Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak spawacz z WSK uratował Tour de Pologne w Rzeszowie

bell
Andrzej Krupa na codzień pracuje w WSK Rzeszów,
Andrzej Krupa na codzień pracuje w WSK Rzeszów, Archiwum prywatne
- Sytuacja była dramatyczna, karambol wisiał w powietrzu; w ostatniej chwili udało się ściągnąć baner i kolarze bezpiecznie przejechali - mówi Andrzej Krupa, pracownik rzeszowskiego WSK.

Andrzej Krupa, spawacz skomplikowanych detali do silników lotniczych w WSK Rzeszów, jak tysiące mieszkańców miasta i okolic, wybrał się we wtorek po pracy z rodziną zobaczyć kolarzy jadących w Tour de Pologne. W Rzeszowie znajdowała się meta trzeciego etapu.

- Szwagier namawiał nas, abyśmy poszli do centrum miasta, gdzie znajdowała się meta trzeciego etapu. Udało mi się go przekonać, że z bliska, bez konieczności przeciskania się przez tłumy i stawania na palcach, zobaczymy zawodników na trasie. Stanęliśmy więc zaraz za zaporą na Wisłoku, gdzie wszystko było widać, jak na dłoni - relacjonuje wydarzenia z wtorkowego popołudnia pan Andrzej.

Wśród kibiców panował luz, bluz. Większość z głowami podniesionymi do góry obserwowała śmigłowiec. Gdy się zbliżał, to znak, że kolarze są już bardzo blisko. Na kilkanaście sekund przed pędzącym 60 km na godzinę peletonem - na odcinku między mostem na zaporze a skrętem w ulicę Podwisłocze - na jezdnię, którą za moment mieli przejechać kolarze runął olbrzymi baner tarasując całą jej szerokość. Wydawało się, że nie da się uniknąć kraksy.

- Rzeczywiście, sytuacja była bardzo dramatyczna, a emocje znacznie większe niż się spodziewałem. Sądząc po pozycji śmigłowca, który krążył w okolicach stadionu Stali, czuliśmy już bliskość kolarzy, ale zauważyliśmy równocześnie zatarasowaną reklamą drogę. Stałem niedaleko od tego miejsca, nie zastanawiałem się ani na chwilę, nie czekałem nawet jednej sekundy ruszyłem w tamtą stronę, że się do czegoś przydam - opisuje sytuację pan Andrzej. - Rzeczywiście, przydałem się.

- Panowała ogromna panika, panowie z obsługi niemal całkowicie byli spanikowani. Próbowali rękami podnosić go do góry, ale okazało się to nieskuteczne. Z balonu całkowicie zeszło powietrze, był to zupełny flak. Kolarze na pewno nie przejechaliby pod tym balonem, zresztą samochody też nie mogły przejechać - kontynuuje swój opis akcji A. Krupa. - Postanowiłem balon - razem z ciężką postawą do której był przywiązany - ściągnąć na pobocze. Udało się. Potem wspólnie z panami z obsługi ściągaliśmy pozostałe pachołki. Niestety, jeden z nich pozostał na skraju jezdni. Skóra na mnie cierpła, bo widziałem, że kolarze już nadjeżdżają, ale ten jeden przewrócony pachołek pozostał. No, ale udało się, przejechali szczęśliwie. Było gorąco...

Cała ta akcja, która najprawdopodobniej uratowała cały etap, a którą częściowo pokazały telewizyjne kamery, przeprowadzona była na raty

- Tak, były to niejako dwa etapy. Za pierwszym razem, z ogromnych emocji i nerwów, które mi się udzieliły, chwyciłem za ciężko podstawę i ściągnąłem ją sam na pobocze. Nawet nie czułem jej wagi. Jak się później okazało, było to jedyne rozsądne rozwiązanie. Potem, razem z osobami z obsługi ściągnęliśmy resztę przeszkód - dodaje nasz rozmówca, który jeszcze do dziś przeżywa tamte chwile za zaporą.

- Jak już przejeżdżali kolarze, najpierw poczułem duży lęk, że nie zdążyliśmy, usunąć, lub postawić tego przewróconego pachołka. Jak przejeżdżał peleton, to nie patrzyłem na zawodników, tylko w to miejsce, gdzie leżał pachołek i modliłem się, żeby wszyscy zawodnicy zdołali go ominąć. Nie były to emocje sportowe, tylko obawy, żeby nie doszło do jakiejś tragedii - kontynuuje swój opis wydarzenia pracownik WSK Rzeszów. - Pierwsze, co mnie przeszyło, to fakt, że kolarze jechali bardzo szybko i mogło dojść do tragedii. To raz. No i telewizja pokazałaby ewentualną kraksę w całej Europie. Byłby także wstyd dla Rzeszowa.

- Wydaje mi się, że w pierwszym momencie kiedy zaczęły się problemy z tym banerem, sam ruszyłem w jego kierunku. Panów z obsługi było chyba trzech - uzupełnia swoje spostrzeżenia nasz rozmówca, którego na filmie pokazującym te dramatyczne chwile można rozpoznać po zielonej koszulce i kaszkietce na głowie.

Na pytanie, czy czuje zadowolenie z udziału w tej akcji, odpowiada, że koledzy z pracy go bardzo pochwalili i że nawet członkowie jego rodziny przyznali, że gdyby bez namysłu nie ruszył, byłoby źle. - Przecież nie mogłem stać bezczynnie, ktoś mógł mocno ucierpieć, nawet wielu zawodników mogło uczestniczyć w kraksie - kończy swój opis zdarzenia spawacz z WSK, któremu na pamiątkę po tamtym etapie pozostał ślad na nodze po skaleczeniu.

Wszystko dobre, co się szczęśliwie kończy. O wyścigu wszyscy już zapomnieli, ale koledzy od czasu do czasu poklepują po plecach Krupę. Dobra robota Andrzej...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24