Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Rzeszowiakiem” na Spitsbergen

Jerzy Leniart
Na Spitsbergenie pierwszy szok przeżywasz na lotnisku - godzina druga w nocy i nadal jest jasno. Białe noce. Po kilku dniach nie wiesz, czy jest środa czy może już piątek.

Przygotowania do rejsu „Rzeszowiakiem” za koło podbiegunowe zaczęły się w grudniu. Na zebraniu w Rzeszowskim Okręgowym Związku Żeglarskim ustalono trasę i kapitanów odpowiedzialnych za poszczególne etapy wyprawy na Spitsbergen. Zaczęto kompletować załogi. Kupować bilety lotnicze - wcześniej kupisz - mniej zapłacisz. Załatwiać formalności, np. zgodę gubernatora Svalbardu na broń i mnóstwo innych pozwoleń. W maju do ładowni morskiego jachtu stojącego w Górkach Zachodnich trafiły zapakowane w folię paczki z żywnością. Każda na dany etap wyprawy. W każdej kasza, makaron, sól, cukier, przyprawy, gołąbki w sosie pomidorowym, zrazy w zalewie własnej, konserwy. Obliczone tak, aby wystarczyły na dany odcinek wyprawy.

Rejs na Spitsbergen zaczął się już w maju. „Rzeszowiak” wypłynął z macierzystego portu w Górkach Zachodnich (Gdańsk) do Świnoujścia. Potem odwiedzając Skagen, Trondhaim, Tromso po 56 dniach żeglugi dotarł do Longyearbyen, stolicy archipelagu Svalbard, którego największą wyspą jest właśnie Spitsbergen. To miasteczko liczy zaledwie 2,5 tysiąca mieszkańców, w tym 25 Polaków. A w okolicznych górach żyje podobno 3,5 tysiąca białych niedźwiedzi. Trudno się dziwić, że wychodząc gdziekolwiek musisz mieć przy sobie karabin.

W miejscowym urzędzie wypożycza się mauzera (wprawdzie dość leciwego, ale podobno sprawnego) z pięcioma ostrymi pociskami. I nikogo tutaj nie dziwi widok par spacerujących uliczkami z karabinem na ramieniu. Albo helikoptery, które mają płoszyć niedźwiedzie podchodzące zbyt blisko siedzib ludzkich. Ostrzeżenia przed agresywnymi misiami wiszą na szybach sklepowych z radami typu: huk wystrzału zwykle przepłasza niedźwiedzia, ale nie zawsze. Jeśli nie trafisz pierwszym razem, strzelaj ponownie w korpus zwierzęcia i jak najszybciej uciekaj. Natychmiast zawiadom o incydencie z niedźwiedziem urząd pod nr telefonu itp.”

Przed wejściem do banku wiszą znaki „prosimy uprzejmie nie wchodzić z bronią”. Karabin po prostu zostawia się w korytarzu w specjalnej metalowej szafie. Także do supermarketu i kościoła nie wolno wnosić karabinów ani rewolwerów. Trochę to pachnie czasami Dzikiego Zachodu, ale jest tu znacznie spokojniej. Chyba północny temperament bywa nieco inny niż rewolwerowców znanych z westernów.

Przed niezbyt dużymi domkami w tradycyjnym skandynawskim stylu stoi zwykle samochód i skuter śnieżny. Niektóre wyposażone w dodatkowy pokrowiec na karabin. Przy drogach widać znaki ostrzegawcze „Uwaga na skutery śnieżne”, ale też „Uwaga białe niedźwiedzie”.

W sklepach jest drogo – mleko kosztuje 25 złotych, czekolada 15 - 20 zł, papierosy ok. 22 zł. Kupujemy warzywa, cebulę – wiadomo szkorbut, ser żółty, margarynę, trzy zgrzewki wody, sok – rachunek wynosi 600 koron (ponad 300 złotych). Chleb specjalnie pieczony w Bielsku – Białej z podwójna skórkę przywieźliśmy ze sobą. Zachowuje świeżość przez kilkanaście dni. Podbnie, jak suszona i wędzona kiełbasa. Sporo trzeba się natrudzić, aby znaleźć alkoholowe piwo w puszkach - zwykle są bez procentów. Najmocniejsze, na jakie trafiliśmy w sklepie miało 2,5 promila.

Miasto duchów z przeszłości

Z Longyerabyen po załatwieniu formalności i opłaceniu postojowego wyruszamy w kierunku Piramiden – miasta, gdzie przez 40 lat Rosjanie wydobywali węgiel - w sumie wykopali 8,5 mln metrów sześciennych. W 1996 roku ponad tysiąc osób wyjechało z miasta pozostawiając prawie wszystko. Na nadbrzeżu widać potężne sterty złomu wydobytego z nieczynnych już kopalń. Rury, siłowniki, transformatory, nawet części do uaza. Opustoszałe miasto przypomina Czarnobyl. Z rurociągu biegnącego z gór obłożonego kawałkami papy wycieka woda. Wzdłuż szutrowej drogi ciągną się kałuże z oleistymi plamami.

Na szarych wzgórzach widać kolejkę i taśmociągi do transportowania węgla. W centrum osiedla otoczonego blokami z jasnej cegły przy ul. 60 rocznicy rewolucji październikowej, stoi kilkumetrowy pomnik z popiersiem Lenina. Majestatyczny dom kultury nadal jakby czekał na mieszkańców. Lustrzana sala zaprasza chętnych do ćwiczeń baletowych i nauki tańca. W sali gimnastycznej leżą piłki do siatkówki i koszykówki, na bramkach wiszą siatki. Kto chce może rozegrać mecz, wystarczy je otrzepać tylko z kurzu.

Na pierwszym piętrze pod ścianą czekają bałałajki i perkusja. Słychać nagle muzykę. To Piotr z naszej załogi zasiadł do pozostawionego nieco rozstrojonego fortepianu. W kinie kilkaset foteli wybitych pluszem jest gotowych na rozpoczęcie seansu. Wydaje się, że wystarczy włączyć potężny metalowy projektor, aby obejrzeć film. Na podłodze leżą zwoje taśmy filmowej i metalowe pudełka z filmami. Z plakatu Ałła Pugaczowa zaprasza górników z Piramiden na swój koncert. Na ścianie wiszą fotografie najlepszych pracowników - obowiązkowo w garniturach patrzących z nadzieją w przyszłość. W kolejnej sali na stołach leżą rysunki wykonane dziecięcymi rękami. Tu chyba prowadzono zajęcia plastyczne. W bibliotece czekają książki i gazety w języku rosyjskim. Basen kąpielowy jest w niezłym stanie – wystarczy tylko nalać wody.

Wrażenie robi pusty plac zabaw – huśtawki, puste piaskownice i wszechobecne zielono - żółte słoneczniki wycięte z blachy. Ciszę przerywa przeraźliwy pisk mew bijących się o gniazda na parapetach bloków - brzmi to jak krzyk przerażonego małego dziecka. Atmosfera jak z filmów o świecie po katastrofie nuklearnej.

W sezonie działa tu mały hotel i restauracja prowadzone przez Rosjan. Piwo z puszki kosztuje 25 koron. Kursują autobusy i motorówki podwożące turystów - bo Piramiden to obowiązkowy punkt wycieczek po Spitsbergenie.
Przy kei spotkamy jacht oczywiście z polską załogą. Jak się przekonamy, sporo naszych rodaków żegluje po tych podbiegunowych terenach. Naliczyliśmy siedem jachtów z polską banderą.

Stąd wyruszał Amundsen

Żeglujemy wzdłuż lodowców zalegających w górach. Słychać czasami, jak fragmenty lodu odrywają od lodowych jęzorów i z hukiem spadają do morza. Płyniemy Istfjoren w kienku osady Ny - Alesund. Za sterem staje kapitan Marian Wilusz. Choć jest tu bardzo szeroko, to jednak bardzo płytko. Zrzucamy żagle i uruchamiamy silnik. Sternik musi idealnie trzymać się kursu wytyczonego na ekranie laptopa. Głębokość spada nawet do 3,5 metra. Wpływamy do fiordu, kilkadziesiąt metrów od czoła lodowca. Na stromych wzgórzach można dostrzec zielonkawe porosty. Coraz więcej lodowych odłamków zaczyna przesuwać się obok „Rzeszowiaka”. Tomek i Zenek wędrują na dziób z bambusowymi tyczkami – odpychają kawałki kry od stalowych burt. Musimy manewrować, aby nie doszło do zderzenia - nie wiadomo, ile lodu jest ukrytych pod wodą.

Omijamy szerokim łukiem kilka gór lodowych wielkości naszego jachtu. A lód na nich nie jest tylko biały – zaskakuje w promieniach słońca ferią barw. Od jasnobłękitnego przechodzącego w prawie ciemny granat, zielonkawy, nawet z brunatnymi fragmentami. Woda też nie jest błękitna jak w Chorwacji – bardziej zmulona.

Na brzegu widać samotną chatkę. To tzw. red cabin – domek, w którym wędrowiec czy żeglarz, jeśli jest w opałach moż się ogrzać, przespać. - Jest tu zapas jedzenia i nawet alkohol - opowiadała nam żeglarka ze Szwecji. Płynęła z mężem na jachcie motorowym i nagle popsuł się główny silnik. Tu czekali na ratunek.

Droga tylko dla kaczek

W Ny - Alesund, na 78 stopniu szerokości geograficznej prowadzi badania kilkudziesięciu naukowców z 11 państw. Mieszkają w domkach, które wybudowano 100 lat temu. Spotykamy Polkę, która pracuje tu od półtora roku na rzecz fundacji zajmującej się ochroną przyrody. Co zaskakujące – przypływa tutaj 30 tys. turystów rocznie. W muzeum można zobaczyć zdjęcia sterowca, którym startując z Ny-Alesund w 1926 roku przeleciał jako pierwszy nad biegunem północnym Roald Amundsen, słynny norweski odkrywca. Tutaj działa najbardziej na północ wysunięty urząd pocztowy. Na kei zaprzyjaźnieni Rosjanie z jachtu „Piotr Pierwszy” pokazują nam na mapie, gdzie można zobaczyć morsy.

Oddajemy cumy i wyruszamy w poszukiwaniu tych niezwykłych stworzeń. Po kilku godzinach natrafiamy na sympatycznego morsa pływającego kilkaset metrów od brzegu. Wygląda zabawnie ze swoimi kłami. Głęboko nurkuje by po kilkudziesięciu metrach znów się wynurzyć, tak jakby bawił się z naszym jachtem w chowanego. Później na brzegu dostrzegamy rodzinę morsów. Cel wyprawy zostaje zrealizowany...

Życie na „Rzeszowiaku” płynie w rytmie wacht. Dwie osoby sterują pod nadzorem kapitana lub oficera, dwie czuwają, a pozostałe zwykle śpią. Chyba, że mają kambuz - czyli przygotowywanie posiłków. Rytm dobowy zaczyna się zakłócać – bez przerwy jest jasno. Tylko po zapiskach w kalendarzu i dzienniku jachtowym wiemy, jaki jest dzień. Jest w miarę ciepło 6-9 stopni, tylko trzymając metalowe koło sterowe musisz ubrać rękawiczki. Najbardziej nieprzyjemnie jest, gdy zaczyna padać deszcz. Wtedy ten Spitsbergen nie wydaje się już tak piękny.

Nasz cel - nadal komunizm

Dobijamy do kolejnego węglowego miasta Barentsburg zamieszkałego również przez Rosjan. Wita nas pomnik oczywiście Lenina i potężny betonowy łuk z napisem „Nasz cel – komunizm”. Działa tutaj szpital, szkoła, lokalny browar z niezłym piwem, w miarę przyzwoicie wyposażony hotel, gdzie podają pyszna zupę rybną i działa wi-fi. Obok wyremontowanych bloków jest nawet mała drewniana cerkiew, podobno najbardziej wysunięta na północ na świecie. Obok wejścia zawieszono pięć niezbyt dużych dzwonów i kartkę po rosyjsku i angielsku: Jeśli potrzebujesz pomocy księdza, zadzwoń w jeden z nich”. Zaglądamy do domu kultury, gdzie właśnie dzieci ćwiczą przed przedstawieniem. Dziewczynka biega po scenie machając czerwonym sztandarem. Na nadbrzeżu leżą hałdy węgla. Podobno Rosjanom opłaca się go wydobywać i transportować statkami. A u nas nie...

Tygodniowy rejs „Rzeszowiakiem” kończymy w piątek w Longyearbyen. Gdy kończymy klarowanie jachtu, do nadbrzeża przybija potężny wycieczkowiec z kilkoma tysiącami turystów. To nich czeka kilkanaście restauracji i sklepów z pamiątkami. Jednak Spitsbergen nie chce nas tak łatwo wypuścić. Opada gęsta mgła i samoloty, w tym ten z kolejną załogą „Rzeszowiaka”, nie mogą wylądować. Z lotniska wracamy do hotelu, gdzie na koszt przewoźnika spędzimy dwie doby czekając na zmianę pogody. Dokładnie możemy zaobserwować życie miejscowych. Pogodnych, uśmiechniętych mieszkańców Spitsbergenu. I nawet zaakceptować zwyczaj ściągania obuwia przed wejściem do urzędów, restauracji czy kościoła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24