Przyjechało ich dwóch do poddębickiej firmy handlującej armaturą łazienkową. Rzucili na stół dokumenty potwierdzające, że są z wałbrzyskiej firmy i potwierdzenie internetowego przelewu. Dyspozytor firmy obejrzał kwity, nic go w nich nie zastanowiło, bo ci dwaj nie byli ani pierwszymi ani ostatnimi klientami, którzy tego dnia przyjechali po odbiór towaru. Obaj zapakowali do samochodu 50 "wypasionych" kabin prysznicowych wartości 200 tys. zł i odjechali.
Szybko okazało się, że na koncie dębickiej firmy nie ma żadnych 200 tysięcy, a księgowa w potwierdzeniu przelewu wyłapała mnóstwo błędów. Nawet dokumenty odbiorcy towaru były podrobione, choć trzeba przyznać, że świetnie.
Bo sprawa beznadziejna
Pięćdziesiąt kabin prysznicowych odjechało nie wiadomo dokąd, w firmie głowy się posypały, a prezes zawiadomił policję o oszustwie, choć nikt nie miał większych nadziei, że towar uda się odzyskać. Dopiero podczas posiedzenia zarządu spółki jeden z jej członków wpadł na pomysł, że jak policja nie daje rady, to może trzeba zaangażować prywatnego detektywa. Część tego zgromadzenia zaprotestowała, bo w tak beznadziejnej sprawie to będzie tylko zbędne wyrzucanie pieniędzy.
- Prezes zadzwonił najpierw do dwóch biur detektywistycznych, ale odmówiono mu przyjęcia zlecenia, bo uznano, że nie ma szans na odnalezienie wyłudzonego towaru - opowiada Józef Przyboś, prywatny detektyw z Rzeszowa. - Moje było trzecie, przyjąłem zlecenie, choć zastrzegłem, że nie gwarantuję sukcesu, a szanse powodzenia określiłem na jeden procent.
Po godzinie Przyboś był u prezesa, a ten uparcie chciał się dowiedzieć, jakimi metodami detektyw będzie próbował odszukać sprawców. Nie dowiedział się, każdy fach ma swoje tajemnice.
- Prezes jeszcze raz w czasie mojej obecności zwołał posiedzenie zarządu i wówczas podjęto decyzję zlecenia tej sprawy dla mojego biura - opowiada Przyboś.
Co widziała kamera
Czas odgrywał decydującą rolę: w krótkim czasie trudniej jest "upłynnić" 50 kabin prysznicowych i zatrzeć ślady. Przyboś dostał kopie dokumentów przedstawionych przez oszustów i właśnie wychodził z biura prezesa, kiedy zauważył, że na budynku hurtowni obuwia po drugie stronie ulicy zamontowane są dwie kamery telewizji przemysłowej. Pomyślał, że kamery mogły zarejestrować wjeżdżający i wyjeżdżający samochód oszustów.
- Właściciel hurtowni nie chciał pokazać mi, co kamery nagrały dwa dni wcześniej, może myślał, że jestem ze "skarbówki" i sprawdzam, jak idzie biznes - żartuje Przyboś. - Okazałem legitymację detektywa, a jemu zaczęły się trząść ręce. Uspokoiłem go i trochę nałgałem, że wynajęła mnie pobliska firma, którą chciano podpalić i może sprawców zarejestrowały jego kamery. Wyraźnie mu ulżyło, kasety z kamer dał mi na kilka dni.
Rzeczywiście, jedna z kamer częściowo zarejestrowała samochody jadące ulicą i skręcające do sąsiada. Przyboś wytypował 23 auta, które tego dnia i mniej więcej o tej porze trafiły do hurtowni z armaturą. Te odpowiadały marce i kolorowi wozu, którym wywieziono wyłudzone kabiny.
Ze stopklatek zrobił powiększenia i fotografie samochodów, zdjęcia przedstawił magazynierowi firmy, a te wskazał jeden. Na fotografii dało się odczytać część numeru rejestracyjnego oraz naklejkę na tylnej klapie samochodu z napisem niemieckim, co sugerowało, że wóz przywieziono od naszych zachodnich sąsiadów i zarejestrowano w Polsce.
- Jeszcze tego samego dnia wyjechałem z kierowcą w rejon Wałbrzycha, bo tak figurowało w dokumentach przedstawionych przez oszustów, ale na Wałbrzych wskazywała także tablica rejestracyjna - zdradza Przyboś.
Nałgałem drugi raz
Pod figurującym na dokumentach adresem firmy nie było, w rejestrach działalności gospodarczej też jej nie było. Miejscowa policja nie potrafiła pomóc.
- Powiedzieli, że miasto duże, bezrobocie też duże i złodziej na złodzieju złodziejem pogania - mówi Przyboś. - Mogłem tylko liczyć na siebie.
Zdecydował, że odwiedzi wszystkie okoliczne wypożyczalnie samochodów, bo złodzieje mogli albo przyjechać kradzionym autem, albo z kradzionymi tablicami, albo wozem wypożyczonym. Miał fart, bo już w pierwszej wypożyczalni zauważył na placu auto takiej marki, koloru, jakiego użyto do kradzieży. I nawet naklejką w języku niemieckim, a numery na tablicy rejestracyjnej przypominały te na zdjęciu. Przyboś ruszył do właściciela wypożyczalni.
- Drugi raz w tej sprawie nałgałem, bo powiedziałem mu, że kierowca tego samochodu przejechał tamtego dnia w Dębicy kobiecie po nodze, a ta kobieta jest teściową wicewojewody - opowiada. - A kierowca nie zatrzymał się nawet. A ja jestem z firmy ubezpieczeniowej. Facet zbladł, kiedy dodałem, że jak nie znajdę tego kierowcy, to odpowiadał będzie właściciel pojazdu. I po chwili już wiedziałem, kto pożyczył tamtego dnia ten wóz i że rzeczywiście był to kurs do Dębicy.
Znał nazwisko kierowcy i jego adres, powiadomił prowadzącą sprawę oszustwa komendę policji. W zasadzie jego rola w tej historii się już skończyła. Parę dni później z właścicielem poszkodowanej firmy skontaktowali się sami złodzieje. Zapewnili, że pieniądze zostaną zwrócone.
A detektyw dziś ma satysfakcję, że w kilkanaście godzin rozwiązał sprawę, której dwa inne biura detektywistyczne nie dawały szans powodzenia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Orman pokazała córkę na imprezie. Kilka godzin wcześniej rozegrała się tragedia
- Żegnał Romusia, współtworzył "Plebanię". Zmarł ksiądz Bartmiński. Długo cierpiał
- Rutkowski zabrała dzieci i wyleciała z Polski. Tak wygląda krótko przed drugim ślubem
- Rosiewicz trafił do szpitala. Przeszedł wielogodzinną operację [TYLKO U NAS]