Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Samotny traper znad Soliny ucieka od ludzi w bieszczadzką głuszę

Stanisław Siwak
Henryk Wiktorini: Współczesna cywilizacja i turystyka mają swoje twarde prawa, ale to nie dla mnie
Henryk Wiktorini: Współczesna cywilizacja i turystyka mają swoje twarde prawa, ale to nie dla mnie Stanisław Siwak
Jego imieniem nazwano zatokę na Jeziorze Solińskim. Ale niedawno Henryk Wiktorini, legendarny bieszczadnik, swą zatokę opuścił. Razem ze swym stadem osiadł w nowym ranczo daleko od brzegu

Latem roboty mu nie brakowało. Koszenie trawy na górskich łąkach wyciska wiele potu. Potem siano trzeba zwieźć na ranczo. A siana niemało.

- Potrzebuję dużo paszy na zimę . Moje stado liczy 24 rumaki - zaznacza Henryk.
Ucieka Wiktorini coraz bardziej od cywilizacji, jakby pragnął jeszcze ściślej połączyć się z naturą. Niedawno sprzedał swe stare rancho nad zatoką i zbudował nowe kilka kilometrów dalej. Jeszcze bardziej skrył się w bieszczadzkiej głuszy.

- Nad Soliną z roku na rok jest coraz więcej ludzi - narzeka. - Robi się zgiełk, jak - nie przymierzając - na Krakowskim Przedmieściu w stolicy. Minął czas dawnego spokoju w mojej zatoce. Współczesna cywilizacja i turystyka mają swoje twarde prawa. Ale to nie dla mnie.
Słynny traper ze zgrozą patrzy, jak kierowcy terenówek i quadów urządzają dzikie rajdy. A gdy zaczęli rozjeżdżać brzegi Jeziora Solińskiego, Henryk nie wytrzymał. Podniósł alarm na całe województwo. Wtedy też zaprosił mnie do siebie.

- Przyjedź, sam zobacz!

Dotrzeć na jego ranczo nie było łatwo. Lądem można przedrzeć się ledwie widoczną ścieżyną wśród leśnych drzew przez górę Stożek. Kiedyś odbyłem taką wędrówkę. Znacznie prościej do Henryka dotrzeć było wodą.

Dojechałem więc autem do Teleśnicy Oszwarowej, Henio przypłynął łodzią w umówione miejsce i popłynęliśmy na jego ranczo. A potem gospodarz prowadził mnie nad zryte ciężkimi pojazdami brzegi jeziora. Żeby udokumentować aparatem fotograficznym tę zbrodnię dokonaną na przyrodzie.

Później wędrowaliśmy po gospodarstwie obejmującym kilkadziesiąt hektarów lasów i górskich łąk, poprzecinanych potokami, zaroślami, zapadlinami. Był czas na rozmowę o planach Henryka, o przyjaciołach, którzy odwiedzają go na ranczo, o miłości do gór i zmaganiu się z bieszczadzką przyrodą.

Żeby trochę pokowboić

Zmaga się od kilkudziesięciu lat. Przyjechał w latach 60., kiedy zapanowała moda na bieszczadzki Dziki Zachód. Chciał trochę pokowboić. Zamieszkał pod Otrytem z grupą słynnych zakapiorów: Zdzichem Radosem, Władkiem Nadoptą, czyli słynnym Majstrem Biedą oraz Ryśkiem Krzeczewskim, znanym jako "Prezes". Zdzichu i Władek odeszli już na Niebieskie Połoniny. Za to "Prezes" jest dziś powszechnie szanowanym właścicielem gospodarstwa agroturystycznego w Chmielu i organizatorem bieszczadzkiej turystyki konnej. Dziś "Prezes" powie: - W tamtych pionierskich latach Heniu był najważniejszy w naszej grupie wolnych ludzi. Stał się dla nas prawdziwym guru. On uczył nas miłości do gór i trudnej sztuki zmagania się z naturą.

W tamtych pionierskich czasach dołączyło do Henryka kilku młodych amatorów mocnych przygód. Zakupili stadko bydła, ale hodowla podupadła, bo młodzieńcy woleli konne wyprawy na połoniny ,niż prozaiczne doglądanie krów.

Kiedy kolesiom znudziła się romantyka górskich wypraw, wrócili do swych miast. Henryk zaś odkrył urokliwą dolinę pośród bukowch wzgórz.

- Tu osiądę - postanowił.
Zaczynał od skromnego szałasu, potem wybudował solidny dom i ranczo. Kuchnię wyłożył płytkami, które uratował z pałacu w Sokolem. Szczątki tego pałacu zatonęły kilkadziesiąt metrów pod wodą, kiedy zaczęto napełniać zbiornik soliński.

Szybko uczył się tajników hodowli koni i bydła. A także walki z podchodzącymi do stada wilkami, dzikami i niedźwiedziami. Z czasem poznał zwyczaje zwierzyny. Ale nigdy nie polował. Do dziś nie ma żadnej dubeltówki i nie zna smaku dziczyzny.

Święta spędza zwykle samotnie. Starsza córka ukończyła studia i mieszka w Poznaniu, syn żyje w Szczecinie. Najmłodsza, Dalia, osiadła we Włoszech. Czy wyjechała w poszukiwaniu rodzinnych korzeni? Możliwe, bo przodkowie Wiktorinich wywodzili się ze słonecznej Italii. Prapradziadek, jako generał napoleoński, brał udział w kampanii na Moskwę. Poległ w bitwie z armią Kutuzowa, a jego grób znajduje się nad Zbruczem. Ród Wiktorinich wywodzi się z Kresów Wschodnich, z okolic Lwowa. Kiedy komuniści odebrali rodzicom Henryka ziemię, los rzucił ich do Polski.

Tak osiadł Henryk nad Soliną i wrastał w pejzaż swej zatoki, która coraz powszechniej nazywana była jego imieniem. Aż zatoka Wiktoriniego stała się oficjalną nazwą geograficzną. Żyjąc samotnie na łonie dzikiej natury, Henryk obrastał legendą. Niejeden turysta zapuszczał się do jego zatoki, chcąc zobaczyć słynne ranczo i porozmawiać z samotnikiem.

- Z czego pan żyje - padało zwykle pytanie.
- Z przyzwyczajenia - odpowiadał Henryk.

Bywał u niego nieżyjący już aktor Bogusz Bilewski. Zaprzyjaźnili się jeszcze w latach 60. Henryk, który zresztą do złudzenia przypomina sylwetką znanego aktora, zastępował go w scenach jazdy konnej w filmie "Ranczo Teksas". Od lat zagląda do Henryka znany krakowski pisarz, Zbigniew Święch. Odwiedza go gawędziarz Stasio Orłowski z Orelca. Swego czasu bywał Janek Szelc, miłośnik gór i poeta z Sanoka. Janek nie żyje od paru lat, ale pozostawił wiersz "Henryk" w tomiku "Gwiazda Małej Rawki".

Zaczyna się tak:
Są przebierańcy // z gliny // udający pionierów // On - sam z siebie // z prawdy i legendy // odziany w milczenie // z tych co ujeżdżali czas // bez upadku // i wzięli kobietę // by oszukać samotność // w twarzy spokój // jak na jeziorze // tylko iskry w oczach // zdradzają walkę // w samym środku strefa ciszy // gdzie uwiła gniazdo // Niepewność // jego słabość // i największa siła.

Wśród wolnych ludzi

Ranczo Henryka jest samowystarczalne. Zapasy na całą zimę przygotowuje latem, niczym Indianin.
- Odżywiam się w prosty sposób, nie lubię wyszukanych potraw - zaznacza. Na stole w jego kuchni zawsze stoi dzban świeżego mleka, ser, jajka, upieczony w piecu chrupiący bochen chleba.
Do nowego rancza Henryk oczywiście elektryczności nie doprowadził. Kiedy potrzebuje prądu, uruchamia prądnicę napędzaną motorem spalinowym. I tak żyje w tej głuszy.

A był czas, że bardzo udzielał się społecznie. Sąsiedzi z okolicznych wiosek wybierali go nawet na radnego w Ustrzykach. Dziś Henryk rzadko wybiera się do cywilizacji. Ostatnio musiał odwiedzić Rzeszów, bo wniósł sprawę do sądu. Dzierżawi ziemię od agencji rolnej, a urzędnik pomniejszył w papierach areał jego gruntów. Sprawa ważna ze względu na unijne dopłaty.
- Ziemia się skurczyła? - dziwi się Henryk.

Od lat nie pije alkoholu. Jedyny wyjątek czyni podczas słynnego Zlotu Bieszczadzkich Zakapiorów. Ze starymi przyjaciółmi wychyla wtedy solidny kufel piwa. Są wszyscy legendarni bieszczadnicy. Rej wodzą Lutek Pinczuk, gospodarz schroniska na Połoninie Wetlińskiej i "Prezes" z Chmiela. No i Henryk. Wtedy jest jak dawniej. Znów są razem. Wolni ludzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24