Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niespełniony sen o olimpiadzie

artur matyszczyk
Do dziś Piotrowi Zającowi pozostało wiele pucharów z występów w kraju i za granicą. Jest mistrzem Polski z Kalisza z 1981 r. Ma też srebrne i brązowe medale. W mistrzostwach Europy 26 lat temu zajął czwarte miejsce w rywalizacji czwórek bez sternika.
Do dziś Piotrowi Zającowi pozostało wiele pucharów z występów w kraju i za granicą. Jest mistrzem Polski z Kalisza z 1981 r. Ma też srebrne i brązowe medale. W mistrzostwach Europy 26 lat temu zajął czwarte miejsce w rywalizacji czwórek bez sternika. fot. Mariusz Kapała
Do ostatniej chwili sportowcy mieli nadzieję, że pojadą. Zadrwiła z nich historia. Wielki Brat ze wschodu rozkazał: Stop!

Wśród tych, którzy byli o włos od igrzysk olimpijskich w Los Angeles w 1984 r., jest gubinianin.

Z Piotrem Zającem spotykamy się na jednym z mostów na Nysie. Tuż przy granicy z Niemcami. Mężczyzna wita mnie uściskiem dłoni, z siłą zgniatarki złomu. Chłop jak dąb. Potężne bary. Wciąż smukła sylwetka. Od razu widać lata spędzone na treningach. Jaka dyscyplina? Może zapasy, skok o tyczce, podnoszenie ciężarów? Nic z tego.

Przygotowany na 120 procent
Gubinianina zdradza pierwsze spojrzenie na Nysę. Tak patrzy się tylko na ukochaną kobietę, miłość życia spotkaną po latach. Po tym spojrzeniu poznać, że mężczyzna spędził kawał życia na wodzie. Przeczucie trafione. Kilkanaście lat trenował wioślarstwo. Żeby pojechać na upragnioną olimpiadę.

Kiedy nadszedł odpowiedni czas, był przygotowany na 100, nie, na 120 procent. Już widział się w wiosce olimpijskiej w Los Angeles. 23 lata temu historia bezczelnie sobie z niego zadrwiła. Wielki Brat ze Wschodu wydał rozkaz: Do Ameryki nie jedziemy! Olimpiada przeszła Zającowi koło nosa. Na pocieszenie zostały zawody Przyjaźni w Moskwie.

Szukali wysportowanych chłopaków

Teraz, nad Nysą, ma w oczach łzy. Były wioślarz na dłuższą chwilę zawiesza wzrok na rzece. - Widzisz, tak to jest, kiedy się człowiek urodzi dwa kroki od Odry - tłumaczy miłość do wody.

Zaczęło się na jednym z wrocławskich osiedli, tuż przy rzece. I pomyśleć - kontuzją kolana. Trzeba było futbolówkę zamienić na inny sportowy sprzęt. Zając wybrał wiosło.

- Po lekcjach trenerzy przychodzili. Szukali wysokich, wysportowanych chłopaków. Byłem taki. Postanowiłem spróbować - wspomina.

Odciski i bolący tyłek

Pierwszy obóz nie był łatwy. Prawie jak w wojsku. Dyscyplina i jeszcze raz dyscyplina. Doświadczeni zawodnicy nie szczędzili cierpkich słów młodszym kolegom. Ale wioślarze muszą mieć nie tylko siłę. Także żelazny charakter.

- Wytrzymałem pierwszy obóz. Chociaż na rękach zostały odciski i niemiłosiernie bolał tyłek. Nawet mi się spodobało. Kolorowo było. Każdy klub miał inne wiosła, dresy. Zżyłem się z kolegami w osadzie. Zawsze pływałem w czwórce bez sternika. Na pierwszych mistrzostwach Polski młodzików zrozumiałem, że wioślarstwo to jest to - zaciska pięść gubinianin.

Potem były już tylko godziny spędzone na treningach. I litry wylanego potu. Na zmianę siłownia, biegi i wiosłowanie.

Na początku był szok

Od początku treningów Zając marzył o olimpiadzie. Każdy sportowiec śni o występie w największej i najbardziej prestiżowej imprezie na świecie. Przed igrzyskami w 1984 r. w Los Angeles wioślarz był w znakomitej formie. Czuł się pewny wyjazdu. Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadła na niego wiadomość. - Na igrzyska nie jedziemy! Nikt nie jedzie. Nikt ze wschodu - oznajmił trener.

Te słowa zabolały. Zakłuły w klatce piersiowej. Jakby ktoś wielką igłą wbił mu się prosto w serce. Na początku był szok. Wstrząs, który długo nie mijał. A potem wiara. Nadzieja na to, że jednak uda się pojechać. Przecież polityka nie powinna się mieszać się ze sportem. Nie udało się.

Oddawał porcję dyrektorowi PKOl

- Do dziś mam żal. Ogromny żal. A co mam czuć? Tylko raz się żyje. To była moja szansa - nie kryje rozgoryczenia Zając. Ale jakby na pocieszenie, od razu szuka dobrych wspomnień związanych ze sportem. A tych przecież nie brakuje.

Zając może się pochwalić choćby przyjaźnią z legendą polskiego wioślarstwa Kajetanem Broniewskim - brązowym medalistą olimpijskim z Barcelony sprzed 15 lat, obecnie dyrektorem generalnym Polskiego Komitetu Olimpijskiego. - Z "Grubasem" z jednej miski jedliśmy - wspomina Zając. - Tak, tak, grubasem. Czy Kajetan miał taką ksywkę? Nie, chyba nie. Ja tak na niego mówiłem. Oddawałem mu zawsze część swojej porcji. A on wymiatał wszystko do końca. Kajetan też miał jechać do Los Angeles. Miał szczęście, na olimpiadę pojechał po ośmiu latach.

Czemu on nie doczekał kolejnych igrzysk? Zniechęcony decyzją polityczną władz socjalistycznych, wolał pójść do wojska. Trzy lata później poznał obecną żonę. Przeniósł się do Gubina. Poświęcił rodzinie. Temat igrzysk czasem jeszcze wraca w rodzinnych dyskusjach. - Wyczuwam żal w głosie męża. Ale od razu staram się go ukoić. Najlepszym rozwiązaniem byłoby reaktywowanie w Gubinie szkółki wioślarskiej. Reaktywowanie, bo ponad sto lat temu taka szkółka już tu była. A instruktora przecież już mamy. Prawie olimpijczyka... - kończy żona Alina Zając.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska