Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ludzie jak towar. Kulisy przemytu Wietnamczyków przez Polskę

Andrzej Plęs
Termin i plan zatrzymań członków wietnamskiej grupy przemytniczej były we wszystkich sześciu europejskich krajach utrzymywane w tajemnicy do ostatniej chwili. Prowadzący zatrzymania strażnicy graniczni mówią, że przestępcy byli akcją zupełnie zaskoczeni.
Termin i plan zatrzymań członków wietnamskiej grupy przemytniczej były we wszystkich sześciu europejskich krajach utrzymywane w tajemnicy do ostatniej chwili. Prowadzący zatrzymania strażnicy graniczni mówią, że przestępcy byli akcją zupełnie zaskoczeni. BIOSG w Przemyślu
Dwa lata trwała tajna operacja strażników granicznych. W sześciu krajach Europy rozpoczęły się właśnie zatrzymania. W Polsce wpadło 26 ludzi.

Wietnamczycy byli daleko lepiej zorganizowani niż wszelkie inne nacje "nielegalnych", którzy próbowali przejść przez wschodnią zieloną granicę Polski. Afgańczyków i Pakistańczyków przewodnicy zwykle przeprowadzali przez granicę na Bugu, i tu nieszczęśnicy musieli radzić sobie sami. Podobnie było z przedstawicielami innych narodów, którzy nielegalnie próbowali dostać się do cywilizacji Europy. Ale nie z Wietnamczykami.

Każdy z nich miał gotową swoją "legendą" w razie wpadki. I tylko po nich spod Warszawy samochody przyjeżdżały o ściśle określonym czas i na miejsce w Bieszczadach. To nie mógł być dziki przerzut, to musiała być dobrze zaplanowana i zorganizowana akcja na szeroką skalę, a nie rozpaczliwa i chaotyczna ucieczka nieszczęśników do europejskiego raju.

Jeden z komendantów placówek Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej przekonany jest, że pewnie więcej niż połowa Wietnamczyków handlujących na warszawskich i podwarszawskich bazarach to "nielegalni". A przed dwoma laty zastanawiająco wielu Wietnamczyków próbowało dostać się do Europy przez bieszczadzki odcinek naszej granicy. Funkcjonariusze Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej szybko zrozumieli, że to nie spontaniczna wędrówka ludów, a zorganizowany na dużą skalę regularny przerzut.

Zaczęło się przed niespełna dwoma laty - od rozpoznania kanałów przerzutowych z Wietnamu. Nitki prowadziły do gigantycznych hal targowych, hurtowni odzieży w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej, opanowanej w znacznej części przez Wietnamczyków. Analizy mówiły, że tam znajduje się mózg grupy zajmującej się przerzutem azjatyckich imigrantów.

- Jakie analizy? - powtarza pytanie oficer operacyjny Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej, który od początku brał udział w rozpracowywaniu grupy. - Nie mogę mówić o działaniach operacyjnych - zastrzega. - To tak, jakby przeciwnikom zdradzać swoją strategię i taktykę. Ale dla przykładu: jeśli warszawska centrala przemytników łączy się telefonicznie - i to nie raz - z określonym numerem w Moskwie i z tym samym numerem łączą się imigranci z zatrzymanych dwóch grup, to taka prawidłowość już daje do myślenia.

Wyniki analiz dowodziły, że pod Warszawą działa dobrze zorganizowana grupa, która zajmuje się przerzutem Wietnamczyków z Azji do Europy. Ta ma kontakt z podobnymi w Moskwie, w kilku krajach zachodniej Europy. Były one w stałym kontakcie, ich działania były świetnie skoordynowane, a Polska była krajem docelowym albo - częściej - tranzytowym do Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Czech i krajów skandynawskich.

Szybko okazało się, że w zainicjowaną przez bieszczadzkich strażników akcję likwidacji międzynarodowej siatki przerzutowej trzeba włączyć Europol i straż graniczną kilku państw. I bardzo trzeba było dbać o dyskrecję, żeby członkowie grupy nie zapadli się pod ziemię. A kilkakrotnie omal w ten sposób nie skończyła się akcja poprzedzająca "Common Action Day".

- Za każdym razem, kiedy straż graniczna dokonywała zatrzymania grupy "nielegalnych", którzy mieli trafić do organizatora przerzutu, następowała wymiana środków łączności, zmieniano adresy zamieszkania, pojazdy, przekwaterowywano imigrantów czekających na przerzut w głąb Europy - tłumaczy operacyjny. - Zmieniano wszystko, co mogłoby spowodować zidentyfikowanie organizatorów.

System

Rozpoznanie operacyjne mówiło, że głową grupy to trzej Wietnamczycy z Wólki Kosowskiej, każdy z prawem czasowego pobytu w Polsce i każdy od kilku lat mieszkający w kraju nad Wisłą. To oni zbierali informacje, ilu Wietnamczyków skłonnych jest zapłacić 15 tysięcy dolarów od głowy, żeby z Azji dostać się do Europy. Przez Rosję, toteż w Moskwie "polscy Wietnamczycy" mieli swój kontakt. Moskiewski oddział grupy przerzutowej organizował chętnym paszporty, rosyjskie wizy, bilety samolotowe i transport do Moskwy.

- Ustaliliśmy, że właśnie w Moskwie był główny punkt dowodzenia międzynarodowym procederem przerzutu. Dowodziło nim kilku Wietnamczyków, kilka lat wcześniej wydalonych z Polski za działalność przestępczą - mówi oficer operacyjny BiOSG.
To była najprostsza część operacji. W moskiewskich blokowiskach grupa "nielegalnych" czekała na sygnał do przerzutu przez polską granicę. Polsko-ukraińską, polsko-białoruską, a najchętniej - polsko-litewską. Bardzo wielu z nich dostawało się do Europy z Rosji przez Finlandię, nawet nie wchodząc na teren Rzeczypospolitej, ale i te grupy organizowane były przez polską centralę wietnamskiego przerzutu.

W Moskwie czekali na sygnał organizatorów, że któryś z rozpoznanych wcześniej szlaków przerzutowych przez granicę jest "wolny". Rozpoznanych, bo przemytnicy żywego towaru wcześniej miesiącami testują czujność strażników granicznych po obu stronach, wypuszczają niewielkie grupki "nielegalnych" i czekają na reakcję służb granicznych, szukają nieszczelności w granicach.

- Jeśli dowodzący grupą w Polsce uznali, że któryś z kanałów przerzutowych jest "drożny", wówczas dawali sygnał do Moskwy i rozpoczynał się przerzut - precyzuje oficer.

Z Moskwy - pociągami, samochodami - nad polską granicę. Zwykle po kilkanaście osób przez zieloną, czasem pod podłogą podwójnego dna ciężarówek przez drogowe przejścia graniczne, a był przypadek, że jeden z Wietnamczyków transportowany był do Europy Zachodniej pociągiem... w walizce. Sam się zdradził, bo nie wytrzymał w mało komfortowej pozycji i zaczął się ruszać, a ruszająca się walizka wzbudziła zainteresowanie współpasażerów. Bieszczadzki strażnik mówi, że w przemycanych grupach nie było dzieci ani osób starszych. Bo w marszu przez zieloną spowalniają grupę, są bardziej podatne na zmęczenie, mniej zdyscyplinowane, przez co potęgują ryzyko ujawnienia.

Stały kontakt pomiędzy dowodzącymi w Wólce Kosowskiej, tymi w Moskwie, przewodnikami przez granicę pozwalał na bieżąco śledzić losy każdej przemycanej grupy, miejsce pobytu, ale także szlak pieniędzy, jakie szły za każdym przemycanym.

Niemałych pieniędzy. Za transport z Wietnamu, przez Moskwę, do Polski: 15 tys. USD. Z Rosji do Polski: 10 tys., z Rosji do Niemiec: 11 tys., z Polski do Niemiec:1 tys. USD. Na bieszczadzkim odcinku polskiej granicy przemytnicy mieli kilka szlaków przerzutowych. Przez zieloną przewodnicy prowadzili ich do umówionych charakterystycznych punktów po polskiej stronie, najczęściej w pobliżu dróg dojazdowych.

Tu czekały na "nielegalnych" podstawione samochody. Często prowadzone przez Polaków spod Warszawy, a zdarzało się, że i mieszkańców Podkarpacia angażowano do transportu. Nie byli oni członkami grupy, ledwie - wynajętymi przez dowodzących z Wólki Kosowskiej Wietnamczyków, ale - zapewnia oficer operacyjny - doskonale wiedzieli, w czym biorą udział. Stąd 'nielegalni" natychmiast odjeżdżali do Warszawy. Jeśli zdarzyło się, że wpadli na granicy - mieli już swoje "legendy".

- Zwykle są do tej sytuacji świetnie przygotowani - potwierdza operacyjny ze straży granicznej. - Wiedzą, co mają mówić, czego nie powiedzieć. Nie mają przy sobie paszportów, podają zmyślone personalia i adresy, zmyślone miejsce pochodzenia i zmyślony cel podróży. Niczego nie widzieli i nie wiedzą, organizatorów nie będą w stanie rozpoznać, bo ci mieli kominiarki na głowach. Minimum informacji.
W Warszawie każdy z "nielegalnych" deklarował, czy zostaje w Polsce czy też chce "do Europy". Organizacją przerzutu w głąb kontynentu zajmował się polski oddział grupy przerzutowej. Na ogół busami albo samochodami osobowymi. O ile chętny zapłacił za usługę. Bo jeśli nie zapłacił...

"Gangsterka" po wietnamsku

To była hermetyczna grupa, współpracowali wyłącznie w obrębie etnicznych Wietnamczyków, główny organizator unikał spotkania z "nielegalnymi", nawet ze swoimi współpracownikami, żeby zminimalizować ryzyko dekonspiracji. Polaków angażowano do współpracy rzadko.

- Jeśli już, to tylko znanych sobie, takich, którzy dostarczali im towar w Wólce Kosowskiej, znanych sobie taksówkarzy, ludzi sprawdzonych albo poleconych - mówi oficer operacyjny. - Ale nie mieli pojęcia o charakterze, sposobach działania, roz- miarach procederu.

"Nielegalni", którym udaje się dotrzeć do Warszawy, muszą zapłacić. Jeśli mają dług wobec organizatorów, przetrzymywani są w ciasnych pomieszczeniach, pozbawiani paszportów, pieniędzy (jeśli je mają), telefonów, straszeni ograniczeniem jedzenia i picia; czasem rzeczywiście ogranicza się im jedno i drugie, dopóki nie wyrównają długu. Często zmuszani do niewolniczej pracy w nielegalnych nocnych szwalniach, z jakich słynie Wólka Kosowska, specjalizująca się w podróbkach markowej odzieży.

- Ich rodziny w Wietnamie stają się zakładnikami tej grupy przestępczej - dodaje oficer BiOSG. - Pod Warszawą przetrzymywani byli w magazynach, miejsca zakwaterowania często im zmieniano. Często rodziny dłużników w Wietnamie były straszone, że jeśli nie uregulują długu, ich nielegalny krewniak pozbawiony zostanie zdrowia albo życia. A za każdy dzień zwłoki naliczali 100 dolarów "karnych odsetek".

Przed kilku dniami koordynowany przez Europol "Common Action Day" zainicjował równoczesne zatrzymania członków zorganizowanej grupy w sześciu europejskich krajach. W Warszawie jednego dnia wpadło 26 ludzi, w tym "Siedzący Byk". To czterdziestokilkuletni Wietnamczyk, który stał na czele tego polskiego, kluczowego oddziału. Od kilku lat przebywa on w Polsce, ma prawo czasowego pobytu, oficjalnie zajmuje się handlem w Wólce Kosowskiej. Znacznie większe dochody uzyskiwał z przemytu rodaków do Europy. Podobnie jak dwóch jego pomocników, bo w trójkę stanowili dowództwo polskiej części organizacji.

- Pieniądze, które uzyskiwali w ten sposób, przekazywali swoim rodzinom w Wietnamie, tam były inwestowane - dodaje oficer operacyjny.

Mjr Elżbieta Pikor, rzecznik BiOSG, szacuje, że zyski czerpane z przemytu ludzi porównywalne są z zyskami z narkobizne- su.

- Członkowie grupy podczas zatrzymania nie stawiali oporu, byli absolutnie zaskoczeni - potwierdza oficer operacyjny BiOSG, który uczestniczył w zatrzymaniach.

W pozostałych pięciu zainteresowanych krajach organizacją przemytu również zajmowali się Wietnamczycy. Solidarność etniczna miała gwarantować dyskrecję działań. Nikt w straży granicznej nie ma złudzeń, że ta jedna, prowadzona przez dwa lata, operacja definitywnie zlikwiduje zorganizowany przerzut imigrantów azjatyckich przez Polskę. Co najwyżej - na jakiś czas go pohamuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24