Mieszkańcy cenią tradycyjny smak i recepturę zimnych smakołyków przygotowywanych przez cukiernię Kazimierza Raka i Juliana Orłowskiego.
Przypominamy naszą rozmowę, jaka była historia lodów w Rzeszowie.
- To były lata 60. Po skończeniu szkoły przy Spytka Ligęzy poszedłem do pracy w Rzeszowskich Zakładach Gastronomicznych. W zimie pracowaliśmy w cukierni na Fornalskiej, a na lato część chłopaków była oddelegowana do pomocy w lodziarni. Szefem wtedy był tam pan Kruczek, brat dawnego sekretarza - opowiadał nam pan Kazimierz, mistrz cukiernik.
Wspominał, że "centralna lodziarnia na miasto Rzeszów" mieściła się w kamienicy naprzeciw zamku, w okolicy ul. Szopena.
- Nie było wówczas takich pasteryzatorów jak dziś. Lody gotowaliśmy więc na kuchni węglowej, a potem studziliśmy w basenach wodnych - opowiadał. - Pasteryzowało się je do próby róży. Na czym polegała? Nabierało się masę na łyżkę i z góry dmuchało. Jak robiły się fałdy, było w porządku. Teraz mamy termometry. Pasteryzujemy do 85-87 stopni.
Lody kręciło się w maszynach, później przekładało do konwi obłożonych dookoła ciasno drobno tłuczonym lodem, a następnie lądowało to w drewnianych beczkach.
- Warstwa lodu, sól, warstwa lodu, sól - mówili nam cukiernicy. - Ta sól powodowała, że rosła minusowa temperatura. Do minus siedmiu, minus dziesięciu stopni.
Skąd w lecie brano tyle brył lodu? Skupowany był w zimie.
- Pamiętam, że to wozacy z Drabinianki, którzy w lecie transportowali piasek z Wisłoka i Lisiej Góry, w zimie zwozili lód do lodziarni, wydobywany z Wisłoka i okolicznych stawów przy dwóch cegielniach na Rejtana. Gruby na około 40-50 cm. Takiego lodu teraz nie ma. Teraz tak stawy nie zamarzają.
Cukiernik wspominał, że wozacy najpierw wydobywali te bryły sztangami, a w późniejszych latach cięli je już piłami mechanicznymi. Lód zwozili do potężnych dołów wykopanych obok kamienicy. Doły obłożone były około 40-centymetrową warstwą trocin.
- Te lodowe pryzmy z wierzchu też były zasypywane trocinami. Tak składowany lód do konserwacji lodów do jedzenia wytrzymywał praktycznie od zimy do zimy. W ogóle się nie topił.
Zakonserwowane w beczkach i lodzie desery rankiem chłopy brały na wózki dwukółki i ciągnęły do drewnianych białych budek ustawionych w różnych punktach miasta.
- Najsilniejszy mężczyzna potrafił ze trzy beczki załadować i dotaszczyć. A każda ważyła jakieś 60 kilo.
Kolejka rozwozicieli ustawiała się dzień wcześniej, już od 8 wieczorem. Przez noc panowie siedzieli na krzesełkach, drzemali, rozmawiali.
- Lody nakładało się łyżką. Albo na andruta, albo na waflowe muszelki. Takiego pieroga się z nich robiło - opowiadał pan Kazimierz.
Wielkiego bogactwa smaków nie było. Kręcili lody mleczne, a gdy był sezon na owoce, to także truskawkowe. Nie było salmonelli, nie było żadnych zatruć. Ludzie czekali na lato i lody z utęsknieniem, bo nikt wtedy lodów w zimie nie jadł.
- To były najlepsze delicje w mieście?
- Innych nie było, więc te były najlepsze. Ale tak poważnie, to naprawdę były dobre. Na tej tradycyjnej bazie robimy je w naszej cukierni do dziś.
Pierwszą cukiernię założyli na Czołgistów.
- Nazwa typowa do ulicy. Błoto po kolana, jakby kto czołgiem przejechał. Deszcz padał, a ludzie i tak szli w gumiakach do nas. A znajomi wcześniej ostrzegali, co wy robicie, tu wam nikt nie przyjdzie. Myśmy mówili: jak będzie dobry wyrób, to przyjdą. I tak było. Teraz pewnie by nikt nie przeszedł po takiej drodze, ale to były inne czasy. Po lody ustawiały się kolejki. Naprawdę fajnie i miło to wspominamy.
Marzeniem cukiernika była maszyna do kręcenia lodów.
- Bardzo ciężko o nią było, ale po trudach kupiliśmy jedną. To było jednak za mało. Lodów brakowało. Ludzie stali w kolejce i denerwowali się.
Zimą rozebrali więc maszynę w drobny mak i zlecili fachowcom, żeby odwzorowali części i poskładali nowe urządzenie. - Takie to były czasy, że cukiernik musiał sam sobie zrobić maszynę, żeby kręcić lody. Piec też wykonał nam zaprzyjaźniony ślusarz.
Serwowali lody śmietankowe i truskawkowe, a na sobotę i niedzielę starali się także czekoladowe i bakaliowe. Dodatkami były np. dynia, gruszka, cukinia. Na rodzynki obowiązywał przydział, na czekoladę i kakao też.
Pan Julian wspominał, że jego ojciec do produkcji lodów - a robił je w domu na Okrzei, na dużo mniejszą skalę niż w zakładach gastronomicznych - używał jeszcze maszyny na korbkę.
- Miał wynajętą działkę ze swoim składowiskiem lodu. Dostał zezwolenie na handel obwoźny. Stał na 3 Maja, pod stacją, na placu Wolności. Nie miał budki, lecz wózek z beczką i przykrywką. Szło wszystko od ręki.
Starsi pamiętają dawne cukiernie z lodami w mieście. Lecha na Krakowskiej, Krupy i Skrobacza, słynny Hortex, czy lody Bambino w delikatesach . Pan Orłowski pamięta też, że lody do Kosmosu powstawały w Asie przy Jagiellońskiej, gdzie 3 lata był szefem. - Były na śmietanie kremówce, trzydziestce. Sprzedawane do pucharków, na gałki. Kosztowały trochę kasy.
iPolitycznie - Czy słowa Stefańczuka o Wołyniu to przełom?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na Twitterze!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?