Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak sam nie padniesz, to potrąci cię antylopa

Bartosz Gubernat
Dariusz Mirosław na trasie wyścigu Absa Cape Epic.
Dariusz Mirosław na trasie wyścigu Absa Cape Epic. Archiwum zawodników z Rzeszowa
Dla "górali" ten wyścig jest równie ważny jak Tour de France dla kolarzy szosowych. Tegoroczną edycję wyścigu Absa Cape Epic, rozgrywanego w RPA, ukończyło dwóch rzeszowian.

Start kosztuje mnóstwo zdrowia, ale daje jeszcze więcej satysfakcji. Kiedy o 4 rano budzisz się w namiocie pełnym lodowatej wody, a mięśnie bolą tak, że chce się krzyczeć, zadajesz sobie pytanie: po co ja to robię? Na myślenie nie ma jednak czasu, bo chwilę potem trzeba być gotowym do kolejnego morderczego etapu. Nagrodą, która uśmierza ból i daje siłę na dalszą jazdę, jest minięcie linii mety. A rano mięśnie bolą znowu i tak przez osiem dni...

Wyścig Absa Cape Epic, rozgrywany w RPA, na pierwszy rzut oka wydaje się być piekielnie fajną przygodą. 620 par zawodników z całego świata ściga się rowerami po malowniczych afrykańskich bezdrożach. Mają najnowsze, najdroższe modele rowerów, wygodną, oddychającą odzież, a organizatorzy zapewniają im opiekę medyczną, nocleg, wyżywienie i polowe sklepy, w których w razie awarii można kupić każdą część zamienną. Co roku o miejsce na liście startowej walczą tysiące kolarzy z całego świata, którzy za udział są gotowi zapłacić każde pieniądze.

Okazuje się, że z rowerowym rajdem krajoznawczym zawody mają niewiele wspólnego. Żeby pokonać ośmioetapową trasę, trzeba mieć tyłek i mięśnie ze stali. Płuca? Nieważne, po kilku kilometrach i tak oddycha się tylko gryzącym, rdzawym pyłem, a rower szybko zamienia się w kupę bezużytecznego żelastwa. Dariusz Mirosław, Marcin Piecuch i Filip Peliszko z Rzeszowa przeżyli to piekło.

Nie ma czasu na sen

Jest 4.45 rano. Na południu RPA, niedaleko Kapsztadu, stoi obok siebie trzy tysiące jednakowych czerwonych namiotów. Po całonocnej ulewie toną w deszczu, ale nikt nie wylewa z nich wody. Zawodnicy śpią jak zabici, bo po morderczym etapie potrzebują czasu na regenerację sił. Błogą ciszę przerywa donośna muzyka. Szkot ubrany w tradycyjny kilt idzie przez obozowisko i gra na dudach. To znak, że czas wstawać.

- Od tej pory nie ma czasu na ociąganie, bo punkt siódma startuje kolejny etap. Wszyscy błyskawicznie odsuwają zamki i biegną do stołówki - czyli do potężnego namiotu na ok. 2 tysiące osób. Jest tu tłum ludzi, ale nie ma kolejki. Potem poranna toaleta na specjalnym tirze i odbiór rowerów z bikeparku. Kto się spóźni na start, dalej nie jedzie - opowiada Filip Peliszko, który w Afryce dbał o sprzęt, ubrania i dobre samopoczucie kolegów.

Absa Cape Epic to osiem etapów. Chociaż liczą tylko od 80 do 130 km, są niezwykle wymagające. Bez przerwy jedzie się po bezdrożach, a większość czasu - gęsiego, na wąskich ścieżkach.

- Jest mnóstwo przewyższeń, na etapie to nawet 3000 metrów. Kiedy pada deszcz, koła boksują w błocie, gdy jest sucho, znikasz w pyle, który zatyka nos, linki i pancerze. Po każdym etapie trzeba je wymieniać, a manetki wymagają reanimacji. To wszystko sprawia, że wyścig jest znacznie trudniejszy od zawodów europejskich - mówi Dariusz Mirosław.

Wie co mówi - na koncie ma już przejechane takie klasyki jak TransAlp - z Niemiec przez Austrię do Włoch, czy sześciodniowy, szosowy Andalucia Bike Race w hiszpańskiej Cordobie. Na rowerze jeździ odkąd pamięta, ale na serio od 2011 roku. Wówczas chciał spróbować rywalizacji, a do pedałowania popchnęła go domowa waga, która pewnego dnia wskazała już 95 kg.

- Zatrudniłem trenera i dietetyka, którzy pomogli mi zbudować formę i dzięki temu mogłem zacząć się ścigać z najlepszymi zawodnikami w regionie. Systematyczna praca i treningi pozwoliły mi zejść do wagi 74 kg w zaledwie 6 miesięcy! - mówi Darek.

Tygodniowo trenuje 10 - 15 godzin, natomiast w okresie zimowym - podczas zgrupowań zagranicznych np. w Hiszpanii - nawet do 25 godzin tygodniowo. Podczas treningów pokonuje od 60 do 150 km w zależności od specyfiki zajęć. Na rowerze szosowym przejeżdża rocznie ok. 17 tys. km, a na górskim kolejne 3 tysiące. W RPA startował już dwa razy i w obu przypadkach udało mu się dojechać do mety. A jak mówi Filip Peliszko, to nie łatwe.

- Z Polski były tylko dwie pary zawodników. Druga zrezygnowała po trzecim etapie, dziewczyna chciała jechać dalej, ale chłopak nie dał rady. Widziałem też dwóch mężczyzn, którzy w drodze na stołówkę płakali. Jeden z bólu - na tyłku miał dziurę, żywe mięso. Drugi błagał go, aby jechali do końca, bo zostało im tak niewiele. A Absa Cape Epic to wyścig specyficzny, bo ściga się właśnie w duetach i na mecie liczony jest czas drugiego zawodnika. Dodatkowo, różnica między partnerami nie może przekroczyć 5 minut, bo w przeciwnym razie naliczane są kary.

Cios od zwierzęcia

Wymagająca trasa to nie wszystko. Rzeszowianie zwracają uwagę, że afrykańskie zawody to także niezwykłe przedsięwzięcie organizacyjne i logistyczne. Miasteczko namiotowe jest tak duże, że do przejścia z jednego końca na drugi potrzeba ok. 15 minut. Mimo to po starcie etapu organizatorzy błyskawicznie je składają i przewożą w kolejne miejsce. Kiedy zawodnicy docierają na metę, wszystko już na nich czeka.

- Jest namiot przeznaczony do masaży, tir z 40 kabinami prysznicowymi, pralnia i myjka dla rowerów. Zawodnik oddaje sprzęt po etapie i kiedy ciuchy są wyprane, a rower czysty, dostaje SMS, że można je odebrać. Toalety są schludne i pachnące jak w hotelu - opowiada Filip.

Dodaje, że jednocześnie w namiotach śpi ok. 3 tysięcy osób. W autach kempingowych mieszkają tylko największe gwiazdy - jak Szwajcar Christoph Sausser, wielokrotny mistrz świata, czy Nino Schurter, dwukrotny medalista olimpijski w kolarstwie górskim. Nasi zawodnicy ścigali się też z gościem specjalnym - byłym kierowcą Formuły 1 Alainem Prostem.

- Supergość. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, długo z nami rozmawiał, pytał też o sytuację na Ukrainie - wspomina Filip.

Tegoroczny Cape Epic transmitowały największe stacje telewizyjne w RPA i Hiszpanii. Z powietrza zawodników filmowały trzy helikoptery, a na trasie kursowało 12 motocykli i 16 samochodów terenowych. Kolarzy dopingowały tysiące kibiców. Pełne ręce roboty mieli lekarze w szpitalu polowym, którzy raz po raz szyli rozcięte kolana i opatrywali krwawiące odciski. Niemal bez przerwy ktoś leżał tu z wycieńczenia pod kroplówkami pomagającymi dojść do siebie. W poważniejszych sytuacjach pomagał helikopter.

- Każdy zawodnik ma nadajnik GPS z przyciskiem, którym wzywa pomoc - opowiada Filip. - W tym roku, na szczęście, poważnych wypadków nie było, ale np. rok temu Niemiec Robert Mennen został potrącony przez pędzącą antylopę. Upadł i złamał obojczyk oraz ramę roweru. Do szpitala zabrano go helikopterem. W tym roku powetował sobie straty, wygrywając wyścig.

Filip dodaje, że wielu zawodników miało problemy techniczne.

- A niestety, tu, na trasie, nie ma samochodów serwisowych jadących za peletonem. Rower można naprawić po drodze tylko na jednym z bufetów. Problem w tym, że można to zrobić, tylko korzystając z części zostawionych przed startem w niewielkim pudełku, które jest zawożone na taki punkt. Inaczej jest po etapie. Na stoiskach firm produkujących części można było kupić wszystko, a montaż podzespołów był bezpłatny i bardzo szybki. Widziałem też sytuację, gdy komuś pękła rama, a inny zespół oddał mu swoją - opowiada rzeszowianin.

Po każdym etapie wyścigu 10 losowo wybranych osób idzie na kontrolę antydopingową. Organizatorzy bardzo dbają, aby wyścig był czysty, bo jako jeden z niewielu na świecie jest zaliczany do punktacji UCI, czyli Międzynarodowej Unii Kolarskiej. Dzięki temu, startując w nim, można zebrać oczka potrzebne np. do startu na olimpiadzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24