Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lubię popatrzeć, co i jak rośnie

Ewa Gorczyca
Maciej Iżowski lubi swoją pracę. Wyjechać w pole, doglądnąć, co i jak rośnie – to jest to.
Maciej Iżowski lubi swoją pracę. Wyjechać w pole, doglądnąć, co i jak rośnie – to jest to. Tomasz Jefimow
Maciej Iżowski z Beska zajął II miejsce w plebiscycie Nowin Rolnik Roku 2013

Jeszcze w ostatniej klasie I LO w Sanoku planował studia lekarskie. Po maturze (zdanej z wynikiem celującym) pojechał do Krakowa. Ale zamiast Uniwersytetu Jagiellońskiego wybrał Akademię Rolniczą.

- Miałem być chirurgiem, a zostałem rolnikiem - śmieje się Maciej Iżowski, 32-latek z Beska. Ale nie żałuje. Dziś prawdziwy z niego "pan na włościach". Rodzinne gospodarstwo Iżowskich to gruntowa potęga: 500 własnych hektarów i drugie tyle wydzierżawionych.

Odpalić kombajn i ruszyć w pole

- Łatwo do mnie traficie - przekonuje Maciej Iżowski, gdy umawiamy się na spotkanie. I rzeczywiście. Za mostem w Besku skręcamy w lewo, droga prowadzi lekkimi zakrętami przez wieś. Jeszcze zanim miniemy ostatnie zabudowania, w oddali widzimy ogromne silosy. Kilkadziesiąt metrów dalej asfalt się urywa, ustępując bitej drodze. Wokoło, aż po pagórkowaty horyzont, rozciągają się zielone jeszcze o tej porze roku pola. Pszenica, rzepak, kukurydza.

- W 2004 roku tato jeździł od domu do domu i namawiał ludzi, żeby sprzedali mu ziemię. Tak 160 działek scalił w 40-hektarowe pole - opowiada Maciej Iżowski. Zaprasza do małego biura, gdzie akurat "urzęduje" najmłodszy brat Jakub. Pan Maciej, choć na jego głowie jest zarządzanie jakością, produkcja, technika, sprzedaż i zakupy, to najlepiej się czuje, gdy wsiada na jedną z maszyn i jedzie siać, nawozić albo pryskać. Odkąd kupili pierwszy kombajn, w 2004 roku, sam obsługuje kolosa przy koszeniu. Dziś też ledwie piętnaście minut temu zjechał z pola traktorem, ale zmęczenia po nim nie widać. Wita nas przebrany w świeżą koszulę, proponuje kawę i ciasteczka.

Wychował się tutaj, na wsi. Praca "na roli" od zawsze była dla niego czymś zwyczajnym, podobnie jak dla dwójki starszego rodzeństwa. Rodzice, sąsiedzi - wszyscy coś uprawiali. Besko położone w połowie drogi między Krosna a Sanokiem, było typową miejscowością rolniczo-robotniczą. Mieszkańcy to typowi dwuzawodowcy. Po godzinach odpracowanych w państwowym zakładzie wracało się do domu i pracowało "na swoim". Każdy miał te pół hektara albo hektar.

- Gospodarstwo rodziców należało do tych większych - opowiada Maciej Iżowski. - W latach 80. chowali kilka dojnych krów. W tamtych czasach dochód ze sprzedaży mleka od jednej krowy równał się miesięcznym zarobkom w fabryce.

Wspomina ciężkie lata 90. Z bratem sprzedawali butelki, żeby kupić chleb i masło. Zostali tylko z ojcem, mama pojechała za granicę na zbiory. Grunty miejscowego upadłego PGR-u wydzierżawił człowiek z Wrocławia. Nie miał maszyn, nie wiedział, co i kiedy siać.

- Przyszedł do nas po radę, bo mieliliśmy wtedy dwa hektary buraków i dwa traktory. Zapytał, czy może nas wynająć i tato się zgodził. Jak w maju, czerwcu był gorący okres i trzeba było szybko kończyć zasiewy, wsiadałem na ciągnik, a tato pisał mi nawet zwolnienie z lekcji - przyznaje się.

Wtedy też nastoletni Maciej poznał smak pierwszych zarobionych pracą w polu pieniędzy. - Pamiętam jak pojechaliśmy całą klasą na szkolną wycieczkę. Wszystkim zafundowałem lody. Ale byłem wtedy dumny - uśmiecha się.

Ale utkwiły mu i trudne momenty. Rok 1997. Posiali kilka hektarów buraków. Nie udały się, sezon był nieurodzajny. Dochodu nie przyniosły. Pamięta jak w "Mikołajki" całą rodziną poszli rękami wyrywać resztki z zamarzniętej ziemi, żeby uzbierać jeszcze coś na wpłatę kredytu do banku, ale i tak zabrakło. Tato się nie poddał. Kupił kilkanaście prosiaków na odchowanie. I bank swoje dostał. To potem zaprocentowało. Widzieli w nas partnera. Gdy braliśmy kolejny kredyt, na ciągnik, nie odmówili.

Wszystko opiera się na zaangażowaniu

Chęć do zajęcia się rolnictwem wzięła się z tego, że nigdy nie bał się pracy w gospodarstwie. - Na początku traktowałem je jak hobby. I dalej lubię tę pracę. Ale z czasem przyszło też przekonanie, że może ona przynieść konkretne efekty. Że nikt mi tego, co wypracuję, nie zabierze.

Od dziecka interesował się biologią. Podczas studiów na każdy weekend przyjeżdżał do Beska zrobić, co trzeba, w gospodarstwie. Zanim skończył studia, gospodarstwo urosło do ponad stu hektarów. Potem, co roku dochodziło kolejne sto.

- Sam namawiałem tatę do kupowania kolejnych działek. Ludzie się wtedy chętnie wyzbywali pola, chcąc przejść na rentę - opowiada pan Maciej.

Dziś, z dystansu kilku lat przyznaje, że rozwinięcie własnego biznesu wymagało odwagi. - Świadomość, że trzeba wziąć duży kredyt, a potem go spłacać, może człowieka zastopować. Rozważa setki razy: uda się czy nie.

A w międzyczasie ktoś już wskakuje na jego miejsce. I po biznesie.

Do tysiąca hektarów nie zatrudniają setek ludzi (tak jak to niegdyś robiły PGR-y), ale ledwie kilka osób: młodych do pracy w polu, księgową. - Wszystko opiera się na naszym zaangażowaniu. Nieważne, dzień czy noc. Jeśli zepsuła się maszyna, nie można czekać z naprawą.

Przeciętny dzień rolnika? Świt go wygania, noc przygania. - Mój dzień zaczyna się o piątej rano, bo budzi mnie najmłodsza, trzymiesięczna pociecha - śmieje się pan Maciej. Po śniadaniu wyjeżdżam do bazy gospodarstwa. A potem, to już zależy od sezonu: czy to zasilanie ozimin, czy opryski, siewy jarych, buraków cukrowych, kukurydzy. Wracam po 22, nieraz dopiero o północy. Czasem jest czas, by zajrzeć do domu na obiad, ale często jem w polu. W żniwa, najgorętszy okres, żona posiłki przywozi - uśmiecha się.

Z biegiem lat w rodzinnym przedsiębiorstwie (ojciec i trzej bracia) wypracowali podział zadań. Razem pracują, ale widzą się rzadko. - Ale jak się spotykamy na rodzinnych imprezach, to prędzej czy później dyskusja schodzi na temat gospodarstwa - opowiada Maciej Iżowski.

On sam wiele godzin spędza z telefonem komórkowym przy uchu. Nie ma innego wyjścia, jeśli odpowiada się za sprzedaż z tak dużego areału. Dziś podstawa w gospodarstwie Iżowskich to produkcja roślina: buraki cukrowe, pszenica ozima, rzepak i kukurydza na ziarno. Wszystko po wstępnej obróbce, zmagazynowane, czeka na kupujących. Największe z silosów (jest ich w sumie dziewięć) mieszczą ponad 1750 ton zboża. Silosy, dwie hale z maszynami rolniczymi, budynek z niewielkim biurem - to inwestycje ostatnich ośmiu lat (skorzystali umiejętnie z programów unijnych). Zarobionych pieniędzy nigdy nie wkładali na konto, tylko w rozwój gospodarstwa.

Maszyn jest sporo. Niektóre pan Maciej sam przerabiał, udoskonalał, wprowadził system GPS. Kombajny, ładowarki i czyszczarki do buraków, kombajn do zboża, ciągniki, siewniki, opryskiwacze...

- Ile ich jest, dokładnie nie pamiętam. Ale wszystkie sam umiem obsłużyć - mówi z dumą rolnik.
Na zbyt nie narzeka. Odbiorców nie brakuje, ryzyko jest w tym, czy zapłacą w terminie, albo czy w ogóle zapłacą.

- Dużo jest hochsztaplerów: ich "biznes" to telefon komórkowy i samochód. Zabierają zboże od rolnika i znikają, a faktura leży i czeka. Dlatego staramy się współpracować z dużymi, sprawdzonymi firmami, które nie zbankrutują z dnia na dzień - podkreśla Maciej Iżowski.

Nie samą pracą rolnik żyje

Czasem zazdrości tym, co idą do pracy na osiem godzin, latem jadą na dwutygodniowy urlop.

- Ja pozwalam sobie na wycieczki późną zimą albo wczesną wiosną - mówi. Ale przyznaje: nie samą pracą rolnik żyje. W wolne sobotnie wieczory zabiera żonę na tańce w miejscowym zajeździe. Amatorsko gra w turniejach siatkówki, jeździ na nartach. Nie lubi narzekania (choć to podobno przywara wszystkich rolników). Ale bywają takie dni, że odczuwa psychiczne znużenie swoim zawodem.

W dużym gospodarstwie są problemy jak w zakładzie pracy, np. niespodziewana awaria maszyny właśnie wtedy, gdy jest pilnie potrzebna.

- Trzeba mieć do perfekcji opanowaną sztukę dokonywania wyborów. Co trzeba zrobić natychmiast, a co można odsunąć na później. Wobec pogody rolnik jest bezradny. Tak jak w tym roku. Zima ciągnęła się do połowy kwietnia. A potem był ledwie jeden dzień wiosny i letnie słońce szybko zaczęło dopiekać. Trzeba było robić wszystko "na już". Musiałem decydować o kolejności prac, żeby zminimalizować straty - opowiada.

Lata praktyki i wiedza magistra inżyniera o specjalności fizjologia roślin robią swoje. Pan Maciej potrafi ocenić, która roślina zniesie stresowe warunki, a która wymaga pilnych zabiegów. Prowadzi doświadczenia, wykorzystuje nowoczesne systemy pomiarowe.

Nie wyobraża sobie rozdzielenia zajęć. Lubi sam wszystkiego doglądać, wyjechać w pole, patrzeć, co i jak rośnie. Nowoczesne maszyny dają dużo lepszy komfort pracy niż dawne "Ursusy". W kabinie jest wygodne niczym kanapa siedzisko, radio, klimatyzacja. Każdego dnia przemierza dziesiątki kilometrów. Najbardziej lubi zasiąść w kombajnie. Wart 25 razy tyle, co używane osobowe audi, którym jeździ prywatnie. Maszyna potężna, stabilna, nie trzęsie, płynie się w niej jak statkiem po morzu, obserwując z wysoka widoki. Nudno?

- Wcale nie - zaprzecza pan Maciej. - Mam czas na rozmyślanie, wtedy do głowy przychodzą mi najlepsze pomysły. Tak było z konstrukcją na słomę do suszarni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24