Jeżeli ktoś pyta, jakim prawem grupa duchownych i świeckich domagała się ustąpienia abpa Stanisława Wielgusa po ujawnieniu jego związków z SB, odpowiedź może być tylko jedna: prawem sumienia. Sumienia, które nie może milczeć, gdy osoba o takiej przeszłości obejmuje jeden z najwyższych urzędów w polskim Kościele.
Tym, którzy zdecydowali się wyciągnąć prawdę na światło dzienne, przypisano złe intencje. Ale intencje, jakie by one były, nie przekreślają prostego faktu: abp Wielgus nie ma moralnych kwalifikacji do piastowania urzędu metropolity warszawskiego.
W całej tej sprawie nie chodzi o potępianie arcybiskupa. Do sytuacji, w jakiej się znalazł, doprowadził on sam - swoimi krętactwami.
Z tej sprawy płyną dwa wnioski. Po pierwsze, biskupi powinni jak najszybciej nauczyć się postępowania w sytuacji kryzysowej. Nie mogą ciągle liczyć, że Watykan za nich wszystko załatwi. Po drugie, to jeszcze jeden sygnał, że lustracji nie da się zatrzymać. A gdyby sprawa abpa Wielgusa zakończyła się inaczej, mogłaby posłużyć do jej zatrzymania. Ze szkodą i dla państwa, i dla Kościoła.