Start kosztuje mnóstwo zdrowia, ale daje jeszcze więcej satysfakcji. Kiedy o 4 rano budzisz się w namiocie pełnym lodowatej wody, a mięśnie bolą tak, że chce się krzyczeć, zadajesz sobie pytanie: po co ja to robię? Na myślenie nie ma jednak czasu, bo chwilę potem trzeba być gotowym do kolejnego morderczego etapu. Nagrodą, która uśmierza ból i daje siłę na dalszą jazdę, jest minięcie linii mety. A rano mięśnie bolą znowu i tak przez osiem dni...
Wyścig Absa Cape Epic, rozgrywany w RPA, na pierwszy rzut oka wydaje się być piekielnie fajną przygodą. 620 par zawodników z całego świata ściga się rowerami po malowniczych afrykańskich bezdrożach. Mają najnowsze, najdroższe modele rowerów, wygodną, oddychającą odzież, a organizatorzy zapewniają im opiekę medyczną, nocleg, wyżywienie i polowe sklepy, w których w razie awarii można kupić każdą część zamienną. Co roku o miejsce na liście startowej walczą tysiące kolarzy z całego świata, którzy za udział są gotowi zapłacić każde pieniądze.
Okazuje się, że z rowerowym rajdem krajoznawczym zawody mają niewiele wspólnego. Żeby pokonać ośmioetapową trasę, trzeba mieć tyłek i mięśnie ze stali. Płuca? Nieważne, po kilku kilometrach i tak oddycha się tylko gryzącym, rdzawym pyłem, a rower szybko zamienia się w kupę bezużytecznego żelastwa. Dariusz Mirosław, Marcin Piecuch i Filip Peliszko z Rzeszowa przeżyli to piekło.
Nie ma czasu na sen
Jest 4.45 rano. Na południu RPA, niedaleko Kapsztadu, stoi obok siebie trzy tysiące jednakowych czerwonych namiotów. Po całonocnej ulewie toną w deszczu, ale nikt nie wylewa z nich wody. Zawodnicy śpią jak zabici, bo po morderczym etapie potrzebują czasu na regenerację sił. Błogą ciszę przerywa donośna muzyka. Szkot ubrany w tradycyjny kilt idzie przez obozowisko i gra na dudach. To znak, że czas wstawać.
- Od tej pory nie ma czasu na ociąganie, bo punkt siódma startuje kolejny etap. Wszyscy błyskawicznie odsuwają zamki i biegną do stołówki - czyli do potężnego namiotu na ok. 2 tysiące osób. Jest tu tłum ludzi, ale nie ma kolejki. Potem poranna toaleta na specjalnym tirze i odbiór rowerów z bikeparku. Kto się spóźni na start, dalej nie jedzie - opowiada Filip Peliszko, który w Afryce dbał o sprzęt, ubrania i dobre samopoczucie kolegów.
Absa Cape Epic to osiem etapów. Chociaż liczą tylko od 80 do 130 km, są niezwykle wymagające. Bez przerwy jedzie się po bezdrożach, a większość czasu - gęsiego, na wąskich ścieżkach.
- Jest mnóstwo przewyższeń, na etapie to nawet 3000 metrów. Kiedy pada deszcz, koła boksują w błocie, gdy jest sucho, znikasz w pyle, który zatyka nos, linki i pancerze. Po każdym etapie trzeba je wymieniać, a manetki wymagają reanimacji. To wszystko sprawia, że wyścig jest znacznie trudniejszy od zawodów europejskich - mówi Dariusz Mirosław.
Wie co mówi - na koncie ma już przejechane takie klasyki jak TransAlp - z Niemiec przez Austrię do Włoch, czy sześciodniowy, szosowy Andalucia Bike Race w hiszpańskiej Cordobie. Na rowerze jeździ odkąd pamięta, ale na serio od 2011 roku. Wówczas chciał spróbować rywalizacji, a do pedałowania popchnęła go domowa waga, która pewnego dnia wskazała już 95 kg.
- Zatrudniłem trenera i dietetyka, którzy pomogli mi zbudować formę i dzięki temu mogłem zacząć się ścigać z najlepszymi zawodnikami w regionie. Systematyczna praca i treningi pozwoliły mi zejść do wagi 74 kg w zaledwie 6 miesięcy! - mówi Darek.
Tygodniowo trenuje 10 - 15 godzin, natomiast w okresie zimowym - podczas zgrupowań zagranicznych np. w Hiszpanii - nawet do 25 godzin tygodniowo. Podczas treningów pokonuje od 60 do 150 km w zależności od specyfiki zajęć. Na rowerze szosowym przejeżdża rocznie ok. 17 tys. km, a na górskim kolejne 3 tysiące. W RPA startował już dwa razy i w obu przypadkach udało mu się dojechać do mety. A jak mówi Filip Peliszko, to nie łatwe.
- Z Polski były tylko dwie pary zawodników. Druga zrezygnowała po trzecim etapie, dziewczyna chciała jechać dalej, ale chłopak nie dał rady. Widziałem też dwóch mężczyzn, którzy w drodze na stołówkę płakali. Jeden z bólu - na tyłku miał dziurę, żywe mięso. Drugi błagał go, aby jechali do końca, bo zostało im tak niewiele. A Absa Cape Epic to wyścig specyficzny, bo ściga się właśnie w duetach i na mecie liczony jest czas drugiego zawodnika. Dodatkowo, różnica między partnerami nie może przekroczyć 5 minut, bo w przeciwnym razie naliczane są kary.
Cios od zwierzęcia
Wymagająca trasa to nie wszystko. Rzeszowianie zwracają uwagę, że afrykańskie zawody to także niezwykłe przedsięwzięcie organizacyjne i logistyczne. Miasteczko namiotowe jest tak duże, że do przejścia z jednego końca na drugi potrzeba ok. 15 minut. Mimo to po starcie etapu organizatorzy błyskawicznie je składają i przewożą w kolejne miejsce. Kiedy zawodnicy docierają na metę, wszystko już na nich czeka.
- Jest namiot przeznaczony do masaży, tir z 40 kabinami prysznicowymi, pralnia i myjka dla rowerów. Zawodnik oddaje sprzęt po etapie i kiedy ciuchy są wyprane, a rower czysty, dostaje SMS, że można je odebrać. Toalety są schludne i pachnące jak w hotelu - opowiada Filip.
Dodaje, że jednocześnie w namiotach śpi ok. 3 tysięcy osób. W autach kempingowych mieszkają tylko największe gwiazdy - jak Szwajcar Christoph Sausser, wielokrotny mistrz świata, czy Nino Schurter, dwukrotny medalista olimpijski w kolarstwie górskim. Nasi zawodnicy ścigali się też z gościem specjalnym - byłym kierowcą Formuły 1 Alainem Prostem.
- Supergość. Kiedy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, długo z nami rozmawiał, pytał też o sytuację na Ukrainie - wspomina Filip.
Tegoroczny Cape Epic transmitowały największe stacje telewizyjne w RPA i Hiszpanii. Z powietrza zawodników filmowały trzy helikoptery, a na trasie kursowało 12 motocykli i 16 samochodów terenowych. Kolarzy dopingowały tysiące kibiców. Pełne ręce roboty mieli lekarze w szpitalu polowym, którzy raz po raz szyli rozcięte kolana i opatrywali krwawiące odciski. Niemal bez przerwy ktoś leżał tu z wycieńczenia pod kroplówkami pomagającymi dojść do siebie. W poważniejszych sytuacjach pomagał helikopter.
- Każdy zawodnik ma nadajnik GPS z przyciskiem, którym wzywa pomoc - opowiada Filip. - W tym roku, na szczęście, poważnych wypadków nie było, ale np. rok temu Niemiec Robert Mennen został potrącony przez pędzącą antylopę. Upadł i złamał obojczyk oraz ramę roweru. Do szpitala zabrano go helikopterem. W tym roku powetował sobie straty, wygrywając wyścig.
Filip dodaje, że wielu zawodników miało problemy techniczne.
- A niestety, tu, na trasie, nie ma samochodów serwisowych jadących za peletonem. Rower można naprawić po drodze tylko na jednym z bufetów. Problem w tym, że można to zrobić, tylko korzystając z części zostawionych przed startem w niewielkim pudełku, które jest zawożone na taki punkt. Inaczej jest po etapie. Na stoiskach firm produkujących części można było kupić wszystko, a montaż podzespołów był bezpłatny i bardzo szybki. Widziałem też sytuację, gdy komuś pękła rama, a inny zespół oddał mu swoją - opowiada rzeszowianin.
Po każdym etapie wyścigu 10 losowo wybranych osób idzie na kontrolę antydopingową. Organizatorzy bardzo dbają, aby wyścig był czysty, bo jako jeden z niewielu na świecie jest zaliczany do punktacji UCI, czyli Międzynarodowej Unii Kolarskiej. Dzięki temu, startując w nim, można zebrać oczka potrzebne np. do startu na olimpiadzie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Zadymy na urodzinach uczestniczki "Rolnika". Karetka pogotowia, gaz pieprzowy. Szok!
- Dni Gąsowskiego w "TTBZ" są policzone?! TAKĄ niespodziankę zgotowała mu produkcja!
- Maja Rutkowski ZROBIŁA TO z premedytacją, teraz się tłumaczy. Okropne, co ją spotkało
- Była pięknością ze "Złotopolskich". Dziś Gabryjelska nie przypomina siebie | ZDJĘCIA