Pielgrzym. 20 tysięcy kilometrów modlitwy Romana Zięby

Czytaj dalej
Fot. Roman Zięba
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Pielgrzym. 20 tysięcy kilometrów modlitwy Romana Zięby

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Roman Zięba był managerem w korporacji, prezesem firmy szkoleniowo - doradczej w branży IT, trenerem w dziedzinie zarządzania projektami. Kilka lat temu przeżył utratę wszystkiego, co wówczas miało dla niego wartość. Za przemyt z czasów młodości trafił do więzienia. Stracił rodzinę. Dziś tamte wydarzenia traktuje jako początek swojego prawdziwego życia. Pielgrzymuje, pisze ikony, modli się i szuka odpowiedzi na pytania. Życie jest pielgrzymką. Dla niektórych to symboliczne słowa, dla innych, jak dla Romana - dosłowne. Zaczął się modlić w czasach największej bezsilności. Oto jego opowieść o wszystkich domach, które miał.

Łódź

Urodziłem się w Łodzi, w dobrej, szczęśliwej rodzinie.

Mój tata był pilotem wojskowym, latał na samolotach ponaddźwiękowych. Pochodził ze wschodniej Polski. Jako młody chłopak był wierzący, służył do mszy świętej jako ministrant. W młodości budował statki w Gdańsku. Potem nastał komunizm. Ten ustrój go pociągał, dawał nową szansę. Tata zdał egzaminy i został przyjęty do Dęblina, do Szkoły Oficerskiej.

Razem z bratem dostaliśmy twardą szkołę życiowych zasad i patriotycznego wychowania, ale nie chodziliśmy do kościoła, a w domu nie mówiło się o Bogu. Oficerowie w tamtych czasach nie mogli chrzcić dzieci. Religia była zakazana. Ochrzciła mnie babcia. W wielkiej tajemnicy przed moimi rodzicami.

Czas liceum i studiów upłynął mi na poszukiwaniu jakichś duchowych tropów. Dużo czytałem na temat religii, duchowości, ale ta wiedza nie miała żadnego korzenia. Modlitwy „Ojcze nasz” nauczyłem się dopiero w wieku 33 lat.

Maturę pisałem w czasach Okrągłego Stołu. Pamiętam tytuł mojej pracy: „Przerażony do czego zdolny jest człowiek, zachwycony jak piękna jest Ziemia i świat. Słowa Karola Wierzyńskiego uczyń mottem swojego protestu przeciwko cywilizacyjnym zagrożeniom”. Pisałem o zagrożeniach wolności człowieka w tamtych czasach. Czułem, że ten ustrój nie jest dobry, bo zabiera wolność.

Potem zaangażowałem się w działalność niepodległościową, wstąpiłem w szeregi Solidarności Walczącej. Pewnego dnia mama znalazła w moim biurku ulotki. Byłem wtedy na drugim roku medycyny w Poznaniu.

Tata na ich widok powiedział: „Synu, czy nam się to podoba, czy nie, to jest nuklearna równowaga podzielonego świata i nic tego nie zmieni. Tu jest Rosja i my, tam Ameryka i jej sprzymierzeńcy. Ten podział się utrzyma. Twoje fantazje niepodległościowe doprowadzą do tego, że ciebie wywalą ze studiów, a mnie z wojska”.

Kiedy kilka lat później z Polski wyjeżdżały pociągi z rosyjskimi czołgami, tata nie dowierzał, że to się dzieje. Rok przed śmiercią wrócił do Kościoła. Razem z mamą przyjmowali Komunię. Na jego grobie jest napis: „śp. ppłk pilot Wojska Polskiego Władysław Zięba. Jezu, ufam Tobie!”.

Azja

Będąc na trzecim roku medycyny, przeżyłem zawód miłosny.

To tak bolało, że chciałem uciec z Polski.

Przerwałem studia. Pragnąłem czegoś doświadczyć. Szukałem fundamentu, moralności, zasad. Moje życie było chaosem. Wyjechałem najdalej jak się dało - do Singapuru. Miałem pracować jako handlowiec, na miejscu okazało się, że chodzi o przemyt.

Na początku była elektronika, aparaty fotograficzne i kamery, potem złoto, kamienie, wreszcie - ludzie. W Polsce był szary świat, może dlatego tamta rzeczywistość tak mnie zachwyciła.

Przemycając, jednocześnie zwiedzałem kontynent - od Pakistanu po Japonię. Ciągnęło do miejsc związanych z duchowością. Byłem w aśramach, w buddyjskich świątyniach, w Nepalu, w Indiach, na Cejlonie, w Tajlandii. Odwiedzałem też miejsca ważne dla chrześcijan, na przykład Górę Świętego Tomasza w Madrasie, gdzie według tradycji został pochowany apostoł Tomasz. Byłem też u Matki Teresy w Kalkucie.

Tam widziałem młodych ludzi, którzy pomagali umierającym. Siostry i wolontariuszki przynosiły hindusom wodę z Gangesu, katolikom przyprowadzały księdza do ostatniej posługi, a muzułmanom - dawały Koran.

Nie było podziałów, wszystko odbywało się w duchu miłości. Po raz pierwszy poczułem, że jest świat, który rządzi się jakimś dziwnym prawem, jakąś zasadą, której wtedy jeszcze nie pojmowałem, ale która mnie bardzo pociągała.

W Singapurze na przemycie spędziłem trzy lata. Miałem siedem tożsamości, fałszywe paszporty, wizy. Grałem różne role i świetnie się w tym odnajdywałem. Jednak im bardziej doskonaliłem się w byciu kimś innym, tym bardziej oddalałem się od tego, kim jestem naprawdę.

Niczego się nie bałem. Umiałem obserwować ludzi, wydarzenia, uprzedzałem reakcje celników. Dlatego przetrwałem. Mając podstawy medycyny, znałem układ nerwowy człowieka, wiedziałem, na czym polegają odruchy, lęki, jak nad nimi panować. Miałem wiedzę, doświadczenie i dużo pieniędzy.

Postanowiłem, że wrócę do Polski, by zacząć nowe życie.

Warszawa

Pod pretekstem życzeń świątecznych zadzwoniłem do mojej byłej dziewczyny. W jej głosie wyczułem, że nie jestem jej obojętny.

Wróciliśmy do siebie. Uczucie wybuchło z nową siłą. Wzięliśmy ślub i razem wyjechaliśmy do Singapuru. Po kilku miesiącach wróciliśmy do Polski, urodziła się nasza córka - Inga. Mijały lata. Kupiliśmy mieszkanie, mieliśmy plany na przyszłość, wyjeżdżaliśmy na wakacje, wiedliśmy zwyczajne życie. Oboje pracowaliśmy w warszawskich korporacjach.

W tamtym czasie Polska się rozwijała, a my czuliśmy, że osiągnęliśmy stabilizację. Pracowałem w IBM-ie jako konsultant i trener do spraw zarządzania projektami. Organizowałem szkolenia dotyczące zarządzania ryzykiem. Przygotowywałem organizację wdrożeń systemów informatycznych. To były duże inwestycje. Ufano mi. Doradzałem szefom spółek giełdowych, byłem znanym fachowcem, świetnie zarabiałem.

I właśnie wtedy spadł na mnie cios.

Goleniów

Pewnej nocy zostałem aresztowany przez antyterrorystów. Na granicy złapano kogoś z narkotykami, kto przypomniał sobie nazwiska z dawnych czasów. Moje również. Te zeznania mocno mnie obciążyły. Trafiłem do celi. Prokurator myślał, że nadal jestem powiązany z przemytem, że jestem mózgiem operacyjnym, ukrytym dla niepoznaki w korporacji. To nie była prawda, ale trudno było to udowodnić w krótkim czasie.

Będąc w więzieniu, dowiedziałem się, że moja żona, wracając ode mnie z widzenia, miała w pociągu krwotok. Okazało się, że przyczyną był nowotwór w zaawansowanym stadium. Choroba mojej żony sprawiła, że coś we mnie pękło.

Czułem, że spadam w głową w dół, w ciemność bez dna.

Lęk nasilał się we mnie i nie miał końca. Z tego stanu wydobył się mój krzyk. Krzyczałem o ratunek. Do Osoby. To była moja pierwsza modlitwa. Początek drogi, która zaczęła się w największej bezsilności. Ja - człowiek, który wszystko kontrolował, doradzał innym, który o ryzyku wiedział wszystko - stałem się przykładem totalnej i całkowitej porażki.

Z więzienia wyszedłem po roku, na poręczenie społeczne, żeby odpowiadać z wolnej stopy. Dostałem wyrok w zawieszeniu, co było bardzo dziwne, bo większość ludzi za przemyt dostaje karę bezwzględnego więzienia.

Do tej pory myślałem, że świat jest grą przypadków, jednym się udaje, drugim nie. Rodzą się dzieci z zespołem Downa, inne chorują na białaczkę albo na raka kości. Umierają, bo mają pecha. Tymczasem inni, jak Rockefeller czy Hugh Hefner, żyją w dostatku, opływają w przyjemności. Byłem pewien, że ta gra to ślepy traf, kaprys losu, którym nic tym nie rządzi. Tymczasem w więzieniu przekonałem się, że istnieje inny świat.

Świat miłości.

Częstochowa

Moja żona przeszła chemioterapię i wyzdrowiała. To był cud. Próbowałem wynagrodzić jej czas mojej nieobecności.

Założyłem firmę, która świetnie prosperowała, w ciągu roku zarobiłem cztery miliony złotych. A potem przyszedł kryzys. Starałem się rozwijać firmę kredytami, które okazały się niemożliwe do udźwignięcia. Nastąpiła katastrofa. Moja spółka splajtowała.

Wtedy poczułem silny poryw serca. Wiedziałem już, że jest inny świat i zaczęłam go szukać. Poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy. To była pielgrzymka dla niepełnosprawnych, którym pomagali więźniowie na przepustkach. Pchali wózki, myli i karmili swoich podopiecznych. Pielgrzymkę prowadził ówczesny kapelan więziennictwa - ksiądz Jan Sikorski. Szliśmy 13 dni. Miałem tak zmasakrowane stopy, że chodziłem na piętach. Czułem jednak, że coś ważnego dzieje się we mnie, że się oczyszczam.

Kiedy moja firma splajtowała, wpadłem w dół psychiczny. Przepracowanie i stres sprawiły, że dostałem depresji, leczyłem się farmakologicznie. Starałem się modlić, ale czułem, jakby różaniec ważył tonę. I wtedy po raz kolejny spadłem na dno, bo żona zażądała ode mnie rozwodu. Naszego małżeństwa nie udało się skleić.

Zostałem sam. Wynająłem mieszkanie w Warszawie. Czułem, że nie mam moralnego prawa, by nadal wykonywać mój zawód. Nie mogłem dłużej sprzedawać wiedzy na temat, jak powinno wyglądać organizowanie życia, bo moje życiowe przedsięwzięcia okazały się porażką. Wpadłem w realną pustkę. Byłem totalnym życiowym bankrutem, a jednocześnie wiedziałem, że jest Bóg i że Jego miłość mnie nie zostawi.

Chciałem się oczyścić. Skojarzyłem ten proces z drogą i ofiarą. Pomyślałem, że muszę wyruszyć na pielgrzymkę, żeby odrzeć się z iluzji o sobie. Przepalić i zniszczyć to, co rani i krzywdzi innych. Pielgrzymka była dla mnie wejściem w niepewność. I zmierzeniem się z tajemnicą. Miałem bardzo dużo pytań do Boga: gdzie jesteś, gdy gaśnie światło? Gdzie jesteś, gdy znika nadzieja? Czy masz coś dla mnie? Kim mam być i co robić?

Z tymi pytaniami wyruszyłem w do Rzymu.

Rzym

Do podróży przygotowałem się jak komandos: dwa polary (bo co jak jeden zmoknie?), dwie pary butów i góra konserw, bo coś trzeba jeść. Miałem tak ciężki plecak, że z trudem go niosłem. W podróż nie zabrałem pieniędzy, bo wymyśliłem sobie, że będę się upokarzał i prosił ludzi o chleb.

W dzień moich urodzin wyszedłem z Częstochowy, po nocnym czuwaniu. W pewnym momencie otoczyły mnie cygańskie dzieci, a ja rozdałem im wszystkie konserwy, myśląc: jakoś to będzie.

Pomyślałem, że muszę wyruszyć na pielgrzymkę, żeby odrzeć się z iluzji o sobie. To było wejście w niepewność

Na pierwszy nocleg przygarnęła mnie jakaś pani. Powiedziałem jej, że idę do Rzymu, na grób Jana Pawła II, że modlę się za siebie, bo chcę siebie ratować. Wtedy ta kobieta dała mi swoją intencję, pieniądze i kolację. Odkryłem, że gdy się wszystko oddaje, wówczas się otrzymuje. Jak otwierasz serce i ufasz, wtedy Pan Bóg daje ci to, co jest ci potrzebne.

Moja pielgrzymka do Rzymu trwała prawie dwa miesiące. W Austrii dostałem rower, którym dojechałem do Wenecji. Podczas drogi czytałem książkę Jana Pawła II pt. „Miłość i odpowiedzialność”. Prawie nic z tego nie rozumiałem. To trudny traktat filozoficzny, ale zapamiętałem z niego zdanie: „Mężczyzna to jest ktoś, kto robi to, co do niego należy, a nie to, na co ma ochotę”. Doszedłem do wniosku, że do tej pory kierowałem się w życiu swoimi pragnieniami i postanowiłem to zmienić.

Kiedy dotarłem na grób papieża Polaka, nic nie usłyszałem. Nie było żadnej odpowiedzi, wskazówki, żadnego znaku, na który liczyłem.

Wydarzyło się za to coś innego. W Toskanii wstąpiłem do kościoła. Tam zobaczyłem ikonę Matki Bożej. Zachwycił mnie ten wizerunek. Maryja wygląda na nim tak, jak zawsze Ją sobie wyobrażałem: skromna, prosta dziewczyna, z głębią w oczach. Gdy wróciłem do Polski, zacząłem szukać informacji o ikonach. Tak trafiłem na warsztaty do jezuitów w Warszawie.

Zacząłem uczyć się pisania ikon. Ten świat stał się dla mnie przestrzenią modlitwy. Ikona jest wielkim paradoksem - to spotkanie ducha i materii. Jak powiedział św. Jan Damasceński: jest widzialnym znakiem niewidzialnego.

Od tej pory każdego roku gdzieś wyruszałem i zawsze zabierałem ikonę. Na swojej drodze spotykałem ludzi po kryzysach, więzieniach, po narkotykach i alkoholu, doświadczających przemocy i kłamstwa. Wszyscy przeżyli upadek i zostali uzdrowieni Bożą łaską. I tak jak ja pragnęli przez pielgrzymowanie dziękować za szansę i nowe życie. W ten sposób w 2010 roku powstała wspólnota Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia. Grupa liczy 22 osoby: 20 mężczyzn i dwie kobiety. Łączy nas bezsilność i wdzięczność. Wszyscy mamy doświadczenie ciemności i nie chcemy do niej wracać. Wiemy, że nie ma małych kłamstw, małych kompromisów ze złem.

Wyruszamy w świat, by dziękować i błogosławić ziemię, po której idziemy. Byliśmy w Asyżu i na wyspie Utoya, gdzie Anders Breivik zabił 77 osób. Byliśmy w Manoppello (Włochy), w Moskwie i na Kubie, w Gruzji i w Brukseli, w Berlinie, a także w Kibeho (Rwanda). Szliśmy we dwóch albo w większej grupie, często szedłem sam.

Nigdy nie liczyłem przebytych kilometrów, ale będzie ich pewnie ze 20 tysięcy.

Ameryka

W zeszłym roku byłem w USA. To była moja 13. pielgrzymka, trwała pół roku. Razem z Wojtkiem polecieliśmy do Los Angeles, żeby „modląc się nogami”, zrobić na amerykańskim kontynencie znak krzyża.

Jego poziome ramię prowadziło od San Francisco do Nowego Jorku. Ramię pionowe to trasa między Edmonton w Kanadzie a Mexico City. Każde z ramion liczyło około pięciu tysięcy kilometrów. Trasy przecięły się w Denver.

To był niezwykły czas. Razem z Wojtkiem byliśmy świadkami niezliczonych cudów. Na pustyni w Nevadzie uczciłem 50 urodziny. Moja droga była codziennym, nieustannym doświadczaniem Opatrzności Bożej. Nie miałem żadnych zabezpieczeń finansowych, zaplanowanych noclegów ani zapasów prowiantu. Szedłem, pchając przed sobą jedynie niewielki wózek. Amerykanie wszędzie jeżdżą samochodem. Dla nich człowiek, którzy idzie pieszo wzdłuż drogi, jest kompletnym zaskoczeniem. Wiele razy dziennie słyszałem pytanie: dlaczego idziesz?

Kiedy stwierdzali, że nie jestem bezdomnym, ani wariatem, nie biję żadnego rekordu, ani nie uprawiam ekstremalnej turystyki, nie zbieram też materiału do książki ani do filmu, tylko modlę się za Amerykę - byli zszokowani. Pytali, co to znaczy, że się modlę za Amerykę.

Odpowiadałem, że to modlitwa za Hollywood i za Krzemową Dolinę, za giełdę na Wall Street i za to, co pozostało po World Trade Center, za amerykański sen o prawdziwej wolności, za prawo do życia i za godność dla każdego człowieka. Mówiłem, że modlę się o świat, w którym człowiek jest ważniejszy niż przedmiot, gdzie „być” znaczy więcej niż posiadać, gdzie etyka góruje nad techniką i gdzie miłosierdzie wyprzedza sprawiedliwość. Zawierzałem ten kraj.

Przez te pół roku byłem u mormonów w Utah, u amiszów w Pensylwanii, w rezerwatach Indian, w miasteczkach bezdomnych, u chrześcijan, baptystów, protestantów i u żydów.

Gdy ci ludzie - tak bardzo różni - stwierdzali, że się modlę, to nie tylko mi pomagali, ale chcieli być częścią mojej pielgrzymki. Obdarowywali mnie swoimi historiami. W ten sposób poznałem Amerykę - przez serca Amerykanów.

Świat

Krok za krokiem mozolnie pokonuję kolejne zakręty na drodze mojej pielgrzymki.

I myślę, że chociaż świat zawsze podąża w kierunku eliminowania niepewności, droga pielgrzyma jest inna. On wkracza z wiarą w niepewność, bo zaufał Słowu.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.