Zaczęło się od kontroli ukraińskiego busa. 21 stycznia w Klęczanach, miedzy Sędziszowem a Rzeszowem, inspektorzy transportu drogowego zatrzymali autobus z przedstawicielami lwowskiej rady miejskiej. Bus miał spaloną żarówkę.
Ponadto okazało się, że kierowca nie ma wykupionej winiety i kart z tachografu. Inspektorzy ukarali go mandatem. Jednak kierowca nie chciał zapłacić kary. Miał się powoływać na znajomości z dziennikarzami ukraińskimi, a jeden z pasażerów wymachiwać legitymacją radnego. Inspektorzy byli nieugięci. Postanowili, że bus trafi na parking, a pasażerowie wrócą na Ukrainę pociągiem.
Podczas konwojowania, kierowca busa zjechał na stację benzynową i oświadczył, że dalej nie pojedzie. Inspektorzy wezwali policję. Wtedy znalazły się pieniądze na mandat.
Po powrocie do kraju Ukraińcy opisali incydent pod Rzeszowem w swojej regionalnej prasie. Ich zdaniem, byli szykanowani, a żądanie mandatu określono próbą wyłudzenia łapówki. Najbardziej dostało się naszej policji.
O wyjaśnienie incydentu lwowska rada miasta zwróciła się do polskich władz. Sprawą zainteresowali się konsulowie: generalny Ukrainy w Lublinie oraz generalny RP we Lwowie. Dariusz Biel, komendant wojewódzki policji w piątek wysłał listy wyjaśniające zdarzenie.
- Policjanci działali zgodnie z prawem, poszanowaniem praw człowieka i stosunków dobrosąsiedzkich - przekonywał Biel. - Wykazali się profesjonalizmem i taktem.
Funkcjonariusze zostali wezwani, ponieważ kierowca nie podporządkował się poleceniom inspektora transportu drogowego: - Policjanci nie prowadzili żadnych czynności wobec pasażerów autobusu, wylegitymowali jedynie jego kierowcę - dodaje komendant podkarpackiej policji.