Z szóstki dzieci na jej 110. urodzinach mogła być tylko Ewa. Dwie córki ciężko chorują, a troje już nie żyje.
- Kiedy najbliźsi odchodzą, życie już tak nie cieszy - mówi Ludwika Kosztyła.
Naszej wizyty wyczekuje od rana. To zagląda w okno, to wychodzi na próg. Naszykowała sok, kawę, owoce.
- Ciasto postaw tu, na stole - dyryguje synową, 71-letnią Bolesławą. Sięga do kredensu po czekoladki. - A może koniaczku się napijecie?
Drewniany dom przy ul. Szopena w Brzozowie. Wysprzątana kuchnia, zadbane podwórko, kwiaty w ogródku pod oknem Teraz, gdy pani Ludwika nie może już wychodzić z domu, dorodne dalie za szybą cieszą jej oczy.
- Mama zawsze sadziła czerwone - opowiada Bolesława Kosztyła. W zeszłym roku wnuk Piotr dosadził białe. - Oj, dostało mu się od babci - żartuje synowa.
Albo Antoni, albo żaden
W tym domu Ludwika Kosztyła przeżyła 62 lata z mężem Antonim.
- Wybudowaliśmy go niedługo po weselu, w 1919 roku - wspomina. - W prezencie ślubnym teść obiecał nam drewno na cały dom. Chodziłam z mężem do lasu je ścinać.
Z Antonim, chłopakiem z sąsiedztwa, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zobaczyła go, jak jechał na koniu, "na stojaka" i od razu pomyślała: ten albo żaden. A i on oczu od urodziwej blondynki nie mógł oderwać. Leokadia, średnia z sióstr, z racji blond loków, nazywana była w rodzinie aniołkiem.
- Na powodzenie u chłopaków nie narzekałam. Ale wybrałam Antoniego.
Wyboru nigdy nie żałowała. - Bardzo dobry mąż mi się trafił. Pracowity, szanował mnie i dzieci. Ludziom pomagał. I wódki nie pił.
Mama chce być samodzielna
Do wojny Antoni pracował w pobliskiej garbarni. Jak Niemcy garbarnię rozwalili, został furmanem, woził węgiel.
- Ciężka była praca. Węgiel ładowało się w Rymanowie. Bywało, trzeba było zaprzęgać konia po północy, albo o trzeciej nad ranem. - Ja zawsze wstawałam z mężem, jedzenie mu naszykować i posiłek na drogę - wspomina Ludwika.
I dodaje, że do tej pory nie lubi się za długo wysypiać, choć żadna robota już jej z łóżka nie wygania. - Wstaję o ósmej, chyba że dzień jest pochmurny, wtedy dłużej sobie poleguję.
Sama robi codzienną toaletę. Myje się, ubiera, czesze. Otwiera okna - bo lubi świeże powietrze. Przygotowuje śniadanie: Smaruje masłem kromkę (chleb synowa zawsze kupuje krojony), do szklanki wkłada torebkę herbaty, wsypuje cukier i dorzuca plasterek cytryny. Synowa przychodzi z wrzątkiem i zalewa.
- Mama zawsze upierała się, że chce być samodzielna - potwierdza pani Bolesława. - Do niedawna sama rozpalała kuchnię gazową, ledwie ją uprosiłyśmy we dwie z Ewą, jej córką żeby się już za gotowanie obiadu nie zabierała.
Kiedy najbliźsi odchodzą...
Z piątki dzieci Kosztyłów (pierworodny syn, Zygmunt, zmarł na zapalenie płuc, gdy miał roczek), które w dorosłość wyfrunęły z drewnianego domu przy Chopina, tylko 78-letnia Ewa Kozicka z Tyczyna mogła przyjechać na 110 urodziny mamy. Syn Henryk zmarł dwa lata temu, nie żyje najmłodsza Wanda, najstarsze: Stanisława i Stefania poważnie chorują.
- Stefania już mnie nawet nie poznaje - żali się pani Ludwika.
Dlatego pani Ludwika lubi wspominać swoje hucznie obchodzone setne urodziny.
- Były wszystkie moje dzieci. Dostałam wtedy od nich wielki bukiet ze stu róż.
Zamyśla się: - Kiedy traci się męża, a potem zaczynają odchodzić dzieci, życie, nawet najdłuższe, już tak nie cieszy.
Córki wspominają dom spokojny i bez kłótni. Ojciec i mama trzymali dyscyplinę, byli wymagający, ale zawsze serdeczni. Wieczorami cala rodzina siadywała w kuchni, ojciec snuł wojenne opowieści.
- Córki wiedziały, że mają się przyzwoicie prowadzić. Na bieganie po zabawach nie pozwalałam - potakuje pani Ludwika.
Starsi pokończyli podstawówki, najmłodsza Wandzia - gimnazjum a Henryk - technikum budowy samochodów w Sanoku. - Na bosaka do szkoły chodzili, ale się pokształcili - podkreśla panu Ludwika.
Życie to praca
Jak wychowywała dzieci? W posłuszeństwie, życzliwości, szacunku do drugiego człowieka i do pracy.
- Bo moje i męża życie to przede wszystkim praca. Koło domu były dwie stajnie, a w nich krowy, konie, jałówki - wylicza. - Przed stajniami chlewy dla prosiąt. Chowało się kury, indyki. W pole szło się z kosami. Wszystkie dzieci pracowały w gospodarstwie.
Za to potem żadne z pustymi rękami z domu nie poszło, wszystkie po równo obdzielili.
- Nam rodzice pomagali, a my pomagaliśmy swoim dzieciom, to było oczywiste - pani Ludwika nie może się nadziwić, że teraz młodzi ludzie nie dostają takiego wsparcia.
Z tego domu żonę wziąłem
Wszyscy wyprowadzili się na swoje. Córki - za mężami. Syn Henryk ożenił się w Warszawie, pracę dostał aż w Starogardzie Gdańskim.
- Był tam cenionym fachowcem - wspomina pani Bolesława. - Ale zdecydował, że wróci do Brzozowa i pobuduje się na ojcowiźnie, choć dyrektor chciał go zatrzymać i oferował duże mieszkanie. - Muszę się rodzicami zaopiekować - tłumaczył. - Kiedyś cię sprawdzę - zażartował dyrektor.
Jakiś czas potem odwiedził go w Brzozowie, w drodze w Bieszczady. - Miałeś rację, Heniu, jesteś tu potrzebny.
Na czterech swoich zięciów pani Leokadia nigdy złego słowa nie powiedziała. A oni się odwdzięczali troską i częstymi odwiedzinami.
- Aż się dziwiłam. To najmłodszy tak mi kiedyś wyjaśnił: mnie tu ciągnie, bo ja z tego domu żonę wziąłem.
Kiedyś późno wieczorem zabrała się za prasowanie w kuchni. Zięć, który mieszkał niedaleko, wracał z drugiej zmiany na kopalni w Turzym Polu. W ciemnościach dojrzał światło. Przybiegł przestraszony pod okno, sprawdzić, czy nie stało się coś złego. - Mamo, pierwsza w nocy, a ty prasujesz ?
- Porządek i czystość były u mnie na pierwszym miejscu. Pralki nie miałam, tylko blaszaną "praczkę", ale jak bieliznę rozwiesiłam na sznurach w ogrodzie, to aż lśniła - chwali się pani Leokadia.
Z balkonikiem kopać ziemniaki
Piętnaście lat temu złamała nogę.
- Odsuwałam zasłony i tak pechowo stanęłam, że przewróciłam się i upadłam na biodro - opowiada.
To był pierwszy raz, kiedy trafiła do szpitala. Lekarze unieruchomili całą nogę na miesiąc, ale nie dawali większych szans, że jeszcze kiedyś wstanie z łóżka. Pani Bolesława codziennie masowała teściową, żeby nie dopuścić do odleżyn. Bała się, że wda się zapalenie płuc. Tymczasem kości się zrosły.
- Po trzech miesiącach syn na nowo nauczył mnie chodzić. Krok po korku, przy balkoniku, który sam zrobił - opowiada pani Ludwika.
- Z tym balonikiem chodziła w pole pod górkę, kopać ziemniaki - wspomina synowa.
Jeszcze dwa lata temu pani Ludwika wychodziła z balonikiem do przydomowego ogródka. Teraz nie opuszcza już domu, ale cieszy się, że zachowała sprawność.
Codziennie łyka dwie tabletki: jedna na serce, druga na nadciśnienie. Po półpaścu źle słyszy, słabo widzi, ale pamięć i umysł ciągle jej dobrze służą.
- Nigdy nie myślę: mam już sto dziesięć lat! Nie zastanawiam się nad swoim wiekiem. Nie wiem, ile jeszcze Bóg pozwoli mi żyć, ale codziennie go proszę, żeby uchronił mnie przed niedołężnością.
A do żeberek kieliszek wódeczki...
Pani Bolesława jest u teściowej codziennie. Dzieli je tylko podwórko.
- Zainstalowaliśmy mamie specjalny dzwonek, w każdej chwili może mnie przywołać.
Pani Bolesława przynosi obiad.
- Mama przepada za wieprzowiną, zwłaszcza za tłustymi żeberkami. Gotuję dla niej osobno, bo ta "dieta" już nie dla mnie - mówi. - A do żeberek lubię sobie kieliszek wódeczki wypić - zdradza pani Ludwika.
Na urodzinowym przyjęciu obie się wzruszyły. Jubilatka uściskała 71-letnią synową. - Dziękuje ci za wszystko i życzę, byś żyła jak najdłużej. Jesteśmy przecież sobie potrzebne.
Ile lat chciałaby żyć pani Ludwika?
- Burmistrz mi życzył 200 lat - odpowiada. - A ja mu mówię: 200 lat to żył Noe, ale on musiał arkę zbudować, żeby bliskich przed potopem ocalić. A ja, co bym przez tyle czasu na świecie robiła?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?