Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jest muzyka i bimberek. Da się żyć

Krzysztof Potaczała
Zespół "Na drabini”, kierowany przez Jarosława Mycaka (z akordeonem).
Zespół "Na drabini”, kierowany przez Jarosława Mycaka (z akordeonem). Krzysztof Potaczała
Na ukraińskiej wsi w tym samym lokalu można zrobić zakupy, porządnie zjeść i wypić. Nie na stojąco, byle jak, ale jak pan Bóg przykazał, przy stole.

Leje jak z cebra, ziemia paruje, zasłania krajobraz. Z pierwszym pianiem koguta mężczyźni i kobiety pędzą krowy na górskie pastwiska. Niby tak samo jak co dzień, a inaczej. Zielone Świątki w ukraińskiej Topolnicy to coś więcej niż nabożeństwo w cerkwi. Trzeba przystroić bydło, pobiesiadować. Nie w domu, ale w otoczeniu zwierząt.

Tego dnia nikt swoich krów nie wyprowadza indywidualnie. Gospodarze z bydłem zbierają się dom po domu na głównej wiejskiej drodze, coraz głośniej pobrzękują uwieszone na karkach zwierząt dzwonki. To po to, by żadna sztuka, kiedy już wylezie na górę, nie zgubiła się w pobliskim lesie.

Z dorosłymi idą dzieci, te starsze pomagają rodzicom i dziadkom targać prowiant na cały dzień: chleb, salceson, słoninę, ser, ciasto. I najważniejsze: bimber. Bez wódki własnej roboty żadne pasienie. A przecież są Zielone Święta, dodatkowa okazja, by wypić - za zdrowie własne, sąsiadów i żeby inwentarz się nie pochorował.

Bo w Topolnicy w rejonie starosamborskim ludzie żyją głównie z tego, co sami wyhodują i utrzymają. Każda szanująca się rodzina ma krowy (wiadomo: mleko, śmietana, itp.), konie (do pracy), w następnej kolejności świnie (im bardziej tłusta, tym lepsza na sało, ukraiński przysmak), potem pierzastą drobnicę (od wielkiego dzwonu na rosół).

Własnymi rękami i końmi

- Odkąd wraz z upadkiem Związku Radzieckiego rozwiązano kołchozy, skończyła się praca na państwowym - opowiada Jarosław Mycak, mieszkający w Topolnicy nauczyciel biologii i muzyki w pobliskich Striłkach. - Dobrze, że ludzie mają chociaż po kawałku ziemi. Żaden skrawek, na którym może coś urosnąć, nie leży odłogiem. A trzeba pamiętać, że ziemia u nas ciężka, trudna do uprawy. Jak mocno ze dwa dni popada, zamienia się w gęstą maź. Nie wjedzie na pole ani ciągnik, ani inny mechaniczny pojazd; ugrzęźnie i trzeba go będzie wyciągać. Dlatego tu nikt traktora nie trzyma, należy polegać wyłącznie na sile własnych rąk i na wytrzymałości koni.

Potrzeba ciągłego z nich korzystania, zanikająca na polskiej wsi, wymogła na przygranicznej Ukrainie konieczność utrzymywania przydomowych kuźni. Jedną z nich prowadzi w Topolnicy stryj Jarosława Mycaka. Siódmy krzyżyk na karku, ale krzepa niczego sobie. Można się o tym przekonać przy powitaniu - uścisk jego dłoni jest jak uścisk imadła.

- Nie ma dnia, żebym nie miał zajęcia - mówi. - Czasem ustawia się kolejka. Każdy chce konika podkuć prędko, bo robota czeka, a nie mam pomocnika. Przydałby się jakiś, lecz młodzi już nie za bardzo garną się do zawodu. Szukają lżejszej i bardziej popłatnej pracy, za granicą.

Słowa stryja potwierdza Jarosław, przez miejscowych nazywany Sławkiem. Obserwuje okoliczne wioski od lat i widzi, jak się zmieniają. Jeśli absolwent średniej szkoły nie zda na studia, przeważnie wyjeżdża na Zachód. Pracuje na dziko, ryzykuje. Ale póki nie wpadnie, ma grosz w kieszeni i może korzystać z uroków życia, raczej niedostępnych jego rówieśnikom na ukraińskiej wsi. Częściej na emigrację zarobkową decydują się mężczyźni, ale ostatnio i wśród kobiet zachodni trend jest coraz bardziej widoczny.

Europa to niekoniecznie Niemcy. Dla wielu to już Polska, gdzie na czarno albo zupełnie legalnie mogą zarobić dwu-, a nawet trzykrotność ukraińskiej pensji. Za podobną pracę, bez żyłowania się ponad siły. Dodatkowym magnesem przyciągającym młodych Ukraińców do Polski jest możliwość przekraczania granicy na podstawie umowy miedzy Polską a Ukrainą o Małym Ruchu Granicznym. Wprawdzie przepis dotyczy tylko mieszkańców kilkudziesięciokilometrowej strefy, ale na początek lepsze to niż nic. Dzięki tym ułatwieniom wielu może regularnie handlować na przygranicznych targowiskach, najmować się u rolników czy na budowach.

Wypić mus, taki zwyczaj

[obrazek3] Na wypasie, zwłaszcza w święto, obowiązkowo trzeba wypić i zjeść. Nawet deszcz nie przeszkadza w biesiadzie. (fot. Krzysztof Potaczała)Bydło pasie się na zielonych wzgórzach wokół Topolnicy. Deszcz ciągle leje, zamienia ziemię w bajoro. Błoto wciska się do butów, ale trzeba się wspiąć i pogadać z tymi, którzy mokną na pastwisku od wczesnego ranka. Na szczycie zbity z desek, nie pierwszej nowości stół, na nim jedzenie i picie, wokół kilkanaście osób - od sześcioletnich dzieciaków po sędziwych dziadków.

"Sława Isusu Chrystu!" - wita się w naszym imieniu Jarosław. "Sława na wiki Bohu!" - odpowiadają gospodarze (w ten sposób pozdrawiają się wszyscy miejscowi, zwrot "Dobryj deń" jest używany częściej w szkołach, urzędach).

- Wy skąd przyjechali, po co, do kogo? - zasypują pytaniami ciekawscy mężczyźni. I nie czekając na odpowiedź od razu polewają samogonu do szklanki.

- Wypić mus, taki u nas zwyczaj - zachęca siwy staruszek.

To Fedir Topolnicki, lat osiemdziesiąt, znawca tutejszych zwyczajów. Opowiada, że za jego młodości, ale też dwadzieścia lat wstecz, pasienie bydła miało więcej romantyzmu, nie było sprowadzone jedynie do pilnowania, żeby krowa nie poszła w szkodę.

- Na tych wszystkich górach aż gęsto było od zwierząt, dziewczęta plotły wianki, chłopcy strugali piszczałki w drewnie. Kto umiał, grał na skrzypcach, harmonii, fujarce. Palono ogniska i śpiewano długo w noc. Wszyscy byli jakby jedną rodziną, umieli ze sobą rozmawiać, czuli potrzebę przebywania razem. Dzisiaj ludzie inni, bydła coraz mniej, rzadko kto zaśpiewa…

- Istotnie, za Związku Sowieckiego byliśmy bliżej siebie, ale to można łatwo wytłumaczyć - mówi Mycak. - Wtedy niemal niczego nie było nam wolno, ograniczenie swobód obywatelskich spowodowało, że człowiek w naturalnym odruchu garnął się do człowieka. Cerkwie władze zamknęły na głucho, zakaz praktyk religijnych powodował, że ludzie potajemnie zbierali się w domach i szeptem modlili. To musiało rodzić silną więź. Później, już za niepodległej Ukrainy, te więzi zaczęły się rozluźniać.

- My właśnie dlatego tu jesteśmy, żeby zachować tradycję wspólnego świętowania - włącza się Mychajło Rydusz. - Wzięliśmy dzieci, opowiadamy im o dawnych zwyczajach, nie przeszkadza nam ulewa. Ona przejdzie, wyjdzie słońce, człowiek wyschnie. W domu by nie wysiedział, nawet wódka tak nie smakuje jak pod gołym niebem.

- No właśnie, nalej jeszcze gościom - ponagla rozgadanego Rydusza Sławek Mycak i wyjaśnia, dlaczego wszyscy w Topolnicy, zagroda w zagrodę, produkują samogon.

Otóż po pierwsze nikt nie zakazuje, a po drugie przynajmniej wiadomo, że nie pije się nasączonego chemią świństwa, ale czyściutki bimber, na drożdżach i spirytusie. Albo z dodatkiem pszczelego propolisu, jak u Mycaków, gdzie we trójkę opróżniliśmy niemałą butelkę, a nazajutrz nikt nie czuł nawet szmeru w głowie. Ale musi być przy tym spełniony jeden warunek: nigdy nie wolno pić pod oranżadę czy herbatę, lecz zawsze pod zakąskę.

- Bywały przypadki, że ludzie zatruwali się wódką ze sklepu, niektórzy kończyli w szpitalu - opowiadają miejscowi. - Czort wie, co do tych butelek wlewają. Etykieta producenta nie daje gwarancji dobrej jakości. Bo wszystko można podrobić, od papierowej naklejki czy zakrętki, po sam alkohol. Dlatego u nas nawet milicjanci produkują samogon na własne potrzeby.

Czas się zatrzymał za ZSRR

Pogawędka trwa w najlepsze, jemy przemokniętą słoną słoninę własnej roboty i słodkie bułki domowego wypieku, stukamy się szklankami z 45-procentowym płynem, a chłopcy biegają za krowami, żeby zawiązać im na rogach zrobione z zielska wianki.

Nie jest to prosta rzecz, jak mówią w Topolnicy, bo krowa krowie nierówna. Jedna będzie spokojna, układna, da pociągnąć łeb do ziemi i nałożyć wiecheć z liści czy polnych kwiatków; inna zaś będzie nerwowa, zacznie się opędzać, może nawet kopnąć w złości, i takiej nie przekonasz, że chcesz ją tylko przystroić, żeby tradycji stało się zadość.

Szczęśliwie chłopakom udaje się nakłonić już pierwszą krówkę pasącą się najbliżej biesiadnego stołu. Wcześniej pomogli też dorosłym (z braku dziewcząt) zrobić obręcz z leszczyny i obwiązać ją olchowymi liśćmi.

- Wygląda jak krowia panna młoda, tylko jeszcze wstążek jej brakuje - oceniają gospodarze, a dzieciaki zachodzą się od śmiechu.

Za ZSRR w Topolnicy, podobnie jak w wielu innych okolicznych wsiach, był kołchoz. Tysiące sztuk bydła, które miejscowi musieli oporządzać, za co dostawali nie tylko pensję, ale też - od czasu do czasu lub w nagrodę za szczególnie wydajną pracę - wynagrodzenie w naturze. Jeszcze są wśród topolniczan tacy, którzy tęsknią za przeszłością spod znaku sierpa i młota, bo było łatwiej, o nic nie musieli zabiegać i ktoś za nich myślał. Ale to dzisiaj wyjątki, relikty minionych czasów. Większość docenia, że sama może decydować o sobie, choć do pełni szczęścia daleko.

Patrząc na miejscowości położone w promieniu stu kilometrów od granicy z Polską, można bez trudu zauważyć, że czas na Ukrainie zatrzymał się właśnie wraz z rozwiązaniem Kraju Rad. Drogi, mosty (dziury nie do ominięcia, zmotoryzowani łamią resory i amortyzatory, gną felgi) szkoły, urzędy, cała infrastruktura wymaga ogromnych nakładów, które być może w Kijowie są, ale nikt nie ma zamiaru się nimi dzielić.

- Wiktor Janukowycz dobrze pamięta, że na zachodniej Ukrainie ludzie głosowali na kogo innego - twierdzą mieszkańcy. - Teraz bierze odwet, a lokalne władze nic nie mogą, gdyż pieniądze na remonty i budowy przyznawane są centralnie. Ale jeszcze się kiedyś karta odwróci, trzeba wierzyć.

O takich to sprawach rozmawiają miejscowi w dość licznych w okolicy sklepikach, usytuowanych w części domu, w barakowozie albo w blaszanym kontenerze, i pełniących jednocześnie rolę baru. Bo gdzie jak gdzie, ale na ukraińskiej wsi w tym samym lokalu można zrobić zakupy, porządnie zjeść i wypić. Nie na stojąco, byle jak, ale jak pan Bóg przykazał, przy stole. I jeszcze zostać miło obsłużonym przez ekspedientkę, która co jakiś czas podchodzi do biesiadników i z uśmiechem pyta, czy nie dokroić kiełbasy, chleba albo słoniny.

- U was tak nie wolno? - dziwi się dwudziestoletni na oko młodzieniec nie mogąc zrozumieć polskich przepisów o zakazie konsumpcji alkoholu w sklepie. - Oj, to cóż to za demokracja? I jeszcze karę można zapłacić?! Znaczy u nas większa wolność, przynajmniej w sprawach spożycia.

Muzyka to życie

[obrazek5] Zespół "Na drabini", kierowany przez Jarosława Mycaka (z akordeonem). (fot. Krzysztof Potaczała)Ogromnych rozmiarów dziesięcioklasowa szkoła w Striłkach, w której uczy Jarosław Mycak, to duma wioski, centrum kulturalne. Nieważne, że ma wyposażenie z lat siedemdziesiątych, a może i sześćdziesiątych; że w salach "straszą" masywne, po wielekroć malowane olejną farbą ławki i krzesła, skrzypiące i sfatygowane podłogi, niedomykające się drzwi, pełzający tu i ówdzie grzyb. O modernizacji budynku nie ma co marzyć, dobrze że chociaż załatano przeciekający dach.

Podczas gdy w Polsce nierzadko wyremontowane na cacy, lśniące wiejskie podstawówki są likwidowane, tam nie tylko w godzinach lekcyjnych, ale i po południu tętnią życiem. Rozrusznikiem tego życia jest śpiew i muzyka - ta ludowa, folkowa, czerpiąca z ukraińskiej tradycji narodowej, lokalnej bojkowskiej, ale też pogranicza ukraińsko-polskiego.

- Zamiłowanie do muzyki przekazywane jest z pokolenia na pokolenie w rodzinach - tłumaczy Mycak, lider zespołu "Na Drabini". - Tu niemal każdy gra na jakimś instrumencie, czy to zwykły chłop żyjący z uprawy roli, czy wójt albo duchowny. Muzyka sprawia, że mimo trudności, a często nawet biedy, ludzie są pogodni i życzliwi.

Sławek wykształcił muzycznie niejednego ucznia, dwóch ma w domu. Jego kilkunastoletni syn Andrij właśnie na stałe wszedł do składu kapeli. Wycina na skrzypcach tak, że dreszcz przechodzi po krzyżu, o czym mogliśmy się przekonać na koncercie w Rypianach, miejscowości odległej od Topolnicy o 20 kilometrów.

Wkrótce szeregi grupy zasili też zapewne Ołech, młodszy z synów akordeonisty "Na Drabini", równie utalentowany jak brat. Codziennie ostro ćwiczy na saksofonie (i paru innych instrumentach), co wcale mu nie przeszkadza z radością pasać krowy na malowniczych wzgórzach wokół rodzinnej wsi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24