Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skradli nasze dusze

Paulina Bajda
Zespół RSC.
Zespół RSC.
Byli jedyna kapelą, która w przeciągu roku wydała dwie płyty i wprowadziła na listę przebojów "trójki" pięć hitów. Znajdują się w pierwszej dziesiątce, najbardziej kultowych winyli wydanych na CD Polskich Nagrań - RSC. Pod koniec listopada ich płyta "Fly rock" znów pojawi się na rynku.

Oryginalny skład zespołu RSC zawiązał się w Rzeszowie w 1 listopada 1981 roku.

- Upiliśmy się razem i zespół już formalnie zaistniał - śmieje się skrzypek Wiesiek Bawor.

RSC na pierwsze próby zahaczył się w Miejskim Ośrodku Kultury przy ul. Kochanowskiego. Rozpoczęli je z myślą o występie na festiwalu w Jarocinie. W tamtych czasach Jarocin, był bowiem jedynym miejscem, które dawało szansę zaistnienia na rynku muzycznym młodym zespołom, a aby narodzić się jako gwiazda to, trzeba było wygrać ten festiwal.

- Dostać się było osiągnięciem, a wygrać go, to już graniczyło z cudem. Być wyłowionym z kilkuset innych, marzących o tym samym zespołów, to był na prawdę sukces - wspomina gitarzysta i lider RSC Andrzej Wiśniowski. W tym okresie zdarzały się im jakieś nieznaczące koncerty, jednak oni marzyli o czymś więcej.

Do baru na "kap.kisz."

[obrazek2] Zespół RSC.W trakcie przygotowywania materiału do Jarocina, RSC chyba jako jedyna kapela w Polsce, zagrała zaplanowany koncert w dniu wprowadzenia stanu wojennego 13 grudnia 1981.

- Zakaz był, ale my zagraliśmy. Było to poprzedzone wielka awanturą i tym, że wszyscy mogą stracić pracę i wolność. Postawiliśmy jednak sprawę na ostrzu noża - zaznacza Wiśniowski.
Niebagatelną rolę, jak sami podkreślają, w ich edukacji muzycznej odegrały rzeszowskie puby i kawiarnie.

- Rejbach, Rzeszowska, Kaprys i Hungaria, spędziliśmy tam spory kawał życia - dodaje wokalista RSC, Zbigniew Działa. Najważniejszy był jednak Bar Staromiejski, gdzie mieli wykupiony abonament i przygotowując się do Jarocina, jedli nieśmiertelną "kap. kisz." czy "fas. po bret.".

Ich marzeniem było wypłynięcie z Rzeszowa. Jedynymi gwiazdami, którym to się wcześniej udało byli Nalepa i Breakout. Szansą dla zespołu, stał się odwiedzający często stolice Podkarpacia, Ireneusz Kowalewski z Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego z Bydgoszczy, za którym, jak sami wspominają "łazili wciąż i namiętnie". Wysiłek się opłacił, bo manager Kasy Chorych, zabrał ich w końcu jako support, na podkarpacka trasę Kasy.

Wiekopomną rolę w karierze RSC, jak wspominają muzycy, odegrał również Jerzy Dynia, kierownik muzyczny w Radio Rzeszów i jego audycja "Prosto z taśmy, prosto z igły", pierwsza stereofoniczna audycja, do której nagrali pierwsze utwory.

- To było dość zabawne, ponieważ w radio nie było dobrego sprzętu. Były tylko magnetofony lampowe, które w zależności od tego jak im było wygodnie, albo zwalniały, albo przyśpieszały - wspomina Wiesiek Bawor. O bardziej fachowych sesjach nagraniowych mogli zapomnieć. W latach osiemdziesiątych, w kraju były dwa profesjonalne studia nagraniowe, a korzystały z niego tylko gwiazdy.

Z pralki Frani, wyżymaczki i starego radia Goplana...

Skład zespołu RSC

Zbigniew Działa - śpiew, gitary
Andrzej Wiśniowski - gitara
Wiesław Bawor - skrzypce
Spychalski Piotr - instrumenty klawiszowe
Andrzej Szczypek - gitara basowa
Michał Kochmański - perkusja
Krzysztof Dziuba - gitara basowa
Wiktor Kucaj - instrumenty klawiszowe

W czasach głębokiej komuny zakup, jakiejkolwiek gitary nadającej się do grania graniczył z cudem. Kosztowała tyle, co nowy samochód i równie trudno było ją dostać.

- Wiedziałem, że celem, który chcę osiągnąć jest dobre, ładne brzmienie skrzypiec oraz instrumentów klawiszowych - wyjaśnia zagadnienia muzyczne Wiśniowski. - Instrumentów klawiszowych w Polsce niestety nie było, jedynym instrumentem, jaki mieliśmy to była Farfisa, instrument naszego klawiszowca Wiktora Kucaja. Postawiliśmy więc zrobić drugi instrument klawiszowy. Szczypek, który kończył wtedy Politechnikę zrobił minimooga z dostępnych części na rynku.

- Z pralki Frani, wyżymaczki i starego radia Goplana - pamięć Zbigniewa Działy nigdy nie zawodzi. Instrument miał piękną obudowę, gałeczki i klawiaturę z organów Junost, Dźwięk wytwarzały trzy skonstruowane przez Andrzeja generatory dźwiękowe. - I jak spadało napięcie sieci, to instrument się rozstrajał, co w tamtych czasach było na porządku dziennym - dorzucił do historii Wiesiek Bawor.

- Na rynku nie było na przykład w ogóle strun do gitary basowej i Andrzej Szczypek swoje struny gotował w garnku, na grzałce zrobionej z żyletek i one troszkę odzyskiwały swoja jakość - dodał Działa.

W tamtych czasach RSC miał do dyspozycji organy Vermona, własnej produkcji syntezator monofoniczny i organy Farfisa. Do tego, tak aranżowali skrzypce z gitarą i klawiszami, żeby grając razem, dały brzmienie monolityczne, zbliżone nieco do mocnego brzmienia orkiestry.

Roburem do Jarocina

W końcu nadeszła upragniona chwila i dowiedzieli się, że się zakwalifikowali do Jarocina. Po drodze zagrali jeszcze koncert w Rotundzie, na Open Rocku. Grało tam między innymi TSA, John Porter, Lombard, Daab i Easy Rider.

Dość szczególną rolę w drodze do Jarocina i w trakcie samego festiwalu, odegrał kolega akustyka zespołu Henia Pieczonki, instruktor tańca z Miejskiego Ośrodka Kultury.

- Nie pamiętam jak się nazywał, ale pojechał z nami do Jarocina, naszym wspaniałym "enerdowskim" roburem, z dużą szybą w drzwiach bocznych i z silnikiem traktora i cały czas nas bił - wspomina ze śmiechem Wiśniowski.

- To znaczy on chciał balować, panienki rwać, a my byliśmy po prostu zmęczeni próbami i graniem - dodaje Wiesiek Bawor. - Ja go akurat nie pamiętam, bo mnie nie bił - dodał do tej historii, swoją, Zbigniew Działa.

Średnia prędkości roburem wypadała jakieś 20 km na godzinę, ale w końcu dojechali.

- Zatrzymaliśmy się w Pleszewie. Podczas ustalania terminu występu z organizatorami okazało się, że mamy grać w pierwszym dniu. Wiedziałem, że zespół który zagra w pierwszym dniu będzie przegrany, bo nikt z głosujących pod koniec festiwalu nie będzie o nim pamiętał - przekonuje Wiśniowski. - Nakłamałem więc, że nasz skrzypek Wiesiu, spał ze schodów i ma złamaną czy mocno potłuczoną rękę, ale za dwa dni będzie już zdrowy. Walter Chełstowski zrozumiał ten problem i przesunął nas na dzień kolejny. To była połowa sukcesu, ale musiałem nas przesunąć jeszcze dalej. Z trudem, ale się udało.

I zaczęła się rozróba...

30 listopada ukazuje się reedycja płyty RSC "Fly rock" z 1983 roku, z bonusem w postaci dwóch przebojów wykonanych w dniu 25 lutego 2012 roku, podczas koncertu Help Maciek z Rzeszowa - "Życie to teatr" i "Maraton rockowy".

Dzień przed występem RSC, festiwalową publiczność poniosły emocje i nastąpiła doszczętna dewastacja amfiteatru. Festiwalu jednak nie odwołano. Chełstowski przed koncertem ogłosił, że ma być maksymalnie spokojnie, a każda próba, nawet wstania z miejsca, zakończy się zamknięciem imprezy. Należy przypomnieć, że były to czasy, kiedy tego typu imprez pilnowały uzbrojone oddziały ZOMO, przyczajone w krzakach przy amfiteatrze.

- Zaczął się koncert, wszyscy usiedli grzecznie w ławkach. Wszystko było dobrze, do momentu kiedy wyszliśmy na scenę. Pierwszy utwór - nic, drugi utwór - szczątkowe oklaski i w końcu zagraliśmy "Życie to teatr". I wtedy pierwszy raz w historii Jarocina, jak mówił Walter Chełstowski, wszyscy wstali i zaczęli klaskać - wspomina Wiśniowski. - Nie przerywając przeszliśmy do "Kradniesz moją duszę". I stała się rzecz nieoczekiwana i straszna, cały amfiteatr znów złapał za ławki, za deski i ognia... Zaczęła się centralna rozróba.

- Należy wspomnieć jeszcze o dramacie, jaki podczas koncertu przeżył nasz klawiszowiec Wiktor Kucaj z Łańcuta, który zostawił swój instrument na scenie, a nieuważny operator filmowy strącił mu go ze statywu - zaznaczył, nawiązując do problemów sprzętowych zespołu Działa.
Nastąpiło losowanie. Niestety z Kalisza przyjechała mocna ekipa fanów zespołu Rekonstrukcja, który pokonał RSC i zdobył pierwsze miejsce. Okazało się, że za różnego rodzaju substytuty typu bułki, piwo, czy miejsce w namiocie, fani Rekonstrukcji odkupywali kartki do głosowania i skreślali swoich.

Kultowa Zygmuntowska

O powrocie do Rzeszowa, RSC wrócił do zwykłej codzienności. - Obierałem właśnie ziemniaczki, gdy zadzwonił telefon i zaniemówiłem, dzwonił Piotr Kaczkowski z "trójki" i zaproponował współpracę. O niczym więcej marzyć nie mogłem - wspomina Andrzej Wiśniowski. - Oczywiście bardzo hucznie uczciliśmy tą informację.

Kultowym miejscem dla zespołu była Zygmuntowska 2/1, gdzie odbywały się próby i imprezy integracyjne z fanami. Było to mieszkanie klawiszowca RSC Piotra Spychalskiego. Stało tam m.in. unikatowe pianino, które uzyskiwało niepowtarzalny tembr dzięki pustym butelkom wkładanym do środka.

- Bezwzględnie będziemy żądać od prezydenta Ferenca, aby w tym miejscu wmurowano tablice pamiątkową - żartował wspominając Zygmuntowską Działa.

- No właśnie, dlaczego Tadek Nalepa, który nigdy nie sprzedał 600 tys. płyt ma swój pomnik na 3 maja, a w miejscu naszych imprez integracyjnych dziś wisi tablica "Pewex" - używane rzeczy czy "Ciucholand", a wcześniej było obciąganie guzików, co nas szczególnie obrażało - śmieje się Andrzej Wiśniowski.

Jednym z najwierniejszych fanów RSC, był Zygmunt Kukla, obecnie wyśmienity dyrygent, aranżer i kompozytor, absolwent Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach.

- Pamiętam jak mały Zygmuś, który często tamtędy do szkoły muzycznej przechodził, czasami zatrzymywał się i słuchał naszych imprez, to co widział obalało teorię, którą cały czas wpajali mu jego rodzice mówiąc - ćwicz i pracuj, a będziesz wielkim muzykiem. Później sam stwierdził, że my, ani nie ćwiczyliśmy, ani nie próbowaliśmy, tylko wciąż imprezowaliśmy i byliśmy sławni - wspomina ze śmiechem Wiśniowski.

Archiwum zespołu obecnie znajduje się w pudełku po butach Andrzeja Wiśniowskiego. Pełne jest plakatów, ulotek, broszurek, tekstów, gazet z wywiadami i zdjęć. Znajduje się tam m.in. plakat, z którego ojciec Wieśka Bawora, skrzypek filharmonii rzeszowskiej wycinał swoje nazwisko.

- Ojciec chodził po mieście z nożykiem i ze wszystkich wiszących na mieście plakatów wycinał nasze nazwisko. Wstyd mu było, że on jest poważnym muzykiem, a jego syn jest rockmanem - wyjaśnia rozbawiony Wiesiek.

Dodatkowo można tam znaleźć kartkę z propozycjami nazwy dla zespołu. Muzycy zebrali propozycje nazwy i wrzucili je do starej leninówki Kucaja. Zrobili losowanie, jednak, ani "dekiel", ani "kaszkiet", "telegram" czy "autograf" nie przypadły nikomu do gustu i w końcu przez głosowanie wybrano RSC.

Nazwa zespołu "RSC" pochodzi z terminologii bokserskiej i oznacza nokaut techniczny. Fani nazwę tłumaczyli na wiele różnych sposobów m.in. - "Roosevelt, Stalin, Churchill" albo "Reanimacja Samotnego Człowieka" oraz wiele innych nienadających się do publikacji. Jak wspominają kochała ich i hołubiła szczególnie prasa ludowa, w związku z tym w pudełku można znaleźć wywiady jakie zamieszczano np. w Nowej Wsi.

Europejski uległ przeobrażeniu

Po Jarocinie było już z górki, managerem zespołu został Ireneusz Kowalewski i RSC ruszyło w trasę. W październiku 1982 RSC dostało propozycję sesji nagraniowej w Katowicach. Nagrali wtedy "Życie to teatr" i "Kradniesz moją duszę", które od razu trafiły do pierwszej dziesiątki Listy Przebojów Programu III Trzeciego Polskiego Radia. W listopadzie RSC zostało zaproszone do Łodzi na Rockowisko, odpowiednik dzisiejszego Wodstocka. W szczególnej pamięci utkwiły im "garderoby". Były to zwykłe śmierdzące szatnie, niczym nie przypominające dzisiejszych pokoi dla gwiazd. Tam właśnie znalazła ich producentka Polskich Nagrań i zaproponowała im wydanie płyty długogrającej. Do studia weszli w lutym.

- Pożyczyliśmy minimooga, którego wynajęcie kosztowało tyle co jedno honorarium za płytę. Niestety, nikt na to nie patrzył i kasę wyłożyliśmy z własnej kieszenie. Wstęp i zakończenie na tej płycie zagrała dla nas orkiestra kameralna Jerzego Maksymiuka - przypomina sobie Wiśniowski.

Polskie Nagrania zakwaterowały RSC w hotelu Europejskim, z którego po dobie, przeniesiono ich dalej, ponieważ jak mówią muzycy "Europejski uległ poważnym przeobrażeniom".

- Ciekawie było, że impreza z dwóch pokoi przeniosła się na cztery piętra, a na naszą imprezę dotarli bardzo poważni muzycy i ludzie sztuki. Rywalizację podjęli z nami na przykład, światowej sławy saksofonista Janusz Muniak i Andrzej Mogielnicki autor tekstów do Lady Punk - przypomina sobie Działa.

Na drugi dzień RSC wylądował w hotelu Forum, gdzie ulokowano ich na specjalnym piętrze.

- Piętro 27 było przystosowane do wizyt muzyków, a panie sprzątające i pokojówki były przyzwyczajone i odporne na rockmanów. Raz tylko uciekły z krzykiem zostawiając wiadra i szmaty, jak zobaczyły w windzie Spychalskiego. - dodaje Wiesiek Bawor.

600 tys. płyt i trasa

Płyta nagrywana była w trudnych warunkach, nie dość, że muzycy byli w trakcie sesji egzaminacyjnej na studiach, to jeszcze wszystko było nagrywane etapowo. Jedna sekcja wchodziła, druga wychodziła.

- Miałem wtedy bardzo ważny egzamin i nie pojechałem na zgranie płyty, nie przypilnowałem. Bardzo teraz tego żałuję. To był jeden z moich największych błędów w życiu, bo egzaminu i egzaminatora nie ma, a płyta została. Rezultat nie jest taki jak oczekiwałem - żałuje Wiśniowski.

Płyta ukazała się w 1983 roku, w ilości 200 tys. egzemplarzy, 160 tys. singli i 160 tys. kaset. - Razem wszystkiego było około 600 tysięcy, bo jeszcze później dodrukowywali 130 tysięcy płyt - dodaje Wiśniowski.

- Byliśmy pierwszym prowincjonalnym zespołem, który ni stąd, ni zowąd trafił na salony - mówi Działa. - O nikim nie mówiono: Lombard z Poznania czy Lady Punk z Warszawy. Wciąż tylko powtarzano RSC z Rzeszowa, jakby to był jakiś szok, że zespół z małego miasteczka może wypłynąć i zaistnieć. Podkreślam, że dokonaliśmy tego tylko naszą ciężką pracą, nikomu nie wchodząc do dupy.

Rok 1983 był dla zespołu najbardziej twórczy. RSC pojechało bardzo długą trasę, trwała prawie rok i zakończyła się 21 grudnia. Początkiem 1983 roku RSC zagrało w Hali Kongresowej z zespołem Eksodus i w katowickim Spodku. W słynnym amfiteatrze kołobrzeskim zespół zagrał o trzeciej nad ranem z Oddziałem Zamkniętym. W Pucku okazało się, że mają tylko dwa mikrofony w tym jeden zepsuty, ponieważ akustyk pojechał do Bydgoszczy gdzie mieszkał i zabrał z sobą walizkę ze sprzętem. W Gdańsku zagrali z Gangiem Marcela, w Malborku na Zamku Krzyżackim oraz w Opolu na koncercie młodych talentów. Grali praktycznie w każdym większym mieście w Polsce.

W między czasie weszli do studia i nagrali jeszcze kolejną płytę w Katowicach. Tam powstały takie przeboje jak "Maraton rockowy", "Muzyka semaforów" i "W oczekiwaniu na nikogo".

- Podczas tego nagrania dostaliśmy zlecenie od firmy Vega, na kolejny materiał. Zawdzięczamy ją naszemu skrzypkowi. Wiesiu był bowiem chłopakiem w którym kochało się wiele dziewczyn, między innymi córka jednego z szefów tej wytwórni fonograficznej - śmieje się Wiśniowski.

- Dzięki córce polskiego ambasadora w Syrii miałem struny do skrzypiec, nie do kupienia praktycznie w Polsce - wspomina z nostalgią Wiesiek. Ale już nie wspomniał, że kilka innych groupies jeździło za nim stopem po całej Polsce.

Sukces ciężko wypracowali

Monopol na czarne krążki trzymały wtedy Polskie Nagrania, w związku z tym Vega wydała RSC kasetę. Znalazły się na niej największe hity, nagrane w Polskim Radio w Katowicach. Po kasecie, z managerem zespołu Irkiem Kowalewskim, skontaktowała się firma Savitor, z prośbą o sprzedaż dwóch utworów na składankę najbardziej popularnych gwiazd rockowych w roku 1983. RSC znalazło się obok Mannamu, Perfectu, Lady Punk, Lombardu i Urszuli.

- To było wielkie wyróżnienie znaleźć się w takim towarzystwie - mówi Wiśniowski. - Nasz sukces polegał na tym, że w przeciwieństwie do dzisiejszej sceny muzycznej, nic nie było załatwiane układami czy kumoterstwem. Wszyscy mieliśmy wykształcenie muzyczne, a pięciu było magistrami. My po prostu byliśmy, a to zainteresowanie nami, wynikało z tego, że ludzie chcieli nas słuchać. To oni przychodzili do nas, a nie my do nich. Nagle wszyscy chcieli mieć nas u siebie.

RSC nagrało dziewięć programów telewizyjnych i jeden teledysk do numeru "Maraton rockowy".

- Niestety teledysk był dramatyczny, ponieważ na miejscu okazało się, że cała ekipa, z którą mieliśmy to zrobić była zajęta, bo nagrywała Ewa Bem. Przeniesiono nas do studia obok, gdzie udostępniono nam dwa reflektory i puszczono na nas kłęby dymu - wspomina Działa. - Ale Piotrek Spychalski miał wtedy taki image, że wystarczył za cały wygląd zespołu. W internecie videoclip do niedawna chodził pod nazwą - "Jezus play on synth Roland Juno 6". To chyba najbardziej dynamiczny teledysk z czasów Układu Warszawskiego - śmieje się z klipu Działa. - Nagraliśmy też koncert dla telewizji w Hybrydach i wtedy zapowiadała nas Edyta Wojtczak - to akurat wspomina z rozrzewnieniem.

Koncertowali przez trzy miesiące non-stop, jedna nieustająca trasa i masa wywiadów - Razem, Jazz Forum, Zarzewie, Magazyn Muzyczny, Non stop, Na przełaj.

- I wtedy doszliśmy do drugiego miejsca na liście przebojów utworem "W oczekiwaniu na nikogo" - kontynuuje Andrzej Wiśniowski. - To był utwór, z którym nie wiązaliśmy jakiś wielkich nadziei i podchodziliśmy do niego troszeczkę sceptycznie, a tu taki sukces.

Olbrzymia ilość koncertów nie przełożyła się niestety na wielki dochód muzyków, ponieważ stawki w tamtych czasach były mniejsze niż za pospolitą chałturę czy wesele. Były bowiem ustalane ministerialnie i dla muzyków z wykształceniem wynosiły równowartość dzisiejszych 550 zł, a bez weryfikacji, czyli bez wykształcenia 230 zł.

Wymieniani ich za Stinga

Członkowie zespołu z uśmiechem i nostalgią wspominają fantastycznych ludzi, których spotkali na swojej drodze. Andrzej Raganowicz, dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury, który sprzedałby wszystkich by pomóc RSC, Rysiek Szustek ukierunkował ich na muzykę, z którą zostali do dziś, fotograf zespołu Leszek "Fazi" Opioła, realizator oświetlenia Marek Chmaj i realizator dźwięku "precyzyjny Japończyk" Kaziu Sikorski i dobry duch zespołu Piotr Działa, brat Zbyszka.

- Rysiek Szustek, opowiadał mi kiedyś, że byliśmy najchętniej słuchaną polską kapelą w Chicago i sprzedaliśmy tam podobno straszne ilości płyt. Okazało się, że w jednym ze sklepów muzycznych w tym mieście znalazła się nasza płyta, która była systematycznie wykupywana przez ludzi. Płyta tak dobrze schodziła, że właściciele sklepu, nawiązali współpracę z największą hurtownią muzyczną w Poznaniu i wymieniali nas, jeden do jeden, na Michaela Jacksona, Tinę Turner czy Stinga - opowiada Wiśniowski.

Grudzień roku 1983 w zespole dochodzi do rozłamu personalnego.

- Andrzej odchodzi z zespołu. Gramy jeszcze chwilę z Witkiem Sądajem, nieżyjącym już gitarzystą rzeszowskim, ale działalność zespołu się powoli kończy - wspomina rozpad grupy Zbigniew Działka. - Generalnie okazuje się, że bez pewnej dyscypliny, którą wprowadzał nam Andrzej, nie potrafimy działać. Jesteśmy rozleźli, nie potrafimy się skupić. Zagraliśmy w Opolu w Koncercie Gwiazd, nagraliśmy jeszcze singiel dla Tonpressu, ale praktycznie po wakacjach 84 roku grupa kończy swoją działalność. Z perspektywy czasu patrzę na to i widzę, że rozstanie z Andrzejem, to był błąd. Aby rzeczywiście utrzymać siedem osób w całości i w kupie, trzeba silnej ręki, zamordysty, osoby o skłonnościach lidera, które miał Andrzej.

Według wiadomości jakie znajdują się Wikipedii zespół RSC odradzał się co najmniej pięć razy.

- Tylu muzyków się przez RSC przewinęło, że można zrobić co najmniej dwa bigbandy - podśmiewa się Zbyszek Działa.

- Nie można chodzić w kradzionym ubraniu, dlatego chcę to wszystko wyprostować. Razem próbowaliśmy coś zrobić jeszcze w 1987, nagraliśmy płytę, ale zespół był w stanie spoczynku. Ten materiał się nigdy nie ukazał, leży w archiwach - wyjaśnia Andrzej Wiśniowski. - W roku 1994 zespół będący w stanie spoczynku, w prawie pełnym składzie nagrał nowe wersje starych przebojów, na płycie "Maraton rockowy". Później RSC próbował reaktywować jeszcze Wiktor Kucaj, używając naszej nazwy. Wydał kilka płyt, które tematycznie daleko odbiegają od ideałów RSC, dlatego też dla mnie i pewnie większości słuchaczy jedyne RSC, to, to z 1982 i 1983 roku.

Po 30 latach przerwy...

I tak miało być na zawsze.

- Przyrzekłem sobie, że nigdy więcej nie zagramy razem, chociaż mieliśmy mnóstwo propozycji - kontynuuje Andrzej Wiśniowski. - Aż kiedyś przeszedł do mnie Jacek Pałys z wręcz błagalną prośbą. Okazało się, że nasz kolega muzyk rzeszowski, basista Maciek Miernik, którego znamy jeszcze z lat 86-87, kiedy zarejestrowaliśmy ten nie wydany materiał, jest ciężko chory. Mieszka w Stanach i potrzebuje środków na leczenie. Ktoś, najprawdopodobniej Kuba Wojewódzki podpowiedział mu, aby się skontaktował z nami, że strzałem w dziesiątkę będzie zorganizowanie koncertu RSC w oryginalnym składzie z roku 1983.

Wiśniowski najpierw odmówił. - Jednak, kiedy sobie uświadomiłem, że tu chodzi o coś więcej niż pieniądze, o ludzkie życie, to nigdy bym sobie nie wybaczył tego, że mogłem pomóc, a nie pomogłem.

Jacek Pałys przyszedł z propozycją końcem stycznia 2012. RSC miało miesiąc na próby.

- Większość z nas nie miała instrumentu w rękach prawie 30 lat. Wybraliśmy kilka najbardziej charakterystycznych utworów, zrobiliśmy dwie próby, w tym jedną w pełnym składzie - opowiada Wiśniowski.

W końcu się spotkali. Było tak, jakby nie widzieli się od kilku dni, nie kilkudziesięciu lat. - Jakbyśmy grali próbę wczoraj. Myślę, że to była taka chęć wspomnień, przeniesienia się w lata młodzieńcze - dodaje Wiśniowski.

Koncert dla Maćka

Koncert dla Maćka Miernika odbył się w lutym 2012 roku, w studenckim klubie Pod Palmą.

- Po pierwszym bisie, na scenę weszła urocza pani w naszym wieku, która wręczyła nam siedem żółtych tulipanów i powiedziała, że chce nam podziękować za to, że w środku zimy daliśmy ludziom jeden dzień wiosny - opowiada mocno wzruszony Wiśniowski. - Wielu z nas ma już prawie dorosłe dzieci, które znają naszą działalność muzyczną tylko z opowieści i nagle mogły nas zobaczyć na scenie.

Zespół przyznaje, że zdawali sobie sprawę z tego, że na koncert przyszło kilka osób, które liczyło na ich klęskę.

- Chcieli nas wyśmiać, że nie potrafimy grać, że to co mieliśmy wcześniej, to był czysty przypadek. Myślę, że nie daliśmy im tej satysfakcji. Wiem, że nie zagraliśmy do końca perfekcyjnie, ale na tyle dobrze żeby nikt z tego się nie śmiał - przyznaje Wiśniowski - Pokazaliśmy tym koncertem i tą frekwencją, że nic co było wcześniej, nie działo się przypadkiem.

- Na koncercie dla Maćka pierwszy raz w życiu, piłem wódkę na scenie, nie wiem nawet jak to się stało - dziwi się Wiesiek Bawor.

- To był mój pomysł. Byli bowiem ludzie, którzy czekali na taki koncert, a nie było im dane go posłuchać, chciałem ich uczcić - wyjaśnia Wiśniowski.

RSC cały czas jest na topie. Nie ma praktycznie fana polskiej muzyki lat osiemdziesiątych, który by nie znał, co najmniej kilku kawałków zespołu. Na ponad 1000 pozycji kultowych winyli Polskich Nagrań, oczekujących na wydanie, RSC z płytą "Fly rock" z 1983 roku, znalazła się na 10 miejscu.

- Odszukał mnie Tomasz Jankowski, dyrektor Agencji Wydawniczej w Polskim Radiu i zaproponował reedycję. W trakcie naszych rozmów okazało się, że licencje mają jednak Polskie Nagrania, które nie zgodziły się na jej odstąpienie, ponieważ same chciały ją wydać w związku z dużym zainteresowaniem słuchaczy - mówi Wiśniowski.

Obecnie RSC prowadzi rozmowy w sprawie objęcia funkcji managera z kilkoma poważnymi nazwiskami w kraju.

- Nawet nie po to, by znów robić karierę, ale aby dokończyć to, co zaczęliśmy w roku 83. Podziękować za trzydzieści lat pamięci, oddania i ciepłych słów, jakie usłyszeliśmy od fanów i pokłonić się im jeszcze raz. Może nagramy kilka nowych utworów i zagramy kilka koncertów, które zamkną w klamry naszą działalność. I zostawimy decyzję naszym fanom, czy chcą abyśmy dalej działali. Jeśli nie, to podziękujemy i odejdziemy z zamknięta książką.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24