Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leżajski full, muzyka i zwariowane czasy

Tomasz Ryzner
Krzysztof "Bufet” Bara był jednym z założycieli Wańki Wstańki.
Krzysztof "Bufet” Bara był jednym z założycieli Wańki Wstańki. Krzysztof Kapica
Rozmowa z Krzysztofem BUFETEM Barą, wokalistą Wańki Wstańki, rzeszowskiego zespołu rockowego istniejącego od 1986 roku.

Wańka Wstańka

Wańka Wstańka

Zespół powstał 1986 r. z inicjatywy Krzysztofa "Bufeta" Bary (wokal) i Piotra "Mizernego" Liszcza (gitara, wokal). W pierwszym składzie znaleźli się także Janusz "Jasiu" Gajewski (perkusja), Paweł "Czester" Tauter (śpiew) i Wojtek "Pancerny" Trześniowski (gitara basowa). W roku następnym doszli Wojciech Pieczonka (gitara basowa) i Sławomir Starosta (instrumenty klawiszowe).
Na ogólnopolską scenę zespół wypłynął w 1987 r., po festiwalu w Jarocinie, gdzie zdobył wyróżnienie. Z licznymi przerwami i zmianami w składzie Wańka Wstańka kontynuuje działalność do dziś.

Dyskografia: Concert Live In Jarocin '87 - MC Out Law 1987, Na żywca - MC Polton 1989, Rzeszowski full - MC Bass Records 1991, Popelina - MC Akar 1993, Zbrodnie przeciw komercji (nagrany w 1999 r. album nie został wydany), Rzeczniepospolita - CD Love Industry 2007.

- Na początek powiedz, dlaczego "Bufet"?

- Był 1 maja 1984 roku. Rodzice wyjechali na pogrzeb cioci. Siedziałem w domu z kumplami, Jackiem "Brodą" Sznerem, pierwszym menedżerem zespołu 1984, który zginął w wypadku, i Piotrkiem Olinykiem, ówczesnym mistrzem Polski juniorów w zapasach. Na pochód nikt nie zamierzał iść. Kupiliśmy 140 "leżajsków", z czego wypiłem 28. Jacek skwitował: "Toś ty bufet". I tak zostało. Raczyliśmy się piwkiem do wieczoru, a potem poszliśmy do hotelu na dancing i mieliśmy jeszcze siły na coś mocniejszego.

- Mocna historia. Wtedy już śpiewałeś, a za 3-4 lata byłeś znany w całej Polsce. Zresztą Rzeszów należał do najważniejszych miast na rockowej mapie. 1984, Wańkę Wstańkę, Aurorę, Milion Bułgarów, KSU (ten ostatni miał bazę w Ustrzykach Dolnych - red.) było słychać w radiu, na koncerty waliły tłumy. Pamiętasz?

- Pytanie! Sporo się działo. Nastąpił wysyp ciekawych ludzi. Na początku lat osiemdziesiątych mieliśmy tak zwany boom rockowy. Perfect, Maanam, Lady Pank były na ustach wszystkich dzieciaków. Moje środowisko bardziej interesowały takie grupy jak Dezerter, Brygada Kryzys czy nasze KSU. Zbierało się płyty, kasety, urządzało się prywatki. Słuchaliśmy radiowej Trójki, audycji Piotra Kaczkowskiego, Marka Wiernika czy pochodzącego z Sanoka Tomka Beksińskiego, który nam pomagał, grał nasze utwory. W rozgłośni harcerskiej cenił rzeszowskie kapele Paweł Sito.

- Mówiło się o rzeszowskiej scenie.

- Taki termin pojawił się w drugiej połowie lat 80. Najpierw nazwano nas "rzeszowskie zagłębie rockowe", co było całkiem fajne.

- Uczyłeś się śpiewu?

- A skąd! Jestem samoukiem, naturszczykiem. Cała moja edukacja to chór, w którym śpiewałem w podstawówce. Z muzyki dostawałem piątki, bo lubiłem robić gazetki ścienne. Wrzucałem tam jakieś wycinki "Na Przełaj", "Razem". Wieszałem zdjęcia Johna Lennona, Rolling Stonesów.

- Gdzie spotykała się zakochana w rocku młodzież?

- W parku na Pułaskiego, rzut beretem od miejsca, gdzie mieszkałem. Wtedy był taki zespół Kaszmir, w którym udzielał się "Mizerny" (Piotr Liszcz, gitarzysta, kompozytor WW, 1984 - przyp. red.). "Mizerny" wpadał do parku z gitarą, gadaliśmy, a gdy stara grupa mu się rozleciała, padł pomysł założenia nowej. Tak powstał Modeln, potem 1984. Jeszcze w czerwcu na Walterze zaśpiewałem przed Tadkiem Nalepą na koncercie "Breakout wraca do domu". Wtedy poznaliśmy ekipę studencką skupioną wokół klubu Plus czy Alma Artu, agencji studenckiej, która pomogła młodym kapelom.

- Jak to było z Wańką Wstańką?

- Jesienią 1986 roku "Mizerny" powiedział, że ma kilka numerów, które mu nie pasują do mrocznego stylu 1984. Pierwsze próby Wańki odbywały się domu kultury na Kochanowskiego, tam grało też 1984. Wańka to było trzech muzyków z tej kapeli plus mój wokal. Pamiętam, że od środy do piątku zrobiliśmy sześć numerów "Mizernego", a w sobotę w klubie O To Chodzi na Zalesiu Wańka zagrała pierwszy koncert. Byliśmy supportem Armii.

- Spodobało się ludziom?

- Tak. Już na próbie słuchał nas Robert Brylewski. Powiedział, że za rok organizuje w Warszawie festiwal Róbrege i serdecznie nas zaprasza. Impreza była planowana na miesiąc po Jarocinie...

- ...gdzie otrzymaliście wyróżnienie, a gdzie o mały włos byście nie zagrali.

- Z przesłuchania kaset się nie dostaliśmy, ale pomógł świętej pamięci Tadek Nalepa. Zaczął wiercić dziurę w brzuchu Leszkowi Winderowi, basiście grupy Krzak, dyrektorowi artystycznemu festiwalu. Legenda mówi, że powiedział, że jeśli nie zagramy w konkursie, to on nie zagra jako gość festiwalu. No i zagraliśmy. Zaśpiewaliśmy siedem piosenek, między innymi: "Gwiazdy ze stolicy", "Maryna, gotuj pierogi", "Wiejscy motocykliści" czy "Leżajski full". Marek Wiernik powiedział nam, że to był jeden z lepszych koncertów, jakie widział.

- Cały repertuar był dziełem "Mizernego"?

- Dokładnie. To siła napędowa zespołu, kompozytor, autor większości tekstów, utalentowany facet. Czasem gadaliśmy o czymś, a na drugi dzień na ten temat był gotowy tekst.

- "Full" jest najbardziej znany, choć nie ma oryginalnej melodii.

- Skorzystaliśmy ze słynnego "El cóndor pasa". Ludzie "Fula" śpiewali grubo przed nami, ale dorzuciliśmy do tego melodię, zagraliśmy po swojemu i okazało się, że to najbardziej rozpoznawalny numer Wańki. Fajny numer, a ja jestem ciągle fanem tego piwa.

- Dziś taka reklama zaowocowałyby poważną gażą.

- Dziś tak. Wtedy mogliśmy liczyć na jakąś darmowa beczkę lub darmowe wczasy w ośrodku browaru. W danej chwili to też cieszyło.

- Tekst "Gwiazd ze stolicy" był interpretowany jako zaczepny wobec innych scen muzycznych.

- Bzdury. Lubiliśmy się z innymi kapelami. To był żart. Ale niektórzy się na niżartach nie znali. Rzeszowski cenzor stwierdził, że rozumie wymowę utworu i wie, że "gwiazdy ze stolicy" to rząd, a "cynicy z wybrzeża" to Solidarność!

- Dużo było przebojów z cenzurą?

- Ona robiła swoje, a my graliśmy swoje. Oczywiście, podczas rozmów były klimaty rodem z "Misia". W piosence "Maryna, gotuj pirogi" Marynie brakuje sera i jej Wojtek musi jechać do miasta. No to cenzor: "Jak to, braki? Jakie braki, skoro w sklepie wszystko jest?". W socjalizmie wszyscy byli szczęśliwi. Bywało, że facet, który kastrował nam teksty, na końcu prosił o autograf na płycie. "Dla córki" - uśmiechał się. Zwariowane czasy. Niektórzy trwali na posterunku do końca. W 1989 roku komuna już się waliła, ale legendarny rzeszowski cenzor jeszcze gmerał w tekstach. Irytowali ci faceci, choć byli zazwyczaj mili, inteligentni. Ale tak wybrali i grali w teatrze absurdu. W sumie - nie dziwota. Mało kto sobie wyobrażał, że ten ustrój padnie. Ja długo myślałem, że komuna jest wieczna.

- Muzycy z tamtych czasów często twierdzą, że walczyli z systemem. Też uważasz się za kombatanta?

- Świat był prosty - byliśmy my i oni. Nasze teksty nie były tak zaangażowane, ale wtedy sam fakt, że grałeś rocka, był już jakąś deklaracją. Nosiło się w bluzach oporniki, wykonywało jakieś gesty, nie lubiło oficjalnych mediów. Wojtek Waglewski wyłączył na koncercie w Toruniu kable Telewizji Polskiej. Z drugiej strony, znaliśmy ludzi, którzy uważali się za socjalistów. Ja sobie wtedy zawsze przypominam słowa Micka Jaggera, który mówił, że jeśli człowiek za młodu nie romansuje z socjalizmem, nie może potem zostać porządnym konserwatywnym politykiem.

- Wyróżnienie w Jarocinie oznaczało coś więcej niż satysfakcję?

- Dostaliśmy wzmacniacz i zaproszenie do Rozgłośni Harcerskiej na sesję dwóch piosenek.

- Po Jarocinie została tylko legenda.

- Ten z 1987 roku był szczególny, nastąpiła integracja muzyków różnych gatunków. Wystąpił Staszek Sojka na jazzowo, Walk Away i Czesław Niemien. Nie zapomnę, jak półtora tysiąca "panczerów" biło brawo panu Czesławowi za "Dziwny jest świat".

- Do jakiej szufladki można włożyć Wańkę?

- Kiedy popularny zaczął być Big Cyc, Marek Piekarczyk stwierdził, że już wcześniej to samo, ale lepiej, grała Wańka. Inspiracje były przeróżne. Joy Division, pierwsze płyty The Cure, New Model Army. Interesowało nas połączenie nowej fali z punk rockiem, ale mieliśmy też szacunek do klasyki rockowej. Wańka grała mocno, ale akurat wesoło.

- Jarocin zrobił z was gwiazdy.

- Wypłynęliśmy. Na Róbrege słuchało nas 5 tysięcy ludzi i komentarze były pozytywne. Za moment graliśmy na Stadionie Dziesięciolecia jako support Perfectu na słynnym koncercie "Perfect Day", gdy Hołdys udowodnił, że polski artysta może ściągnąć kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Przyszło 40 tysięcy. Naszym menedżerem został Seweryn Reszka, który zajmował się też Perfectem. Na styczeń 1988 roku mieliśmy już zaklepane ponad 40 koncertów.

- Końska dawka. Dziś byłaby z tego góra pieniędzy.

- Były ustalone stawki. Czy sto, czy tysiąc ludzi na widowni, dostawałeś tyle samo grosza. Komuna. Tadek Nalepa załatwił nam jakiś egzamin, braliśmy więcej za grę, ale różnice były niewielkie. Powiedzmy bez egzaminu dwa tysiące, z egzaminem dwa i pół.

- Kasa szybko się rozchodziła?

- Żyliśmy w kraju, w którym półki były puste. Jeśli pojawiała się grubsza gotówka, to sunąłeś, powiedzmy, do Warszawy do Domów Centrum i brałeś od razu pięć par spodni. Jechałeś do Dębicy, do Radoskóru, bo pojawiły się białe skórzane buty albo polowałeś na radomskie sofixy. Poza tym większość zarobków inwestowaliśmy w instrumenty. Komplet strun był niewyobrażalnie drogi, w sklepie muzycznym nie do dostania. Były sklepy polonijne, prywatne. Tam ściągali rzeczy z Niemiec, które kosztowały, bo przecież właściciel musiał wydać marki.

- Swego czasu krążyły legendy o hotelowych demolkach Lady Pank, czy tabunach dziewcząt, które przeszły przez pokoje muzyków Oddziału Zamkniętego. Wy też żyliście w stylu sex and drugs and rock'n'roll.

- Wszyscy szaleli. Zdarzało się zrobić nieporządek w pokoju hotelowym i mieć do czynienia z panem z MO. Ale co mógł robić młody chłopak w 1988 roku po koncercie w obcym mieście? Wracałeś do hotelu, jadłeś kolację i piłeś wódkę. Pojawiali się fani, dziewczyny, chłopaki, ktoś przyniósł flaszkę, ktoś trawę i mieliśmy imprezę integracyjną. Gdzie? W pokoju, bo restauracja była już zamknięta. Woziło się ze sobą jakiegoś grundiga, robiło się głośno i ktoś dzwonił na 997. Było wesoło, ale narkotyków nie próbowaliśmy. Alkohol i trawka wystarczyły. Może byliśmy za mądrzy, a może się baliśmy.

- Istniały setki zespołów. Czy ilość przechodziła w jakość?

- Byliśmy odcięci od Zachodu. Jak ktoś miał wujka w Niemczech, czy w Anglii mógł zdobyć jakiś krążek i od razu stawał się kimś w towarzystwie. Ustawiała się do niego kolejka, aby to przegrać. Ratowało nas trochę radio, które nadawało całe płyty, a ludzie je przegrywali na kasety. Ale to odcięcie powodowało, że pojawiały się rzeczy interesujące, nietypowe, nie będące kalką. John Peel, legendarny dziennikarz BBC, mówił, że powstają u nas rzeczy świeże, oryginalne. Muzykom New Model Army, którzy pojawili się w 1987 roku na festiwal Marchewka w Łodzi, szczęki opadły. Zapewniali, że Polacy grają najciekawszą alternatywną muzykę na świecie. Ale gdy pojawili się u nas w latach 90., miny im już zrzedły. "Teraz jesteście już podobni do wszystkich" - podsumowali. W sumie nic dziwnego, bo pojawiła się kasa. Młody muzyk pyta dziś "jak być sławnym".

- Czym jeździliście na koncerty?

- Gdy zajął się nami Seweryn, mieliśmy w spadku po Perfekcie starego mercedesa, blaszaka, bez szyb z tyłu, który kiedyś był chłodnią. Kierowcą tego busa był sympatyczny facet, który się wychował z Hołdysem na podwórku.

- Były kłótnie w zespole?

- Pewnie. Przez to nie wydaliśmy płyty pod koniec lat 80. Pożarłem się z Mizernym. Między mną i Mizernym jest jak w starym małżeństwie. Kłótni było wiele, zwykle o nic. Ale ja się nie obrażam, nie palę mostów. Z każdym z muzyków z rzeszowskiej sceny mogę pójść na piwo. Nie wszyscy mogą powiedzieć to samo. Zostało mi mnóstwo przyjaźni z ludźmi z całej Polski. Kiedy wpadają do Rzeszowa, zawsze się odzywają, spotykamy się.

- W latach 90. można już było zarobić konkretne pieniądze. Wańka milionów jednak nie zarobiła.

- Dlaczego? Może dlatego, że nie chcieliśmy się zmieniać, naginać do gustów.

- Niechęć do kompromisów?

- Po '89 roku zaczął się taki "szołbiznes", jaki trwa do dzisiaj. Firmy płytowe zaczęły decydować o wszystkim. Byliśmy niereformowalni, nie chcieliśmy dyktowania, co i jak mamy grać. Propozycje były dziwne. Ludzie z wytwórni namawiali mnie, żebym rzucił kumpli, a oni mi znajdą muzyków i będę robił solową karierę. Kumpli nie zostawiłem, w 1996 roku podpisaliśmy kontrakt z Polygramem. Ale nagle przyjechał ważny misiek Londynu, stwierdził, że promuje się za dużo polskiej muzyki i jednego dnia uwalił kontrakty z kilkudziesięcioma kapelami.

- Ale coś tam zdołaliście wydać w latach dziewięćdziesiątych?

- Nawet kilka rzeczy. Ta muzyka do dziś się broni. Jedna płyta sprzedała się w liczbie prawie sto tysięcy egzemplarzy. Ale nie weszliśmy na wysoką falę, na którą załapały się Kasie Kowalskie, Heye, Wilki, Big Daye, czy inni. Nie trafiliśmy w dziesiątkę, choć kumple z branży pomagali. Ira brała nas na swoje trasy, pomagał Robert Gawliński. W pewnym momencie wydaliśmy płytę razem z Big Cyc. Mieliśmy taką samą promocję. Im odpaliło, nam nie. W tym biznesie nie ma gotowych recept. Ale nie narzekam. Było ciekawie, poznałem tłum ciekawych ludzi. Zresztą to nie do końca tak, że nikt z Wańki nie zrobił kariery. A Justyna Steczkowska?

- Śpiewała u was?

- A jakże! Na początku lat 90. chodziła w Rzeszowie do szkoły muzycznej i mieszkała tu. Przez ponad dwa lata robiła u nas chórki. Potem poszła do "Szansy na sukces" i go odniosła. Justyna kojarzy się z komercją, celebrytami, ale nadal lubi dobrą muzykę. Niedawno wydała płytę. Całkiem ciekawa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24