Ujście Ropy do Wisłoki w Jaśle było najczęstszym miejscem zabaw i wypoczynku dla młodego Zbyszka. Każdą wolną chwilę spędzał nad rzekami. Wtedy była jeszcze plaża, wypożyczalnia kajaków na Gądkach i co bardziej posiadający małą wyobraźnię marzyli o ucieczce Wisłą do Gdańska i przez Bałtyk do Szwecji. W zimie też się nie nudzili. Ulubioną zabawą było pływanie na krach. – Miejsce nad Ropą, to całe moje dzieciństwo – uśmiecha się bosman na samo wspomnienie.
Czasy Leonida Teligi
Polska w latach 1967 – 1969 pasjonowała się wyczynem Leonida Teligi, który samotnie opłynął Ziemię na drewnianym jachcie „Opty”. Nie było telefonów komórkowych, przekazów satelitarnych, ale ludzie nasłuchiwali w radiu, czytali w gazetach skąpe informacje, docierające od samotnika, przemierzającego morza i oceany. Rejsem interesowało się wiele osób. W szarzyźnie PRL-owskich dni, było to coś innego, powiew wielkiego świata. Także powód do dumy, że oficer piechoty Wojska Polskiego w okresie międzywojennym, a potem Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii, żeglarz, dziennikarz, tłumacz i pisarz, jako pierwszy Polak samotnie okrążył na jachcie kulę ziemską.
Samotnym rejsem Teligi zainteresował się również Zbigniew Grasela. Czytał „Świat Młodych”, który relacjonował wyczyn polskiego żeglarza. Bardzo był tym podekscytowany. Na ulicy Krasińskiego w Jaśle zaglądał do znajomego stolarza, któremu opowiadał co wyczytał w „Świecie Młodych” o Telidze, dokąd już dopłynął, co jeszcze przed nim. Do tego stopnia był zafascynowany żeglarzem samotnikiem, że stolarz z Krasińskiego, zaczął się zwracać do 14-latka: ty, Teliga. I to przylgnęło do niego na parę lat. Oczyma wyobraźni widział siebie też pływającego po morzach.
Marzenia a realia dnia codziennego to często dwa wykluczające się światy. Zbigniewa Graselę korciło, żeby zbudować kajak. W składnicy harcerskiej zdobył plany konstrukcyjne Mieczysława Plucińskiego, słynnego konstruktora jachtów morskich, łodzi żaglowych, kajaków, motorówek, propagatora żeglarstwa.
- W Pagiecie kupiłem deskę. Nie miałem pojęcia. Byłem niedoświadczonym szkutnikiem. Trzeba było wybrać materiał bez sęków. Przyniosłem do stolarza, żeby wykroić z tego. Usłyszałem: Teliga, coś ty kupił za dziadostwo. Dał mi stare deski, wykroiłem, połączyłem i był szkielet. A gdzie teraz kupić sklejkę?! W Jaśle nie było nigdzie. Wypatrzyłem, że w domu trzydrzwiowa szafa ma sklejkowe plecy, które zamieniłem na płytę pilśniową. Mama mnie przyłapała. Wmówiłem jej, że to będzie lepsze. Pewnie bym oberwał, ale jako najmłodszemu synowi, darowała. Kajak obiłem sklejką z szafy, mocno ją impregnując – śmieje się, wspominając młodzieńcze lata.
Sklejki nie starczyło na cały kajak, ale nie to było najważniejsze. Miał wreszcie sprzęt, którym mógł pływać. Nad rzekę woził na starym wózku dziecięcym.
- Przepiłowałem na pół, założyłem dyszelek i ciągnąłem nad wodę. Przy plaży, od ujścia Ropy woda była spokojniejsza, to tam i z powrotem się pływało. Tym kajakiem brat spłynął do Kołaczyc – zaznacza.
Po szkole zawodowej poszedł do pracy. Pozbył się kajaka. Sprzedał go znajomemu za 500 złotych. Pływaniem jednak nie przestał się interesować. W jednej z broszur znalazł wzór mini żaglówki, protoplasty surfingu z trójkątnym żaglem przymocowanym do pływaka. A, że miał smykałkę do konstruowania, to zbudował sam pływak i odbył najdłuższy rejs Wisłoką do Strzegocic.
Z przyszłą żoną wybrali się na Mazury, w okolice Ostródy. Tam zobaczył prawdziwe żaglówki.
– Stałem z rozdziawionym dziobem niczym pelikan i patrzyłem – wspomina zauroczenie różnymi łódkami.
Skończył technikum i zaczął pracować w Gamracie. Firma organizowała w weekendy rajdy. Fabryka dawała autobus i jeździli w Beskid Sądecki lub w Bieszczady. Jeden z takich rajdów kończył się w Teleśnicy. Był tam początek żeglarskiej bazy gamrackiej – dwa barakowozy nad jeziorem.
- Jak zobaczyłem jezioro, to oczy mi się zaświeciły jak dwie latarnie – śmieje się Zbigniew Grasela.
To był rok 1973. Teleśnica zauroczyła go na zawsze. Został w Solinie na 37 lat.
Pasja i sposób na życie
W Gamracie, potężnym zakładzie, zatrudniającym kilka tysięcy osób, istniał klub żeglarski. Zapisał się na kurs. W Chemiku żeglarz patentowany Stanisław Woźniak prowadził szkolenie teoretyczne, które miało zakończyć się egzaminem praktycznym na Solinie. Pierwsze podejście zakończyło się całkowitą klapą. Najpierw tydzień, co w Bieszczadach bywało normą, lało jak z cebra, a w dniu egzaminu wiatr urywał głowy. Długoletni szef wyszkolenia w Rzeszowskim Okręgowym Związku Żeglarskim Andrzej Panicz zapewne przeżył szok, bo kursanci niewiele wiedzieli, nie potrafili manewrować, nie znali komend. Zbigniew Grasela przyznaje, że była to parodia.
Druga próba zdania egzaminu również zakończyła się niczym. Kazimierz Baran z Krośnieńskich Hut Szkła trzy dni szkolił ich z manewrowania na wodzie w kapryśnej październikowej aurze. Dostali za swoje, ale liznęli trochę prawdziwego żeglarstwa, coś zyskali. Na koniec prowadzący szkolenie wymigał się, że kolega nie dojechał, a komisja nie może być jednoosobowa.
Dopiero dzięki pomocy szefa Ligi Obrony Kraju w Gamracie Kazimierza Makary, trafili we czterech w 1977 roku do ośrodka żeglarskiego, zawiadywanego przez LOK, w Jastarni na trzytygodniowy kurs, nie na patent żeglarza, tylko sternika jachtowego. To była dobra szkoła w flagowym ośrodku żeglarskim. Warunki morskie, a panujące na zalewie solińskim, to są dwa różne światy dla żeglarzy, trudne do porównania.
- Później na regatach w Solinie wpływaliśmy w największy gąszcz łódek, bo czuliśmy się pewnie, tak jak dobry kierowca na drodze. Patrzyli na nas ze zdziwieniem. Mieliśmy niezły ubaw – śmieje się żeglarz.
To był punkt zwrotny w przygodzie z żeglarstwem, które dla Zbigniewa Graseli stało się sposobem na życie, pasją. Młodzieńcze marzenia znad Ropy i Wisłoki ziściły się szybciej niż przypuszczał. Zdobył także uprawnienia instruktorskie i przez 20 lat szkolił adeptów żeglarstwa, zarówno dorosłych jak i młodzież. Był instruktorem na obozach harcerskich w Polańczyku, pełnił obowiązki ratownika WOPR. Odbył kilka rejsów morskich szkoleniowo - stażowych, dwa w Trzebieży, w Jastarni, po Zatoce Gdańskiej. W organizowanym przez Krośnieński OZŻ rejsie popłynęli z Gdyni do Brighton w Anglii i z powrotem. W trwającym prawie miesiąc rejsie, odwiedzali różne porty m.in. w Kilonii (Kiel) u nasady kanału kilońskiego, w belgijskiej Ostendzie, zwiedzili Londyn. Pływał też wielokrotnie u wybrzeży Chorwacji.
Odrobina szaleństwa
Pływanie po jeziorach, zalewach czy morzach ma swój urok. Zbigniewa Graselę ciągnęło, wręcz korciło, do pływania rzekami, ale - jak się zastrzega - nie w Europie Zachodniej.
– Tam rzeki są uregulowane, jak rury kanalizacyjne. Żadna to przyjemność – podkreśla. - Co innego w Polsce, to prawdziwe wyzwanie, chociażby królową polskich rzek Wisłą, dopłynąć do Gdańska.
Zbigniew Grasela mówi, że „rzekę trzeba umieć czytać”, bo nie każdy nurt jest tym dobrym dla pływających.
– Wydaje się, że wszystko jest dobrze, a możesz za chwilę wpłynąć na piasek. Trzeba mieć wodę głęboką, tranzytową, żeby nie walnąć w kłodę, skałę, kamień. Na wodzie w rzece układają się różne fale. Najgorzej, gdy wieje wiatr w dziób, nic nie widzisz, bo fala jest od wiatru, a nie naturalna – opowiada Zbigniew Grasela.
Pomysł, żeby przepłynąć Wisłę, wyruszając z Jasła, rodził się dosyć długo. Zaczął dojrzewać w głowie Zbigniewa Graseli, gdy przywiózł do rodzinnego miasta porzucony w Bieszczadach kadłub motorówki z 38 dziurami. Została wyprodukowana – jak wynika z tabliczki znamionowej - w 1971 roku w Stoczni Marynarki Wojennej im. Dąbrowszczaków w Gdyni.
Zbigniew Grasela nie byłby sobą, gdyby przy tym wraku nie popracował.
– Żaglówki z tego nie zrobię, bo to będzie pokraka – ocenił kadłub motorówki.
Postanowił wypróbować łódź na rzece. Pomysł zaszczepił u młodych żeglarzy, których wcześniej szkolił. Ściągnęli łódź saniami przypiętymi do traktora tam, gdzie jest obecnie targowica w Jaśle. Pierwszy test na wodzie zdała.
– Może byśmy Wisłą popłynęli – zaczęli się zastanawiać.
I tak od słowa do słowa postanowili, że muszą doprowadzić łódkę do stanu bardziej przyjaznego. Wycięli z niej przegrody, zabudowali wnętrze z klapą na dziobie. U zaprzyjaźnionego stolarza w Żółkowie przez trzy dni piłowali, cięli, zrobili zabudowę, ławki, pod którymi można schować ciuchy i na których może siedzieć sześciu chłopa. Zrobili podnoszony dach, na który naciągnęli płótno techniczne. – Powstała taka dżonka chińska. Każdy z załogi był za coś odpowiedzialny. Załadowali grilla, siekierę, materace, namioty, środki opatrunkowe, żywność i wodę pitną. Okręt był wystarczająco mocno dociążony. Przed wyruszeniem sprawdzili jak zachowuje się na wodzie.
- Kosztowało mnie to dużo zdrowia, bo samo zorganizowanie rejsu nie było tak trudne jak przystosowanie łódki do rejsu – dodaje.
Finansowo wsparł ich Gamrat w zamian za reklamę na łodzi.
W przeddzień wyruszenia w rejs, tradycji stało się zadość. Szif, bo taką nazwę nadali jednostce i wymalowali na burcie, został ochrzczony szampanem. Dlaczego Szif?
– Brat był w USA, a gdy się dowiedział o naszych przygotowaniach, zapytał: to szifem płyniecie? Nawiązując do emigracji międzywojennej, Polacy używali tego słowa od angielskiej nazwy statku – ship. Mówili także szifkarta na dokumenty, żeby dostać się do Ameryki – tłumaczy Zbigniew Grasela.
W czerwcu 1995 roku wyruszyli spod mostu na Wisłoce z jasielskiego osiedla Kaczorowy. Żegnały ich rodziny. Do Szifa wsiedli Zbigniew Mrozek „Inż”, Zbigniew Grasela „Bosman”, Janusz Kulon „Doktor”, Zbigniew Grasela „Zbiguś” i Jarosław Nowak „Gruby”.
- Wszyscy mieli do czynienia z wodą, wszyscy przeszli przez szkolenie żeglarskie, które prowadziłem na obozach, mieli patenty żeglarza – doprecyzowuje szef historycznego rejsu.
Wisłą do Warszawy i do Gdańska
Mieli wyznaczony cel – dopłynąć do Wisły, a następnie największą polską rzeką do Warszawy.
– Pchaliśmy byka za rogi – śmieje się na samo wspomnienie Zbigniew Grasela.
Wyprawa pełna przygód, bo łódź trzeba było przepychać przez mosty pontonowe, płycizny. Wtedy używali do przetaczania rur z Gamratu.
– Niemal wszędzie było płytko, ale to był najpiękniejszy survival na odcinku z Jasła do ujścia Wisłoki do Wisły. W Dębicy dopadła nas ulewa. Kupiliśmy folię i założyliśmy na dach. Byliśmy już królami. Z Mielca uciekaliśmy, bo woda gwałtownie przybierała. Szczęśliwie dopłynęliśmy do Warszawy, śluzą na Kanał Żerański przepłynęliśmy na Jezior Zegrzyńskie. Przyjechał kolega i ściągnął nas do Jasła. Koniec bajki – uśmiecha się pomysłodawca wyprawy.
Pierwszy rejs trwał tydzień, z świętem Bożego Ciała, żeby zaoszczędzić na urlopie. Biwakowali nad rzeką, palili ogniska, bo drewna nie brakowało, spali w namiotach, zwiedzali miasta i miasteczka, wyznaczając wachty, żeby nikt nie zniszczył łodzi.
– Wisła jest piękną, dziką rzeką. Jej dzikość robi wrażenie – podkreśla Zbigniew Grasela.
- Moje założenia, że w pierwszym dniu dopłyniemy do Dębicy, legły w gruzach, z powodu tych wszystkich przeszkód na wodzie. Doczołgaliśmy się zaledwie do Przeczycy za Brzostkiem. Robiło się już ciemno i rozbiliśmy obóz w tej miejscowości. A nasze rodziny pojechały na most do Pilzna, żeby nas zobaczyć jak płyniemy i pomachać na dalszą drogę. Nie doczekały się nas, bo myśmy ugrzęźli w Przeczycy – śmieje się Zbigniew Grasela.
Dopiero na drugi dzień dopłynęli do Pilzna, na trzeci do Mielca, w czwartym dotarli do Wisły i trzy dni im zostało, żeby dociągnąć do Warszawy.
Po udanej wyprawie postanowili, że za rok popłyną dalej Wisłą – z Warszawy do Gdańska. Byli mądrzejsi o doświadczenia. Ponadto jeden z nich miał już telefon komórkowy. Rejs też trwał tydzień. Byli dobrze przygotowani logistycznie. Dwóch pojechało wcześniej do Gdańska, żeby tam zaparkować przyczepę.
– Wrócili pociągiem i dopiero po południu ruszyliśmy z Warszawy. Załoga była trochę inna. Jarka Nowaka zastąpił inny Jarek Rząca, kuzyn Zbyszka Mrozka. Przybył do załogi również Andrzej Skrudlik. Skończyliśmy w Gdańsku pod żurawiem na Motławie. W drodze do Gdańska zwiedziliśmy Czerwińsk, Toruń, Bydgoszcz, Gniew i wpłynęliśmy na pierwotne koryto Wisły – obecnie Nogat, którym dopłynęliśmy do Malborka – wspomina.
Zbigniew Grasela przepłynął całą Wisłę. Trzeci rejs wiślany był już rodzinny, kilka lat po pierwszych dwóch.
– Ja oraz moi bracia: Antek, Tadek i Józek. Popłynęliśmy z Oświęcimia do Kazimierza Dolnego. Mieliśmy frajdę, bajka się spełniła, bo przepłynęliśmy całą Wisłę – podkreśla.
Wisła to nie jedyna rzeka, po której pływał Zbigniew Grasela. Odbył wiele rejsów m.in. Wisła – Odra.
– Najpiękniejsza droga wodna w Polsce to pięć pochylni kanału elbląsko – ostródzkiego, zaprojektowane ponad 120 lat temu przez holenderskiego inżyniera Jacoba Stenke, który podpatrzył to w USA. Co ciekawe pięć pochylni pokonuje się jedną dawką wody. Dla jednego koła młyńskiego, jedna dawka wody, to jedna tona. Powstało kilka śluz i tym sposobem można było z Mazur wywozić zboże do Gdańska. Stało się to parę lat przed wybudowaniem kolei. Dobrze, że tego nie zniszczono w latach komuny, teraz przechodzą renowację i są atrakcją turystyczną – podkreśla i dodaje, że w Polsce jest wiele takich dróg wodnych, śluz historycznych.
Nie te lata, nie ta załoga, nie te siły
Zbigniew Grasela podkreśla, że przepłynięcie Wisłą aż do Bałtyku było piękną przygodą. Zostały wspaniałe wspomnienia, nawiązane przyjaźnie. Z tego pierwszego rejsu z Jasła do Warszawy dwóch kolegów już nie żyje: Zbigniew Mrozek i Jarosław Nowak.
- Rajcuje mnie to dzisiaj, jeszcze dziś bym popłynął. Pytają mnie kiedy płyniemy, ale nie ma już takiej załogi. Moi rówieśnicy nie piszą się już na takie rejsy, poruszają się tak jak ja, albo się już nie nadają, bo trzeba mieć dużo tężyzny fizycznej, żeby wyskoczyć z łódki, wskoczyć, popchnąć łódkę, pociągnąć. Najpiękniejsze lata minęły – nie kryje „Bosman”, ale ciągnie wilka do lasu. Nadal pływa po okolicznych akwenach w Tarnobrzegu, Klimkówce, Rożnowie, Czorsztynie, Solinie i Domasy na Słowacji.
Na działce w Brzyściu stoi Szif, a obok omega.
- Mam tak postawioną, że zapinam do auta i mogę jechać na jezioro natychmiast – wskazuje na jacht.
Od 10 lat przebywa na emeryturze po latach pracy w Gamracie, jedynej firmie w jego życiu. Długie lata przepracował jako elektryk automatyk. Zaczynał od szeregowego stanowiska. Skończył jako szef na wydziale.
W domku letniskowym w Brzyściu czas jakby płynie wolniej. Urocze, spokojne miejsce.
– Przez lata czytałem miesięcznik „Żagle”, bo wiele było tam porad technicznych. Zamieszczali również reportaże o starych żeglarzach, szczególnie o Ślązakach, którzy w swoich ogrodach mieli ustawione zadaszone łódki. Żony przynosiły im czajnik z wrzątkiem, słodkie ciasto, robiły kawę, posiedzieli, posiedzieli, pogadali, schodzili z łódki i wracali do domu. Wtedy z tego się śmiałem, a w tej chwili jestem na tym samym etapie – mówi trochę z nostalgią jasielski żeglarz. – Przyjechał goniec i bajki koniec…
Mount Everest cały czas rośnie
Plotki, sensacje i ciekawostki z życia gwiazd - czytaj dalej na ShowNews.pl
- Nowe zdjęcie Wojciecha Manna robi furorę. Cóż za fryzura!
- Umięśniony mąż Skrzyneckiej z córką na ściance. Widząc ich stroje, aż zadrżeliśmy!
- Sekret drugiego związku Santor wyszedł na jaw. Uciekała od niego w najgorszym czasie
- Ale meksyk w mieszkaniu Dominiki Gwit! Nie wstydzi się pokazywać czegoś takiego?