– Czas ludziom ze sceny zejść, niech w końcu rychło wyginie ta ludzka zaraza! – taka autentyczna reakcja na informację, że mieszkańcy Bieszczadów czują się zaniepokojeni obecnością niedźwiedzi w pobliżu swoich domostw, to wcale nie odosobniony przypadek.
Niedźwiedzie jako pierwsze uzyskały w Polsce status gatunku całkowicie chronionego. Stało się to w 1953 roku. Najwięcej żyje ich na Podkarpaciu. Na początku lat 70. liczebność niedźwiedzi w południowo-wschodniej Polsce szacowano na około 20 osobników. W latach 90. na 50 sztuk, a pod koniec pierwszej dekady XXI wieku na około 100 zwierząt.
Obecnie populacja tego największego w Polsce drapieżnika liczy około 150-200 sztuk. Rośnie, choć powoli, ale to nie oznacza, że przyszłość tych zwierząt nie jest zagrożona.
W Bieszczadach coraz częściej dochodzi do sytuacji konfliktowych między światem ludzkim i zwierzęcym, ale rozbite ule i zniszczone pasieki to najmniejszy problem związany z niedźwiedziami. Zdarzają się bowiem ataki na ludzi. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że są to przypadki odosobnione i zawinione głównie przez brak ludzkiej ostrożności.
Do jednego z takich dramatycznych zdarzeń doszło w 2012 roku nad potokiem Tworylczyk w Nadleśnictwie Lutowiska, w pobliżu Zatwarnicy. 54-letni wówczas mężczyzna penetrował las w poszukiwaniu tzw. zrzutów, czyli poroży jeleni. Towarzyszył mu syn. Wcześniej obaj poszukiwacze bywali w tym miejscu, ale żadnych śladów niedźwiedzi nie widzieli.
Gdy starszy z mężczyzn wszedł do niewielkiego młodnika, zobaczył niedźwiedzia w odległości około 20-30 metrów. Drapieżnik, potężny samiec, tylko fuknął dwa razy i w mgnieniu oka rzucił się w kierunku człowieka. Ten wziął nogi za pas, ale potknął się i upadł. Nie miał już szans na ucieczkę. Niedźwiedź go dopadł i zaczął gryźć w głowę. Rozerwał skórę na czaszce i pazurami rozorał bark i podudzie.
Mężczyzna chwyciłem go oburącz za pysk, ale nie dał rady się obronić. Na szczęście jego syn nie stracił zimnej krwi. Zaczął głośno krzyczeć, by wystraszyć zwierzę. Niedźwiedź zwrócił się w jego kierunku i zostawił ofiarę w spokoju. Po ataku rzucił się do ucieczki.
Syn wezwał pomoc. Na pierwszy rzut oka nie było widać, jakie obrażenia w starciu z niedźwiedziem odniósł starszy z mężczyzn, gdyż był cały we krwi. Przetransportowano go do szpitala w Sanoku, gdzie przeszedł operację pod narkozą.
Ataki na ludzi zdarzają się głównie wiosną, bo wtedy zbiera się tzw. zrzuty. Nie jest to jednak dobra pora roku na penetrowanie lasów, gdyż niedźwiedzie przygotowują się wówczas do rui, która odbywa się w maju. Wiosną na świat przychodzą też, lub przyszły kilka tygodni wcześniej, młode, a strach o potomstwo może sprowokować samicę do ataku.
Jak jest to niebezpieczny okres, nie tylko dla ludzi, świadczy fakt odnalezienia w 2005 roku martwego niedźwiedzia, który został zabity w walce o samicę przed młodszego konkurenta. Dwudziestoletni drapieżnik ważył 225 kg i mierzył 210 cm. Jego tylne łapy miały 27 cm długości i 16,5 cm szerokości, a przednie odpowiednio 17 i 16,5 cm.
Mimo to mieszkańcy Bieszczadów co roku ryzykują, gdyż zbieranie zrzutów to bardzo dobry interes. Tym lepszy, że największym porożem cieszą się właśnie jelenie karpackie. Zaczynają one zrzucać poroże pod koniec lutego. W tym samym czasie pojawiają się w lasach zbieracze zrzutów. Penetrują kompleksy leśne do początków maja, gdyż w tym okresie kończy się zrzucanie poroża przez najmłodsze osobniki.
Zbieranie poroża to nie tylko zajęcie hobbystyczne, ale również zarobkowe. Poroże jest cenne jako trofeum, ale również jako surowiec. Za kilogram zrzutów można „wołać” kilkadziesiąt złotych, ale im jest ono cięższe, tym cena wzrasta, nawet podwójnie. Z poroża wyrabia się sztućce, ozdoby, biżuterię i meble. Przebojem ostatnich lat w dekoracji wnętrz są żyrandole. Lampy nie są przeznaczone wyłącznie do domków myśliwskich, ale również do pomieszczeń o nowoczesnym charakterze. Te najokazalsze, wykonane z prawdziwego poroża, osiągają zawrotne ceny, idące w tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy złotych. Nic więc dziwnego, że z roku na rok rośnie liczba zbieraczy zrzutów. Kiedyś zajmowali się tym nieliczni, dzisiaj dziesiątki ludzi.
To wywołuje różne reakcje. Obrońcy zwierząt burzą się, że zbieracze zrzutów niepokoją zwierzynę płową, tym bardziej, że stosują czasami nieetyczne metody, np. przeganiając chmarę, nawet przy użyciu quadów. Na razie jest to działalność legalna, o ile nie odbywa się w ostojach zwierzyny, parkach narodowych czy rezerwatach, ale dramatycznie rośnie prawdopodobieństwo ataków drapieżników na ludzi.
W tym roku też nie obyło się bez nieszczęścia. 46-letnia mieszkanka Wetliny podczas penetracji kompleksu leśnego, w okolicach Krywego nieopatrznie zapuściła się w pobliże gawry, czyli zimowego legowiska niedźwiedzia. Tam doszło do ataku. Tylko dlatego wyszła z tego zdarzenia cało, że odrzuciła plecak. To odwróciło uwagę drapieżnika. Po ucieczce, o własnych siłach zeszła z lasu na drogę leśną. Szła kilka kilometrów, aż spotkała pracownika Zakładu Usług Leśnych, który powiadomił miejscowego leśniczego o ataku. Została zabrana z okolic przełęczy Szczycisko na granicy lasów Nadleśnictwa Cisna i Lutowiska. Trafiła do szpitala w Lesku, gdzie przeszła operację, gdyż odniosła dotkliwe i głębokie obrażenia dolnych i górnych kończyn. Uszkodzone zostały tkanki miękkie, mięśnie i ścięgna. Czeka ją długotrwała rehabilitacja.
Takiego szczęścia nie miał 61-letni mieszkaniec gminy Olszanica, który w 2014 roku został zabity przez niedźwiedzia, choć pierwotnie podano, że doszło do zabójstwa. To w Polsce ostatni przypadek śmierci człowieka, spowodowanej przez tego drapieżnika. Do poprzedniego doszło w 1927 roku w Tatrach.
W październiku mężczyzna zaginął, wszczęto więc poszukiwania. Podczas akcji patrol Grupy Bieszczadzkiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego natknął się na rozjuszonego niedźwiedzia. Zwierzę zaatakowało quada, którym jechali goprowcy. Ratownikom udało się na szczęście uciec, ale niebawem odkryto powód agresji zwierzęcia. Pilnowało ono zwłok, które traktowało jak swoją zdobycz.
Początkowo przypuszczano, że niedźwiedź natknął się na zabitego człowieka, ale z uwagi na to, że drapieżnik spróbował ludzkiego mięsa, co mogło mieć negatywne konsekwencje, została wydana warunkowa zgoda na jego odstrzał. Niedźwiedzia jednak nie wytropiono i możliwe, że do dzisiaj cieszy się spokojnym żywotem, choć opinia uzupełniająca biegłych nie pozostawia wątpliwości, że człowiek został zabity przez zwierzę.
Jeszcze dekadę temu cieszyliśmy się, że w Bieszczadach nie dochodzi do zjawiska synantropizacji, czyli przystosowywania się roślin i zwierząt do życia w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka, lecz ten stan zaczyna być nieaktualny. Niedźwiedzie dobierają się do śmietników i zwierząt gospodarskich.
W zeszłym roku młoda niedźwiedzica zrobiła sobie wycieczkę po wsiach gminy Solina dochodząc aż do Sanoka. Niektórzy decydenci poczuli ciarki na plecach, bo jak pokazują opisane wyżej przypadki, zagrożenie nie jest iluzoryczne. Niedźwiedzica pojawiła się pod koniec zimy. Widziana była w Bereżnicy Wyżnej, Woli Matiaszowej, Górzance, Terce, Bukowcu, Wołkowyi, a nawet w ruchliwym Polańczyku. W biały dzień wchodziła na podwórka, do stajni i kurników. Wyciągała kury i zjadała. Weszła nawet na teren przedszkola w Bukowcu, gdzie przechadzała się po placu zabaw.
Adam Piątkowski, wójt gminy Solina, wystąpił więc o odstrzał problematycznego osobnika. Zgoda nie została jednak wydana. Podjęto zatem kroki, by spłoszyć niedźwiedzicę. To zadanie wzięła na siebie Fundacja Bieszczadziki z Bukowska, która ma prawo odstraszać dzikie zwierzęta. Ad hoc stworzono grupę interwencyjną, która działała na wzór grupy funkcjonującej w Tatrach. W jej skład weszli pracownicy Lasów Państwowych, w tym Marek Pasiniewicz, Damian Stemulak i Paweł Michniowski. Początek nie był zachęcający, bo ograniczone narzędzia, którymi grupa dysponowała, nie były adekwatne do sytuacji. Nie dysponowała pozwoleniem na broń gładkolufową, z której można by strzelać gumowymi kulami, używała więc karabinków do paintballa, co dawało mierny skutek.
Próbowano więc alokować problematyczne zwierzę. Niedźwiedzica została uśpiona i wywieziona w głębokie Bieszczady. Niebawem wróciła jak zły szeląg, ale obrała inną marszrutę. Pojawiła się na terenie gminy Sanok i w samym mieście. Znowu ją odłowiono i wywieziono, lecz doszło do recydywy. Próbowała ponownie zbliżyć się do siedzib ludzkich, ale była intensywnie płoszona, również za pomocą drona.
Mimo prowadzonego odstraszania, niedźwiedzica zdążyła pogryźć się z psem, dużym owczarkiem niemieckim. Stało się to w Bukowcu, gdy w nocy podeszła blisko domu pilnowanego przez wilczura. Pies odniósł poważne obrażenia. Trzeba było mu założyć ponad 20 szwów. To zajście stało się dla wójta Soliny kolejnym ostrzeżeniem, że niedźwiedzica jest niebezpieczna. Zwrócił się ponownie do Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Warszawie o zgodę na odstrzał zwierzęcia. Decyzja, tak jak poprzednio, była odmowna. Z nastaniem jesieni niedźwiedzica przepadła w lasach.
– To był dość trudny przypadek – nie kryje Marek Pasiniewicz z Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Fundacji Bieszczadziki w Bukowsku.
Grupa poświęciła na płoszenie niedźwiedzicy grubo ponad 800 godzin! – W pewnym momencie, myślałem, że już się poddam, bo wydawało się, że nie uda się jej przepłoszyć – przyznaje Damian Stemulak, leśnik i członek grupy interwencyjnej.
Zeszłoroczna akcja płoszenia kosztowała 70 tys. zł. Nikt nie miał ochoty ponosić takich kosztów. RDOŚ stanął na stanowisku, że kwestia zapewnienia bezpieczeństwa należy do zadań gminy i odpowiada za to wójt. Z kolei włodarze gmin uważali, że za zwierzęta objęte ochroną gatunkową odpowiada skarb państwa, czyli w tym wypadku RDOŚ. Efekt był taki, że grupa interwencyjna przez jakiś czas pracowała w ciemno, nie wiedząc, czy ktoś za to zapłaci.
W Bieszczadach działa kilka organizacji ekologicznych, ale nie słychać, by którakolwiek z nich wzięła sobie do serca problem z niedźwiedziami, które uległy synantropizacji. Nie mówiąc o pomocy finansowej. Wszędzie za to można przeczytać, że prowadzone są zbiórki pieniężne.
WWF chwali się na swojej stronie, że przekazał pszczelarzom 70 pastuchów elektrycznych do zabezpieczania pasiek i 50 specjalnych „niedźwiedzio-odpornych” pojemników na śmieci.
„Obecnie we współpracy z partnerami pracujemy nad <
Pół wieku temu na Podkarpaciu było 20 niedźwiedzi
Niedźwiedzie jako pierwsze uzyskały w Polsce status gatunku całkowicie chronionego. Stało się to w 1953 roku. Najwięcej żyje ich na Podkarpaciu. Na początku lat 70. liczebność niedźwiedzi w południowo-wschodniej Polsce szacowano na około 20 osobników. W latach 90. na 50 sztuk, a pod koniec pierwszej dekady XXI wieku na około 100 zwierząt.
Obecnie populacja tego największego w Polsce drapieżnika liczy około 150-200 sztuk. Rośnie, choć powoli, ale to nie oznacza, że przyszłość tych zwierząt nie jest zagrożona.
W Bieszczadach coraz częściej dochodzi do sytuacji konfliktowych między światem ludzkim i zwierzęcym, ale rozbite ule i zniszczone pasieki to najmniejszy problem związany z niedźwiedziami. Zdarzają się bowiem ataki na ludzi. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że są to przypadki odosobnione i zawinione głównie przez brak ludzkiej ostrożności.
Dantejskie sceny nad Tworylczykiem
Do jednego z takich dramatycznych zdarzeń doszło w 2012 roku nad potokiem Tworylczyk w Nadleśnictwie Lutowiska, w pobliżu Zatwarnicy. 54-letni wówczas mężczyzna penetrował las w poszukiwaniu tzw. zrzutów, czyli poroży jeleni. Towarzyszył mu syn. Wcześniej obaj poszukiwacze bywali w tym miejscu, ale żadnych śladów niedźwiedzi nie widzieli.
Gdy starszy z mężczyzn wszedł do niewielkiego młodnika, zobaczył niedźwiedzia w odległości około 20-30 metrów. Drapieżnik, potężny samiec, tylko fuknął dwa razy i w mgnieniu oka rzucił się w kierunku człowieka. Ten wziął nogi za pas, ale potknął się i upadł. Nie miał już szans na ucieczkę. Niedźwiedź go dopadł i zaczął gryźć w głowę. Rozerwał skórę na czaszce i pazurami rozorał bark i podudzie.
Mężczyzna chwyciłem go oburącz za pysk, ale nie dał rady się obronić. Na szczęście jego syn nie stracił zimnej krwi. Zaczął głośno krzyczeć, by wystraszyć zwierzę. Niedźwiedź zwrócił się w jego kierunku i zostawił ofiarę w spokoju. Po ataku rzucił się do ucieczki.
Syn wezwał pomoc. Na pierwszy rzut oka nie było widać, jakie obrażenia w starciu z niedźwiedziem odniósł starszy z mężczyzn, gdyż był cały we krwi. Przetransportowano go do szpitala w Sanoku, gdzie przeszedł operację pod narkozą.
Jak jelenie zrzucają poroże, to zaczynają się ataki
Ataki na ludzi zdarzają się głównie wiosną, bo wtedy zbiera się tzw. zrzuty. Nie jest to jednak dobra pora roku na penetrowanie lasów, gdyż niedźwiedzie przygotowują się wówczas do rui, która odbywa się w maju. Wiosną na świat przychodzą też, lub przyszły kilka tygodni wcześniej, młode, a strach o potomstwo może sprowokować samicę do ataku.
Jak jest to niebezpieczny okres, nie tylko dla ludzi, świadczy fakt odnalezienia w 2005 roku martwego niedźwiedzia, który został zabity w walce o samicę przed młodszego konkurenta. Dwudziestoletni drapieżnik ważył 225 kg i mierzył 210 cm. Jego tylne łapy miały 27 cm długości i 16,5 cm szerokości, a przednie odpowiednio 17 i 16,5 cm.
Mimo to mieszkańcy Bieszczadów co roku ryzykują, gdyż zbieranie zrzutów to bardzo dobry interes. Tym lepszy, że największym porożem cieszą się właśnie jelenie karpackie. Zaczynają one zrzucać poroże pod koniec lutego. W tym samym czasie pojawiają się w lasach zbieracze zrzutów. Penetrują kompleksy leśne do początków maja, gdyż w tym okresie kończy się zrzucanie poroża przez najmłodsze osobniki.
Zbieranie poroża to nie tylko zajęcie hobbystyczne, ale również zarobkowe. Poroże jest cenne jako trofeum, ale również jako surowiec. Za kilogram zrzutów można „wołać” kilkadziesiąt złotych, ale im jest ono cięższe, tym cena wzrasta, nawet podwójnie. Z poroża wyrabia się sztućce, ozdoby, biżuterię i meble. Przebojem ostatnich lat w dekoracji wnętrz są żyrandole. Lampy nie są przeznaczone wyłącznie do domków myśliwskich, ale również do pomieszczeń o nowoczesnym charakterze. Te najokazalsze, wykonane z prawdziwego poroża, osiągają zawrotne ceny, idące w tysiące, a nawet dziesiątki tysięcy złotych. Nic więc dziwnego, że z roku na rok rośnie liczba zbieraczy zrzutów. Kiedyś zajmowali się tym nieliczni, dzisiaj dziesiątki ludzi.
To wywołuje różne reakcje. Obrońcy zwierząt burzą się, że zbieracze zrzutów niepokoją zwierzynę płową, tym bardziej, że stosują czasami nieetyczne metody, np. przeganiając chmarę, nawet przy użyciu quadów. Na razie jest to działalność legalna, o ile nie odbywa się w ostojach zwierzyny, parkach narodowych czy rezerwatach, ale dramatycznie rośnie prawdopodobieństwo ataków drapieżników na ludzi.
W tym roku też nie obyło się bez nieszczęścia. 46-letnia mieszkanka Wetliny podczas penetracji kompleksu leśnego, w okolicach Krywego nieopatrznie zapuściła się w pobliże gawry, czyli zimowego legowiska niedźwiedzia. Tam doszło do ataku. Tylko dlatego wyszła z tego zdarzenia cało, że odrzuciła plecak. To odwróciło uwagę drapieżnika. Po ucieczce, o własnych siłach zeszła z lasu na drogę leśną. Szła kilka kilometrów, aż spotkała pracownika Zakładu Usług Leśnych, który powiadomił miejscowego leśniczego o ataku. Została zabrana z okolic przełęczy Szczycisko na granicy lasów Nadleśnictwa Cisna i Lutowiska. Trafiła do szpitala w Lesku, gdzie przeszła operację, gdyż odniosła dotkliwe i głębokie obrażenia dolnych i górnych kończyn. Uszkodzone zostały tkanki miękkie, mięśnie i ścięgna. Czeka ją długotrwała rehabilitacja.
Śmierć koło Olszanicy
Takiego szczęścia nie miał 61-letni mieszkaniec gminy Olszanica, który w 2014 roku został zabity przez niedźwiedzia, choć pierwotnie podano, że doszło do zabójstwa. To w Polsce ostatni przypadek śmierci człowieka, spowodowanej przez tego drapieżnika. Do poprzedniego doszło w 1927 roku w Tatrach.
W październiku mężczyzna zaginął, wszczęto więc poszukiwania. Podczas akcji patrol Grupy Bieszczadzkiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego natknął się na rozjuszonego niedźwiedzia. Zwierzę zaatakowało quada, którym jechali goprowcy. Ratownikom udało się na szczęście uciec, ale niebawem odkryto powód agresji zwierzęcia. Pilnowało ono zwłok, które traktowało jak swoją zdobycz.
Początkowo przypuszczano, że niedźwiedź natknął się na zabitego człowieka, ale z uwagi na to, że drapieżnik spróbował ludzkiego mięsa, co mogło mieć negatywne konsekwencje, została wydana warunkowa zgoda na jego odstrzał. Niedźwiedzia jednak nie wytropiono i możliwe, że do dzisiaj cieszy się spokojnym żywotem, choć opinia uzupełniająca biegłych nie pozostawia wątpliwości, że człowiek został zabity przez zwierzę.
Bieszczadzkie niedźwiedzie deprawują się jak tatrzańskie
Jeszcze dekadę temu cieszyliśmy się, że w Bieszczadach nie dochodzi do zjawiska synantropizacji, czyli przystosowywania się roślin i zwierząt do życia w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka, lecz ten stan zaczyna być nieaktualny. Niedźwiedzie dobierają się do śmietników i zwierząt gospodarskich.
W zeszłym roku młoda niedźwiedzica zrobiła sobie wycieczkę po wsiach gminy Solina dochodząc aż do Sanoka. Niektórzy decydenci poczuli ciarki na plecach, bo jak pokazują opisane wyżej przypadki, zagrożenie nie jest iluzoryczne. Niedźwiedzica pojawiła się pod koniec zimy. Widziana była w Bereżnicy Wyżnej, Woli Matiaszowej, Górzance, Terce, Bukowcu, Wołkowyi, a nawet w ruchliwym Polańczyku. W biały dzień wchodziła na podwórka, do stajni i kurników. Wyciągała kury i zjadała. Weszła nawet na teren przedszkola w Bukowcu, gdzie przechadzała się po placu zabaw.
Adam Piątkowski, wójt gminy Solina, wystąpił więc o odstrzał problematycznego osobnika. Zgoda nie została jednak wydana. Podjęto zatem kroki, by spłoszyć niedźwiedzicę. To zadanie wzięła na siebie Fundacja Bieszczadziki z Bukowska, która ma prawo odstraszać dzikie zwierzęta. Ad hoc stworzono grupę interwencyjną, która działała na wzór grupy funkcjonującej w Tatrach. W jej skład weszli pracownicy Lasów Państwowych, w tym Marek Pasiniewicz, Damian Stemulak i Paweł Michniowski. Początek nie był zachęcający, bo ograniczone narzędzia, którymi grupa dysponowała, nie były adekwatne do sytuacji. Nie dysponowała pozwoleniem na broń gładkolufową, z której można by strzelać gumowymi kulami, używała więc karabinków do paintballa, co dawało mierny skutek.
Próbowano więc alokować problematyczne zwierzę. Niedźwiedzica została uśpiona i wywieziona w głębokie Bieszczady. Niebawem wróciła jak zły szeląg, ale obrała inną marszrutę. Pojawiła się na terenie gminy Sanok i w samym mieście. Znowu ją odłowiono i wywieziono, lecz doszło do recydywy. Próbowała ponownie zbliżyć się do siedzib ludzkich, ale była intensywnie płoszona, również za pomocą drona.
Mimo prowadzonego odstraszania, niedźwiedzica zdążyła pogryźć się z psem, dużym owczarkiem niemieckim. Stało się to w Bukowcu, gdy w nocy podeszła blisko domu pilnowanego przez wilczura. Pies odniósł poważne obrażenia. Trzeba było mu założyć ponad 20 szwów. To zajście stało się dla wójta Soliny kolejnym ostrzeżeniem, że niedźwiedzica jest niebezpieczna. Zwrócił się ponownie do Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Warszawie o zgodę na odstrzał zwierzęcia. Decyzja, tak jak poprzednio, była odmowna. Z nastaniem jesieni niedźwiedzica przepadła w lasach.
– To był dość trudny przypadek – nie kryje Marek Pasiniewicz z Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Fundacji Bieszczadziki w Bukowsku.
Grupa poświęciła na płoszenie niedźwiedzicy grubo ponad 800 godzin! – W pewnym momencie, myślałem, że już się poddam, bo wydawało się, że nie uda się jej przepłoszyć – przyznaje Damian Stemulak, leśnik i członek grupy interwencyjnej.
Zeszłoroczna akcja płoszenia kosztowała 70 tys. zł. Nikt nie miał ochoty ponosić takich kosztów. RDOŚ stanął na stanowisku, że kwestia zapewnienia bezpieczeństwa należy do zadań gminy i odpowiada za to wójt. Z kolei włodarze gmin uważali, że za zwierzęta objęte ochroną gatunkową odpowiada skarb państwa, czyli w tym wypadku RDOŚ. Efekt był taki, że grupa interwencyjna przez jakiś czas pracowała w ciemno, nie wiedząc, czy ktoś za to zapłaci.
Do zbierania pieniędzy jest wielu, a do pomocy nikt
W Bieszczadach działa kilka organizacji ekologicznych, ale nie słychać, by którakolwiek z nich wzięła sobie do serca problem z niedźwiedziami, które uległy synantropizacji. Nie mówiąc o pomocy finansowej. Wszędzie za to można przeczytać, że prowadzone są zbiórki pieniężne.
WWF chwali się na swojej stronie, że przekazał pszczelarzom 70 pastuchów elektrycznych do zabezpieczania pasiek i 50 specjalnych „niedźwiedzio-odpornych” pojemników na śmieci.
„Obecnie we współpracy z partnerami pracujemy nad <
Wideo
echodnia.eu W czerwcu wybory do Parlamentu Europejskiego
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Tak żyje Ogórek po wylocie z TVP. Desant na stoisko porcelany i torby od projektantów
- Dawno niewidziana Szostak na imprezie. Bardzo się zmieniła [ZDJĘCIA]
- Roksana Węgiel i Kevin Mglej wezmą nowy ślub! Sensacyjne szczegóły tylko u nas
- Rozanielona Kinga Duda wije sobie nowe gniazdko w Warszawie! ZDJĘCIA TYLKO U NAS
Polecane oferty
Materiały promocyjne partnera