Kolorowe firanki w oknach, okrągłe poduszeczki obszyte falbankami, ramki ze zdjęciami dzieci, równo rozwieszone na suszarce ubrania, na stołach wstążki, z których wyplata się ozdoby. Gdyby nie krata w oknie i masywne drzwi z wizjerem, trudno byłoby się domyślić, że to więzienna cela.
- Tego miejsca nie mogę nazwać domem, bo jestem tu z przymusu, ale nie zwalnia mnie to z obowiązku, żeby o niego dbać, sprawiać, żeby było tu przyjemnie. Różnicę robią nawet drobne rzeczy, na przykład bardziej pachnący płyn do podłogi - opowiada Iga, skazana na karę łączną 6 lat i 3 miesięcy więzienia za oszustwa finansowe, w tym wyłudzenia.
Choć cele są czyste i zadbane, koledzy pracujących na tym oddziale funkcjonariuszek z męskich jednostek mówią wprost: "Ostatnie miejsce, gdzie chcielibyśmy pracować, to babski kryminał. Żeby tu być, trzeba mieć jaja".
"Caryca" - mistrzyni upiększania więziennych cel
Niewielki niżański areszt śledczy na 92 miejsca to jedno z niewielu kobiecych więzień w Polsce i jedno z trzech, oprócz Grudziądza i Krzywańca, które ma odział terapeutyczny dla skazanych uzależnionych od alkoholu. Oddział powstał w 2009 r. i mimo że ma tylko 35 miejsc, rocznie przewija się przez niego ok. 170 kobiet, które leczą się tu przez 3 miesiące. Nie wszystkie aresztantki pochodzą z marginesu społecznego. Przekrój wiekowy i zawodowy jest ogromny: od 17-letnich uczennic podojrzałe i wykształcone kobiety.
- Rekordzistką była 73-latka, która w młodości w odwecie za zdradę polała męża środkiem łatwopalnym i podpaliła - opowiada mjr Simona Wójtowicz, kierowniczka działu penitencjarnego. - Z powodu poważnej choroby przez kilkanaście lat miała odraczany wyrok, ale w końcu trafiła do więzienia. Dobrze sobie u nas radziła, była bardzo lubiana - uśmiecha się pani kierownik.
Funkcjonariuszki pamiętają wiele takich kobiet, część dostała nawet swoje ksywki. "Caryca" na przykład była mistrzynią upiększania więziennych wnętrz. Zresztą we więzieniu spędziła więcej czasu niż na wolności.
Po powrocie z przepustki przynosiła swoje poszewki na kołdry, obrusy, firanki. Była tak znana, że z całej Polski z recydywy szły do niej paczki. A kiedy sama darzyła kogoś szacunkiem, zaczynała do niego mówić per paniusiu. - Wielu nauczyła fachu, włącznie ze mną. Pamiętam, kiedy jedna ze skazanych awanturowała się głośno, chcąc zmiany celi, "Caryca" szybko ten problem rozwiązała. Kazała jej iść do pokoju wychowawców i przeczytać to, co jest napisane na drzwiach - opowiada Karolina Klimka, psycholog działu terapeutycznego. - Kiedy ta wróciła z wiadomością, że to pokój wychowawców, "Caryca" skomentowała: "No właśnie, i dopóki tam nie będzie napisane «recepcja», to siedzisz, gdzie ci każą" - śmieje się pani psycholog.
Te kobiety, w odróżnieniu od mężczyzn, po opuszczeniu więziennych murów wcale ich nie zapominają. - Pamiętam taką osadzoną, z którą trudno było mi nawiązać kontakt, która - jak mi się wydawało - nie bierze do siebie tego, co do niej mówię. Pół roku po opuszczeniu zakładu wysłała mi kartkę, na której napisała "Wielki szacunek. Mam nadzieję, że innym też pani tak pomoże jak mi" - wspomina pani Karolina.
Mur wyższy niż ten w więzieniu
Iga też nie chce zapominać. Zwłaszcza że więzienie było potrzebną i ważną lekcją.
- Chyba dobrze się stało, że tu trafiłam, bo pewnie dalej brnęłabym w te oszustwa i nie zatrzymałabym się, bo czułam się zbyt bezkarna, wydawało mi się, że ktoś taki jak ja - wykształcony, zajmujący się dziećmi - nie może trafić do więzienia. Nie byłam nauczona przyznawania się do porażek, proszenia o pomoc w momencie, kiedy zaczęłam popadać w długi. Uznałam, że muszę poradzić sobie sama. Wybrałam drogę przestępstwa - opowiada Iga. - Mój mąż do tej pory pyta mnie, dlaczego to zrobiłam. A ja nie wiem, mnie samej się to w głowie nie mieści, bo to nie była sytuacja bez wyjścia. Pewnie gdybym powiedziała rodzinie, ta spłaciłaby moje długi. A ja drzwiami i oknami pchałam się do więzienia. Ale to w więzieniu, paradoksalnie, nauczyłam się szczerości, rozmowy z mężem na temat moich problemów, dlatego mimo rozłąki nasz związek tutaj stał się lepszy.
Związki wewnątrz więzienia? Dawniej - kiedy niżański areszt był typem zakładu zamkniętego, do którego trafiały kobiety z długimi wyrokami, recydywistki, które nie korzystały z przepustek i miały mały kontakt ze światem zewnętrznym - częściej wchodziły w związki lesbijskie. Dziś praktycznie się to nie zdarza, bo dzięki przepustkom regularnie utrzymują kontakt z mężami i partnerami. U współosadzonych szukają czegoś innego niż kontakt cielesny.
- Widać związki, ale typowo emocjonalne: silna, zdecydowana przebywa ze słabą, wycofaną, a każda z tego w jakiś sposób korzysta. A to, że trzymają się za ręce, wcale nie oznacza, że są w związku - opowiada chor. Marzena Sobota, dowódca zmiany działu ochrony niżańskiego więzienia.- Również w celach tworzą taką namiastkę domu: jest typowa mamusia, matkująca pozostałym, są córunie. Kontakty cielesne, jeśli się zdarzają, nie są raczej wynikiem przemocy, jak u mężczyzn. Są dobrowolne.
Oficjalnie są jednak zabronione, bo - jak to bywa w związkach - rodzą kryzysy, które u kobiet przebiegają bardzo burzliwie. W więzieniu oznacza to poważne problemy, bo sfera kobiecych emocji jest tym, co najbardziej utrudnia pracę funkcjonariuszkom. Choćby dlatego, że same są kobietami i doskonale rozumieją, co targa kobietami po drugiej stronie.
- Są sytuacje, wobec których nie da się przejść obojętnie. Matka, która rozstaje się z miesięcznym dzieckiem i wyje wniebogłosy... - zawiesza głos Marzena Sobota. - Kiedy w odwiedziny przychodzą dzieci, które też trzeba przeszukać, nie da się zrobić tego w standardowy sposób. Trzeba być szczególnie delikatnym, ale przy tym wszystkim nie zapominać, że te kobiety za coś tu trafiły, że są przestępczyniami.
To właśnie rozstanie z dziećmi jest dla osadzonych najtrudniejszą częścią odbywania kary. - Najgorsze jest to, że karę ponoszą również moje dzieci, które nie mają matki w domu. Nie zasłużyły na to. A z tęsknotą nie da się oswoić, trzeba się z nią tylko pogodzić - mówi Iga, która odsiedziała już prawie połowę orzeczonej kary. - Oczywiście, denerwujące jest też to, że nie mogę sama o sobie decydować, że to ktoś mi mówi, czy ja mogę wyjść do urzędu, żeby coś załatwić, czy to ma sens, czy to mi jest potrzebne. Nie wspominając o tym, że każda rozmowa telefoniczna jest kontrolowana, nie ma żadnej prywatności - opowiada.
I wspomina moment zamknięcia więziennej bramy, który uznała za koniec wszystkiego, nawet za utratę rodziny. Zwłaszcza że Iga do ostatniego dnia nie powiedziała, że idzie do więzienia. Owszem, nauczyła męża obsługi pralki, posegregowała dziecięce ubrania, pokazując, które są na jaką okazję, ale mąż dowiedział się o wyroku w dniu, kiedy opuszczała dom. Czwórka dzieci do tej pory myśli, że ich mama pracuje gdzieś w delegacji.
- Na przepustki jeżdżę bardzo często i widzę, jak bardzo tęsknią moje dzieci. Wchodzę do domu, one piszczą z radości, a ja mam w głowie już myśl, że za tydzień, kiedy odejdę, wszystkie będą płakać - zamyśla się Iga. - Ja czekam już tylko, aż ten etap się skończy, bo to, co miałam przemyśleć, przemyślałam i zrozumiałam. W więzieniu dostałam szansę, uczę się, chcę wrócić do pracy. Mam wyższe wykształcenie, jestem po studiach polonistycznych.
Iga dodaje, że już od dawna nie miewa kryzysów, chwil załamania, bo wie, że najgorsze ma za sobą. W tym dużo gorsze więzienie, gdzie wszawica i agresja ze strony towarzyszek były na porządku dziennym.
- Miałam też praktyki w szpitalu, widziałam, jak cierpią ci ludzie. Więzienie to nie jest koniec świata - zapewnia.
Funkcjonariuszki o swoich podopiecznych wiedzą wszystko. Mówią, że za murami razem ze skazanymi karę odbywają całe rodziny, że osadzone wnoszą tu wszystkie swoje problemy. Ze zwykłej bez- radności często zrzucają je na wychowawczynie, oddziałowe i psychologa. A one w tych pierwszych momentach kryzysu biorą na siebie rozładowanie stresu. Otwarcie przyznają, że często przesiąkają też atmosferą panującą na oddziale.
- Odkąd pracuję na oddziałach, nienawidzę świąt Bożego Narodzenia, bo jest wtedy dużo płaczu, panuje fatalna, ciężka, wręcz grobowa atmosfera, w której również tkwimy - zdradza mjr Wójtowicz. - Niektóre panie wręcz niechętnie obchodzą te święta. Nie chcą choinki, niewiele mówią, próbują przespać całe święta, zapomnieć o rozłące z bliskimi - dodaje Karolina Klimka, psycholog działu terapeutycznego.
Do celi na gołe ręce
Jest też druga strona medalu. Ponieważ osadzone, jak wszystkie przedstawicielki płci pięknej, to mistrzynie manipulacji, potrafią świetnie grać na emocjach swoich wychowawczyń. - W maju, kiedy jest okres komunii, sporo pań pisze prośby o przepustkę - opowiada mjr Wójtowicz. - Kiedy byłam jeszcze wychowawczynią i współdecydowałam o tym, która ją dostanie, było mi ogromnie trudno. Bo wiedziałam, że dla każdej matki to bardzo ważna uroczystość, ale nie każda będzie mogła pójść. Raz poparłam prośbę o przepustkę na komunię, a skazana w ogóle na nią nie dotarła, dlatego później byłam dużo ostrożniejsza. I się zaczęły docinki z celi: "No pewnie, jak pani może nas zrozumieć skoro sama pani nie ma dzieci". Doskonale wiedzą, w który punkt uderzyć, jak emocjonalnie nas zaszantażować.
Odmowa przepustki oznacza często histerię, bombardowanie telefonami od najbliższych, wreszcie - zaczepianie wszystkich pracowników, którzy jakoś mogliby wpłynąć na wychowawcę. A wieczorem wiadomo już, że osadzona będzie się źle czuła, że może być potrzebne nawet pogotowie. Bywa, że napady histerii kończą się samookaleczeniami.
- Reagowanie w takich sytuacjach, uspokojenie jej to właśnie nasze zadanie. Do cel wchodzimy z gołymi rękami, nie mamy broni, bo jeśli w środku jest 9 osób, łatwo mogłaby być nam ona odebrana i użyta przeciwko nam. Można sobie wyobrazić, jakie myśli są z tyłu głowy, kiedy otwieramy drzwi, a wszędzie wokół szalejącej kobiety jest krew, przez którą można się czymś zarazić - opowiada mł. chor. Aneta Iwańczyk, oddziałowa działu ochrony. - Tak naprawdę każde wejście do celi wiąże się z ryzykiem, bo między zajrzeniem przez wizjer a przekręceniem klucza w drzwiach mija sekunda, podczas której może się stać wszystko. Na głowie może wylądować czajnik z gorącą wodą, można dostać cios w twarz. W większych kryminałach się to zdarza - dodaje Aneta Iwańczyk.
Tylu problemów emocjonalnych nie ma na męskich oddziałach, gdzie sprawy załatwia się szybko, konkretnie, po męsku.
- Ja na męskim oddziale odpoczywam, bo panowie na widok kobiety się uspokajają. Nie przeklinają, są cicho, starają się zachowywać kulturalnie - uśmiecha się Karolinka Klimka. - Z kobietami razem przechodzimy przez wszystkie etapy pobytu w więzieniu: początkowego załamania z powodu izolacji, buntu, tęsknoty za domem, a potem przygotowania do wolności, myślenia o pracy - opowiadają funkcjonariuszki.
Simona Wójtowicz z uśmiechem mówi o przychodzących do niej na praktyki studentkach, początkowo rozczarowanych, brakiem ekstremalnych przeżyć. - Raz, po kilku dniach pracy biurowej, znudzona młoda pani stwierdziła, że jest zawiedziona, że tu nic się nie dzieje, a kiedy parę dni później we dwie z Marzeną siedziałyśmy na skazanej, która nie chciała przejść z celi do celi i zaczęła się ciąć, studentka schowała się, przestraszona, w biurze. Prawda jest taka, że my ciężko pracujemy na to, żeby na oddziale nic się nie działo - uśmiecha się Simona Wójtowicz.
W celach szminki i lakier do paznokci
Co ciekawe, zgodnie z przepisami, wobec kobiet nie można stosować wszystkich środków przymusu bezpośredniego, a jedynie siłę fizyczną i techniki obezwładniające. Jeżeli osadzona jest w ciąży, ma inną stawkę żywieniową, a na oddziale może przebywać do 28. tygodnia ciąży. Później trafia na specjalny oddział. W Krzywańcu i Grudziądzu, gdzie są domy dla matek z dzieckiem, kobiety mogą też odbywać kary razem z pociechami, które nie ukończyły 3. roku życia. Później dzieci trafiają do najbliższych domów dziecka albo opiekuje się nimi rodzina.
W regulaminie porządkowym na kobiecych oddziałach również są odstępstwa, chociażby w częstszym korzystaniu z łaźni. W życiu kobiet za murem są też takie dni, kiedy szczególnie dbają o to, by dobrze wyglądać. Funkcjonariusze od razu wiedzą, która spodziewa się widzenia, która wybiera się do wychowawcy prosić o przepustkę lub który dowódca wpadł aresztantce w oko. Ubrania są staranniej dobrane, na rzęsach pojawia się wtedy tusz, na ustach - szminka, a na paznokciach - lakier. Jeśli skazana nie ma własnych kosmetyków, malują ją koleżanki, bo przecież w takiej sytuacji musi dobrze wyglądać.
- Dniem piżamowym - tak jak w domu - jest niedziela, kiedy chodzimy w leg- ginsach i wygodnej koszulce. Ale dbamy o wygląd po to, żeby podobać się sobie i żeby - jadąc do domu - podobać się mężowi. To że dobrze wyglądam, to też taki sygnał, że nie musi się o mnie martwić, że czuję się dobrze. Przecież jemu tak naprawdę jest trudniej niż mnie, bo nie wie, co się ze mną dzieje, jak mi tu jest - opowiada Iga. - Przez jakiś czas karę odbywała u nas fryzjerka, która mocno podniosła poziom fryzur w areszcie. Teraz jest kosmetyczka, która świetnie robi paznokcie. Wszystko to po to, żeby nie zdziczeć, nie przeleżeć w łóżku całego wyroku, bo to byłby stracony czas. Ja mam już za sobą taki etap, kiedy - czekając na decyzję sądu w sprawie łącznego wyroku - przez kilka miesięcy wstawałam z łóżka tylko po to, żeby włączyć radiowęzeł. Bo początkowo uzbierało mi się ponad 10 lat, ostatecznie skończyło się na 6 - wspomina Iga.
I dodaje, że i tu, w areszcie, kobiety mają chwile radości. List od dziecka, rozmowa na Skypie z mężem, miły gest od kolegów z pracy, np. położenie na talerzyku kilku pączków w tłusty czwartek.
- Miałam świeczki w oczach, dlatego że o mnie pomyśleli - wspomina. - Wiedzieli, że mam pewne ograniczenia, że tego pączka nie mogę sobie sama kupić po drodze do pracy. Teraz doszłam już do takiego etapu, że nie myślę o tym, czego mi brakuje, ale co mam i co mogę z tym zrobić. Chcę godnie dotrwać do końca i udowodnić sędziemu, że nie zmarnuję szansy, którą ewentualnie mi da, zgadzając się na warunkowe przedterminowe zwolnienie. Oczywiście, że boję się tego, co będzie po wyjściu, bo przecież będę musiała powiedzieć, że siedziałam w więzieniu. Począwszy od mojego ewentualnego pracodawcy, skończywszy na mieszkańcach miejscowości, z której pochodzę. Ale dam radę, bo mam oparcie w rodzinie, w mężu.
Na sportowo czy elegancko?
Dlatego radość za więziennym murem daje również podkreślanie swojej kobiecości. Kosmetyki, z wyjątkiem tych zawierających alkohol, np. perfum i zmywacza do paznokci z acetonem, są dozwolone. W kobiecych celach są też suszarki do włosów, farby do włosów, ale już nożyczki, jako narzędzie niebezpieczne, są wydawane czasowo. W każdej celi jest też telewizor, bo jak tłumaczą wychowawczynie, kobiety, które kiedyś skończą odbywanie kary i wrócą do społeczeństwa, nie mogą być zupełnie odizolowane od świata. Dziś nie obowiązują już mundurki, co z kolei rodzi zabawne sytuacje.
- Nie zapomnę, jak zadzwoniła do mnie pani, która miała stawić się do odbycia kary. Zapytała, jakie ma sobie wziąć ubrania i czy ma nastawić się tak bardziej na sportowo czy na elegancko - śmieje się Wójtowicz. - Później zapytała, czy w pobliżu jest dogodny parking, żeby po skończeniu kary mogła sobie spokojnie wrócić do domu. Ja patrzę, a ona ma wyrok za prowadzenie "pod wpływem" i bez uprawnień.
Zabawnych sytuacji nie brakowało, kiedy w Nisku funkcjonował też oddział męski. Złodzieje samochodów z Radomia na odchodnym zapewniali, że załatwią paniom jakie tylko będą chciały bryki. Skazani za włamania, wpraszając się na odwiedziny do domu funkcjonariuszy, uspokajali, że nie ma się czego bać, bo "oni robią tylko mieszkaniówki". A kiedy z jednego z męskich zakładów do Niska przewieziono 40 skazanych, jeden z nich - na widok pielęgniarki, oddziałowej i wychowawczyni - z zachwytu rzucił: "K..., ja do nieba trafiłem. Tu nawet wychowek to kobita".
- No tak... Podczas gry w ping-ponga notorycznie uciekała im piłeczka i prosili, żeby ją podawać - przewraca oczami Marzena Sobota.
Była też Ewa, skazana za zabójstwo, która po 10 latach odsiadki przyszła do wychowawczyni ze zwykłą babską sprawą. Nie miała rodziny i poprosiła o przepustkę, bo potrzebowała nowej bielizny i ubrań.
- Wchodzimy do sklepu obuwniczego, pełnego ludzi, a ona do mnie na cały regulator: "Pani wychowawczyni, bo ja to potrzebuję takich butów tylko na spacerniak i do celi". A potem poszliśmy szukać konserwy - tuszonki, której smak pamiętała z czasów wolności - wspomina z uśmiechem Simona Wójtowicz. - To doskonały przykład tzw. prizonizacji, zjawiska uwięzienniania, bo Ewa nie potrafiła już nawet nazwać, że potrzebuje kapci lub butów sportowych, jej cały świat kręcił się wokół celi.
Karolina Klimka podkreśla jednak, że dbanie o wygląd jest pozytywną oznaką.
- Kiedy osadzone zaczynają o siebie dbać, wiem, że się już zaaklimatyzowały, że zaczynają tu jakieś życie, bo zdarza się, że na początku popadają w odrętwienie, zamykają się - mówi. - Często zresztą pokazuję im zdjęcia z przyjęcia do więzienia, kiedy mają siniaki, podbite oczy, wszy w każdym możliwym miejscu, i porównuję z odbiciem w lustrze. Dopiero wtedy okazuje się, że mam przed sobą ładną dziewczynę - dodaje.
Uczą pisać i korzystać z toalety
Niestety, dbania o higienę osobistą, a nawet korzystania z toalety, funkcjonariuszki muszą czasami uczyć.
- Już nie mówiąc o nauce liczenia pieniędzy na przepustce, żeby na wszystko starczyło, bo wcześniej jedynym przelicznikiem były butelki wódki - wspomina Marzena Sobota. - Tłumaczyłyśmy, jak w urzędzie załatwia się pewne sprawy, jak pisze się list. Ba, nawet uczyłyśmy pisać, przynosząc książki dzieci z pierwszych klas - dodaje Simona Wójtowicz.
Obie zgodnie podkreślają, że mimo 17- i 28-letniego stażu pracy dla obu nadal jedną z trudniejszych rzeczy jest przyjęcie kobiety na oddział. Najpierw trzeba ją do naga rozebrać i przeszukać jej rzeczy. Naruszenie intymności dla obu stron jest bardzo krępujące. Mimo że obie funkcjonariuszki na co dzień zajmują się różnymi sprawami i znają skazane z różnych stron, potrafią z sobą współpracować. Tylko to daje kompletny obraz kobiet odsiadujących karę.
- Jak wychowawca jest zadufany i wierzy tylko sobie, to sporządza opinie na podstawie tego, co widzi w danym momencie, kiedy skazana stara się zrobić dobre wrażenie. A jak jest mądry i chce mieć pełny obraz, to rozmawia ze wszystkimi służbami - dodaje Simona Wójtowicz. - Ale i tak nie zapomnę swojej pierwszej przepustki. W całym areszcie szły zakłady, czy "moja pani" mi wróci, bo nie rokowała dobrze, ale mnie czymś ujęła. A ona o tym doskonale wiedziała, siedziała w parku naprzeciw, patrzyła na areszt i do bramy zadzwoniła minutę przed upływem terminu - śmieje się Simona Wójtowicz.
I dodaje, że najgorsze dla funkcjonariuszek jest tzw. przepustka konwojowa, podczas której towarzyszy się skazanej, np. na pogrzebie. Zdarza się, że rodzina traktuje funkcjonariuszy jak intruzów, obdarza nieprzyjemnymi epitetami, a jeśli środowisko jest patologiczne, niewykluczone są zadymy.
- Zachowanie dystansu jest najtrudniejsze w naszej pracy, bo czasem chciałoby się coś powiedzieć, nawet wybuchnąć. Dużo nas to kosztuje, bo przecież z natury, tak jak nasze podopieczne, jesteśmy emocjonalne - uśmiechają się panie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?