Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jaskółka wróciła do gniazda, czyli Stan Borys w rodzinnym Załężu

Andrzej Plęs
Stan Borys podczas spotkania z mieszkańcami rodzinnego Załęża wspominał czasy młodości. Na zdjęciu podpisuje płytę.
Stan Borys podczas spotkania z mieszkańcami rodzinnego Załęża wspominał czasy młodości. Na zdjęciu podpisuje płytę. Andrzej Plęs
Po 40 latach od wyjazdu Stan Borys odwiedził rodzinne Załęże. Spotkał się z mieszkańcami, którzy zechcieli zobaczyć tamtego Staszka.

Nie potrafił znieść tego, że w swojej ojczyźnie musi rok czekać, aż rozgłośnia radiowa zechce puścić utwór, który w amfiteatrze greckim oklaskiwało podczas festiwalu 100 tysięcy ludzi i którym wygrał ten festiwal. Że kierownictwo telewizji powiedziało mu, że takich "proroków" i "jezusików" pokazywać nie będzie.

To była aluzja do jego brody i długich, poniżej ramion, włosów, których siermiężna peerelowska estetyka nie akceptowała. Że przed wyjazdem na każdy koncert poza granice kraju musi bezpiece sporządzać listę osób, z którymi ma zamiar kontaktować się.

Że dwóch smutnych panów łazi za nim, ilekroć wyjedzie za granicę śpiewać. Że władza, także rękami Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Czasopism, określa, co i jak wolno mu śpiewać.

Nie był w stanie tego znieść, bo wracał do Polski wciąż mając w uszach grzmot braw z festiwali i koncertów w Belgii, Grecji, Czechosłowacji, Wenezueli i wielu innych krajów.

Nawet w Bratysławie, gdzie jego występ organizatorzy uzależnili od tego, czy zdejmie z piersi krzyż.

Nie wytrzymał i wyjechał w 1975. Ledwie dwa lata po tym, jak zaśpiewana na opolskim, a potem sopockim festiwalach "Jaskółka uwięziona" wyniosła go na szczyt popularności.

- Nienawidziłem malucha - mówi emocjonalnie o dumie peerelowskiej motoryzacji. - Ta ciasnota, to prostactwo, to była hańba, pakować ludzi do takiego maleńkiego samochodu, on był dla mnie kwintesencją tamtej rzeczywistości.

Nie przez malucha wyjechał, a na pewno nie przede wszystkim przez malucha. Po prostu nienawidził ograniczeń. I mówi, że panicznie bał się, że zostanie zamknięty w ciasnej przestrzeni, zostanie w Rzeszowie, utknie tu z przekonaniem, że za Wisłokiem nie ma już nic. Wyjechał z Polski w dniu, w którym Edward Gierek oddawał do użytku Dworzec Centralny w Warszawie.

Chłopak spod Rzeszowa

Starsi ludzie z podrzeszowskiej wsi Załęże (dziś dzielnica miasta) pamiętają go jeszcze z jego dzieciństwa. Zawsze jakiś inny był.

- Widywałam go, jak szedł do autobusu, do szkoły i po drodze czytał jakąś książkę - wspomina pani Maria. - Chłopakom w tym wieku nie w głowach były książki, a ten szedł i po drodze czytał.

Czytał, ale za wzorowego ucznia trudno go było uznać. Wyrzucony ze szkoły budowlanej, wyrzucony ze szkoły mleczarskiej. Dziś mówi, że "nie mieścił się" w szkolnych naukach ścisłych, ale on chyba w ogóle się "nie mieścił".

Rwało go gdzieś wyżej i dalej, jak jaskółkę, w przestrzeń nieograniczoną. Nawet kiedy ojczyzna powołała go do zaszczytnej służby wojskowej, to - zapytany przez oficera wojewódzkiej komendy uzupełnień, gdzie chciałby służyć - powiedział, że chce do marynarki. Normalny chłopak wolał odpękać dwa lata zasadniczej na lądzie niż trzy w marynarce, ale jemu przestrzeń się marzyła.

Wylądował u komandosów. A potem w jednostce warszawskiej. W zabawach w wojnę nie gustował, wolał sztukę i poezję, toteż wśród mundurowych założył teatr. Próbował go już u "Siemaszkowej" w Rzeszowie. Najpierw jako rekwizytor i statysta, ale na scenę ciągnęło, więc zagrał kilka epizodycznych ról. I do poezji go ciągnęło, skoro w 1965 r. zadebiutował na łamach "Nowin Rzeszowskich" wygranym Turniejem Jednego Wiersza.

- Może choć tytuł pan pamięta?

- Nie pamiętam, ale to był bardzo krótki wiersz, chyba coś o cmentarzu... - zastanawia się chwilę. - Na pewno coś o cmentarzach było.

Znacznie więcej pamięta z tamtego rodzinnego Załęża. Dom siostry, samotnie stojący wśród pól, do którego można się było dostać przez rampę. Dziś w tym miejscu jest rząd domków przy ul. Kwarcowej. I kiedy po 40 latach po raz pierwszy pojawił się w Załężu - zabłądził.

- Tory, ulice, drogowskaz do Krakowa, do Radomia, nie wiedziałem, gdzie jestem - przyznał. - Dojechałem do jakiegoś Zaczernia, zatrzymałem się przy policji, nieufnie podeszła do mnie policjantka z warkoczem i mówi, że jestem na ulicy Załęskiej.

A był czas, kiedy imponowała mu siła, że bliżej mu było do półświatka niż do teatralnych desek i mikrofonu na estradzie. Ćwiczył dużo, przyznaje, że imponowała mu mocarność silnie zbudowanego ojca. Mógł pójść w chuliganerkę, ale poszedł w poezję.

Jaskółka wzlatuje

W "Nowinach" zaistniał jako poeta, przemknął przez deski teatru Siemaszkowej, na dwa lata wylądował w Blackuocie, który założył wspólnie z Tadeuszem Nalepą. Niechętnie mówi o współpracy w Nalepą, jeszcze mniej chętnie o powodach rozstania z grupą. A najmniej chętnie, jak to się stało, że Stanisław Guzek stał się Stanem Borysem.

- Jak się stajesz sławny, to każdy mówi, że cię stworzył - reaguje na zmianę nazwiska. - Borys nie wzięło się znikąd, to nazwisko mojego dziadka. A Stan? W najbliższej rodzinie mieliśmy sześciu Stanisławów, mężowie moich dwóch sióstr, to były Staszki, to wymyślono, że na mnie będą mówić Stan.

Różnie mówią o przyczynach rozstania z Blackoutami i Nalepą. Że Nalepa wyrzucił go z zespołu, bo Mira Kubasińska była zazdrosna o sukcesy Borysa. A Borys mówi, że nie mógł już znieść tego, że Nalepa przy nim i wobec niego przeklina, toteż po jednej z takich sytuacji odszedł, choć jego "Annę" śpiewała wtedy cała Polska.

Ale tajemniczo przyznaje: - Trudno mówić o nieboszczyku, a wiem, że kiedy mnie nie było w Polsce, bardzo źle się o mnie wyrażał. Nigdy nie wierzyłem w to, czym mnie pożegnał: że będę skończony. Wyrwałem się spod takiego napięcia, które było pomiędzy żoną i p.o. męża, który chce żonę bardziej pchać do przodu niż kolegę, który - co napisał - to stawało się przebojem - mówi o Nalepie i jego żonie Mirze Kubasińskiej. - I ona bardzo martwiła się z tego powodu. I wtedy jakby jakiś anioł Gabriel kopał mnie w tyłek i powtarzał: nie walcz z tymi ludźmi, uciekaj.

Tak samo było z grupą "Bizony". Wtedy też Gabriel zaczął go kopać po dwóch latach, choć "Spacer dziką plażą" wyniósł grupę na szczyty popularności. I pewnego razu musiał kopnąć wyjątkowo solidnie, bo w 1975 r. Borys wyjechał do USA.

- Z przekonaniem, że na zawsze, nie sądziłem, że Polska za mojego życia się zmieni - przyznaje.

Wyjechał tam, gdzie władza i rzeczywistość nie mogła go ograniczać, pisał poezję, nagrywał płyty, śpiewał utwory Norwida i Słowackiego, których nad Wisłą pewnie nikt nie chciałby słuchać, występował w teatrze, nawet założył radio polonijne, w którym - sam przyznaje - próbował oduczyć polskich imigrantów tęsknoty za ojczyzną. Siebie też próbował.

- Nawet siedząc na krawędzi Wielkiego Kanionu, widziałem pola zbóż, które siał mój ojciec - wspomina. - Miałem łatwiej, wiedziałem, że nigdy nie wrócę do Polski, więc sobie z tym jakoś radziłem. Tęsknotę za czym? Za krajobrazami, za przestrzenią w Bieszczadach.

Spełniło się marzenie chwili

Po 40 latach, w ostatnią sobotę, zajrzał do Załęża. Obejrzał sobie budynek domu kultury, który niegdyś był jego sześcioklasową szkołą. Spotkał się z tymi, którzy zechcieli zobaczyć tamtego Staszka. Tego, którego wyrzucono z technikum mleczarskiego, potem wyrzucono z budowlanego, ze szkoły muzycznej też.

- I wdzięczny jestem tym wszystkim, którzy przyczynili się do wyrzucenia mnie ze szkół, bo dzięki nim jestem dziś tym, kim jestem - mówi z przekorą. - Bo to były role wyznaczane przez innych, choć ojciec pytał mnie; kim ty będziesz, bo ja mam rolę i pracę na kolei.

Po 40 latach w Załężu natknął się na starszą kobietę, która zapewniała go, że chodził do niej "na jajka".

- Już wtedy się tak ubierał jak teraz, z takimi włosami - przypomina sobie pani Alicja.
- Pamiętam, jak podnosił mnie na jednej ręce - wspomina Grzegorz Barć, siostrzeniec Borysa. - Ostatni raz widziałem go w Warszawie, tuż przed jego wyjazdem. Nieco wcześniej - na ich ślubie z Ewą. I jak pojechał, tak nie wrócił.

Co by było gdyby... Gdyby nie wyjechał, został, wykorzystał falę wznoszącą - "Studnię bez wody" Blackuotów, "Ziemię - ojczyznę ludzi", "Spacer dziką plażą" z Bizonami, wreszcie "Jaskółkę uwięzioną".

- Nigdy nie zadawałem sobie takich pytań od momentu, jak nie mogłem zrozumieć matematykę i fizykę w szkole budowlanej - zdradza. - Od zawsze żyłem tym, co w Ameryce nazywa się dream day, marzenie chwili.

Dlatego woli nie mówić o przeszłości, o przyszłości nie bardzo umie. Odwiedził rodzinne Załęże, spełniło się jego marzenie chwili.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24