, 1996), wielokrotna medalistka mistrzostw Polski na długich dystansach na stadionie, w biegach przełajowych, półmaratonach i maratonach. Nauczycielka WF w I Liceum im. Mikołaja Kopernika w Krośnie. Mieszka we Wrocance k/Krosna.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24