Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kapitan Wrona na Politechnice Rzeszowskiej. Uczelnia uhonorowała go medalem

Beata Terczyńska
Na spotkaniu ze studentami Tadeusz Wrona tryskał dobrym humorem.
Na spotkaniu ze studentami Tadeusz Wrona tryskał dobrym humorem. Krzysztof Łokaj
Nie straszne mu latanie potężnymi samolotami, ani lądowanie bez wysuniętego podwozia. Czego więc boi się okrzyknięty bohaterem kapitan Tadeusz Wrona? Okazuje się, że…koni.

- Tato zaraził mnie lotniczym bakcylem. Podobnie, jak starszego brata, który dziś też jest zawodowym pilotem i również lata na boeingach 767 - opowiadał dzisiaj studentom Politechniki kapitan Wrona, o którym głośno zrobiło się na świecie, gdy 1 listopada awaryjnie, bez podwozia, szczęśliwie posadził na warszawskim lotnisku boeinga 767 z ponad 200 pasażerami na pokładzie.

- Ojciec nie był pilotem, ale budował piękne modele. Razem patrzyliśmy, jak to się dzieje, że maszyny cięższe od powietrza, a latają.

Zaczynał od szybowców w Aeroklubie Ziemi Lubuskiej. Mama dwa lata nie chciała się zgodzić na latanie synów. - Po pierwszym razie byłem zachwycony. Tak mnie to wciągnęło, że choć upłynęło 40 lat, dalej uwielbiam szybownictwo. A, że na szybowce trzeba zarobić, no to latam na samolotach - śmiał się 53-latek pochodzący z Nowej Soli.

Miło się tu studiowało

Studiów w Rzeszowie nie rozpoczął tuż po maturze. Z prostej przyczyny: dopiero 2 lata później na naszej politechnice otwarty został pilotaż. Studiował więc matematykę i fizykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Zielonej Górze. Miał być nauczycielem.

- Rodzice nie bardzo chcieli się zgodzić na przenosiny do Rzeszowa, bo musiałem tu zaczynać od zera - mówi.

Z uśmiechem wspominał studenckie lata:

- Gdyby tak człowiek systematycznie przykładał się do nauki... Ale albo zajęcia sportowe, a to piękne dziewczyny z Rzeszowa i okolic lekko rozpraszały. Mniej więcej po drugim roku już człowiek czuł, że wie, na czym to studiowanie polega: trzeba przetrwać od października do czerwca, a w wakacje same przyjemności - żartował. - Trzy miesiące szkoleń. To znaczy dla mnie dwa, bo we wrześniu pogłębiałem wiedzę. Sesja wrześniowa bardzo mi odpowiadała, bo wtedy szybownicy nie mają tak dobrej pogody do latania, jak od kwietnia do sierpnia, gdy są zawody, wyjazdy, zgrupowania. Pozwalano mi więc przekładać zaliczenia na wrzesień.

Do dziś ma kontakt z kolegami ze studiów, bo większość pracuje w liniach LOT. Wśród nich Andrzej Szymański, z którym prawie 3,5 roku dzielił pokój 703 w akademiku Ikar.

Profesorowie, których najbardziej zapamiętał? - Andrzej Tomczyk, opiekun pierwszego rocznika. Najbardziej przeżywał, co jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać. Pamiętam prof. Żylskiego - bardzo ostrego, ale życzliwego i prof. Kopeckiego - duszę człowieka.

Spokojnie, to tylko awaria

Lądowanie bez podwozia zdarzyło mu się wcześniej, ale na szybowcu. Wylądował Krokusem na trawie, a po ok. 40 m trafił na wąski rów melioracyjny. Miał więc szczęście. Jak zapamiętał lot z 1 listopada z Newarku do Warszawy? Moment po starcie dostali sygnał, że jest usterka centralnego systemu hydraulicznego.

- Usterka to drobiazg. Prawie każda ćwiczona była na symulatorze. Powiadomiliśmy Warszawę i prosiliśmy o podpowiedź, gdzie mamy lądować. Dostaliśmy odpowiedź, że mamy postępować zgodnie z instrukcją boeinga. Czyli nie wprost, czy tu, czy tam. Ponieważ instrukcja nie nakazywała zawracania, kontynuowaliśmy lot przygotowując się na ewentualne kłopoty i użycie zapasowej instalacji elektrycznej.

Spokojnie dolecieli do Warszawy. Tu niespodzianka: mimo prób, podwozie nie wyszło.

- Trzeba było powiadomić kontrolerów, by przygotowali lotnisko na awaryjne lądowanie bez podwozia. Pytali, ile mamy dusz na pokładzie i jak długo możemy jeszcze polatać, aby zdążyli z przygotowaniami lotniska, szpitali. Cały czas szukaliśmy sposobu, jak wypuścić podwozie, ale w końcu trzeba było lądować "na brzuchu".

Był zaskoczony, gdy po wyjściu z samolotu pracownik kancelarii zapytał, czy nadal jest w stresie, czy może zamienić kilka słów z będącym na linii prezydentem Komorowskim.

- W żadnym specjalnym stresie nie byłem - salwy śmiechu rozległy się na auli.

Strachliwy nie jestem, ale…

Jest więc coś, czego się boi? - Specjalnie strachliwy nie jestem, ale... koni, a mamy ich kilka, bo córka jeździ zawodowo. Chcąc, nie chcąc, robię za stajennego. A tak poważniej, to zawsze z obawą wsiada się do samolotu, bo to nie jest tak, jakbym się kładł do łóżka. Ryzyko jest jednak niewielkie w porównaniu do jazdy samochodem, gdzie ktoś może w nas uderzyć. Podstawa to opanować nerwy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24