Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tadeusz Ferenc. Prezydent pragmatyczny, charyzmatyczny i… apodyktyczny - pisze w komentarzu Jaromir Kwiatkowski

Jaromir Kwiatkowski
Krzysztof Kapica
Kiedy kilka lat temu informacja, że ze zdrowiem Tadeusza Ferenca nie jest najlepiej stała się tajemnicą poliszynela, powiedziałem – pół żartem, pół serio – że prezydent powinien dać sobie spokój z wyczerpującą pracą w ratuszu, a na emeryturze napisać podręcznik do PR-u. Pewnie go nawet nie zaczął, a może nawet o nim nie pomyślał. A szkoda. Był bowiem mistrzem gry na wielu fortepianach. Jednocześnie Rzeszów autentycznie kochał. Co sprawiało, że kochali go mieszkańcy miasta i nie zauważali dość oczywistych braków tej prezydentury.

A jednak po śmierci Tadeusza Ferenca chyba nikt nie ma wątpliwości, że wraz z jego odejściem skończyła się w Rzeszowie pewna epoka. Zostawił on bowiem głęboki ślad w historii miasta ostatnich dwóch dekad, kiedy sprawował funkcję prezydenta przez cztery i pół kadencji (2002-2021). A nawet w czasach wcześniejszych – kiedy kierował Spółdzielnią Mieszkaniową „Nowe Miasto”. Choćby z tego powodu warto zastanowić się, na czym polegał fenomen nietuzinkowej – to trzeba przyznać – osobowości Tadeusza Ferenca, która wyniosła go niemal do pozycji „metra z Sevres” polskiego samorządu.

Pragmatyk

Tadeusz Ferenc przez całe swoje dorosłe życie był związany z lewicą. Jako 24-latek wstąpił do PZPR i był w tej partii do jej rozwiązania. Od 1990 r. był członkiem partii-następcy „przewodniej siły narodu” – SdRP, a potem SLD. Zasiadał nawet w Radzie Krajowej tej ostatniej. Im jednak bardziej umacniał swoją pozycję jako prezydent Rzeszowa, tym łatwiej można było dostrzec, że to bardziej on jest potrzebny lewicy niż lewica jemu. Coraz rzadziej eksponował związki ze swoją formacją polityczną, wręcz przeciwnie – coraz bardziej je rozluźniał. Aż do rezygnacji z członkostwa w SLD w 2019 r. Coraz częściej powtarzał, że jego jedyną partią jest Rzeszów.

Czasami jednak „puszczał oko” do lewicy. Na przykład wtedy, gdy jako jeden z 12 prezydentów miast latem 2017 r. zadeklarował chęć przyjęcia uchodźców i powtarzał, że kto jest przeciw nim, „ten tuman”. Albo jak w 2018 r., kiedy udostępnił ratusz uczestnikom I Marszu Równości w Rzeszowie na debatę „Jak być sojusznikiem osób LGBT”. Konsekwentnie bronił też komunistycznych reliktów w postaci pomników: Czynu Rewolucyjnego i Wdzięczności Armii Czerwonej.

Nie przeszkadzało mu to być w dobrej komitywie z wieloma ważnymi przedstawicielami rzeszowskiego duchowieństwa, żegnać pielgrzymki piesze na Jasną Górę czy uczestniczyć co roku w Boże Ciało w wielkim koncercie ewangelizacyjnym Jednego Serca Jednego Ducha. A kiedy jesienią 2017 r. ważył się los pomnika Jana Pawła II we francuskim Ploermel, w liście do ówczesnej premier Beaty Szydło wyraził chęć przyjęcia monumentu do Rzeszowa.

Wreszcie, co akurat trzeba mu zaliczyć na plus, do sprawowanej funkcji w ratuszu prezydent miał podejście pragmatyczne. „Dla dobra Rzeszowa” próbował dogadać się z każdą władzą na szczeblu krajowym. Także z obecną. Po objęciu rządów przez PiS stwierdził nawet, że z nową władzą w Warszawie współpracuje mu się bardzo dobrze. Taką otwartość na różne opcje polityczne władzy centralnej analitycy zaczęli wskazywać jako pożądany wzorzec postępowania każdego włodarza miasta.

Bywał częstym gościem w urzędach centralnych. To było owo słynne „klamkowanie”, podczas którego próbował załatwiać dla Rzeszowa różne sprawy.

Człowiek czynu

Gdyby zapytać przeciętnego mieszkańca stolicy Podkarpacia o zalety prezydenta Ferenca, niemal wszyscy zgodnie odpowiedzieliby: „był świetnym gospodarzem”.

Faktycznie, jeżeli chodzi o stan dróg i estetykę miasta, miał się czym pochwalić. Poprawie nawierzchni ulic poświęcił zwłaszcza swoją pierwszą kadencję (2002-2006) – moim zdaniem najlepszą w jego prezydenckim dorobku. Trafnie rozpoznał wówczas potrzeby mieszkańców dotyczące tej sprawy i potrafił je zaspokoić – dzięki czemu po Rzeszowie do dziś jeździ się bez ryzyka urwania zawieszenia, co wcale nie jest normą w polskich miastach.

Nawet przeciwnicy prezydenta nie zaprzeczali, że Rzeszów jest miastem czystym, schludnym, ukwieconym, które może podobać się przyjezdnym. Zwłaszcza wtedy, gdy wpadną tu na chwilę lub po wieloletniej przerwie i poprzestaną na powierzchownych wrażeniach.

Podczas słynnych objazdów po Rzeszowie Ferenc zwracał uwagę nawet na tak drobne usterki jak przekrzywiony znak drogowy i natychmiast nakazywał podległym służbom ich usunięcie. Choćby i w nocy. Prezydent był znany z nieparlamentarnego języka, przy użyciu którego potrafił obsztorcować podległych mu urzędników. Co – z pozoru paradoksalnie – podobało się mieszkańcom, którzy komentowali, że „wreszcie ktoś ich pogonił do roboty”.

Ten mało parlamentarny język miałem okazję słyszeć kilkakrotnie. Przytoczę jedną anegdotkę. W czasie pierwszej kadencji prezydenta wraz z Pawłem Kucą w weekendowym felietonie z cyklu „Od piątku do piątku” opisaliśmy, jak Tadeusz Ferenc na słynnych poniedziałkowych „sabatach” wulgarnymi słowami wyzywa swoich podwładnych w randze dyrektorów. Tekst ukazał się w piątek rano. Już o godzinie 8 zadzwonił do mnie sam prezydent: – Panie redaktorze, generalnie, k...a, macie rację, ale niech się najpierw ch...je wezmą do roboty, to nie będę takich słów używał. Cześć! – I wyłączył się.

Jego ulubionym powiedzeniem było zdanie „robota ma się robić”, będące dowodem, że Ferenc ceni ludzi czynu. Być może dlatego w ubiegłym roku, w momencie, kiedy rzeczywiście zdecydował się odejść z ratusza, na swojego następcę namaścił nie długoletniego współpracownika Konrada Fijołka, lecz wiceministra sprawiedliwości Marcina Warchoła, wzbudzając tym początkowo panikę w szeregach lewicy, która zarzucała Ferencowi, że „flirtuje” z człowiekiem znienawidzonego przez nią Zbigniewa Ziobry. Obserwatorzy lokalnej sceny politycznej szybko zauważyli „chemię”, jaka powstała pomiędzy oboma panami. Jej wytłumaczenie było dość proste: Warchoł urzekł Ferenca właśnie skutecznym działaniem. Najlepiej było to widoczne w sprawie przejęcia przez miasto rzeszowskiego Zamku, będącego siedzibą Sądu Okręgowego. Prezydent ponad dekadę walczył o Zamek, w którym chciał umieścić instytucje kultury, jednak bez powodzenia. Pojawił się wiceminister Warchoł – i akt notarialny został podpisany.

Tadeusz Ferenc potrafił tworzyć nośne idee, np. że Rzeszów musi być większy. No i rzeczywiście, niespełna 200-tysięczna stolica Podkarpacia za jego kadencji terytorialnie bardzo się rozrosła. Szkoda, że dokonywało się to w kiepskim, „siłowym” stylu, w jakim prezydent rozmawiał z wójtami ościennych gmin, próbując okrajać owe gminy z sołectw.

Kult jednostki

Prezydentura Tadeusza Ferenca w ogóle miała wiele rys. Nie wszystkie docierały jednak do opinii publicznej, także i dlatego, że rzeszowskie media generalnie były prezydentowi nad wyraz przychylne. Pamiętam, jak w połowie poprzedniej dekady podczas spotkania noworocznego z dziennikarzami w ratuszu ówczesny prezes publicznego Radia Rzeszów, były działacz SLD, wzniósł toast, który zakończył słowami: „Wiwat prezydent!”. Poczułem się wtedy, jak na przyjęciu u północnokoreańskiego dyktatora. A takich pochlebców i potakiwaczy było w Rzeszowie sporo – prezydent był przez nich otoczony swoistym kultem jednostki. Swego czasu miałem wątpliwą przyjemność przeczytać na Facebooku „wykwity wazeliniarstwa” jednego z radnych, który umieścił zdjęcie Tadeusza Ferenca z podpisem: „Najlepsze co spotkało Miasto Rzeszów i jego Mieszkańców – Tadeusz Ferenc. Oby jak najdłużej”. Czytając takie peany robiło się człowiekowi niedobrze, bo każdy rządzący – bardziej od wazeliny – potrzebuje szczerej, rzetelnej opinii o swoich działaniach. Niechby i krytycznej. I to nawet wtedy, gdy nie do końca sobie to uświadamia.

Kreator betonozy

Słabością prezydenta był styl zarządzania. Tajemnicą poliszynela było, że Tadeusz Ferenc właściwie nikogo nie słuchał i był przekonany, że wie wszystko najlepiej. Nie przyjmował głosów krytycznych, nie zastanawiał się nad nimi. Na krytykę najczęściej reagował inwektywami, jak ta o „tumanach”. Przekaz był prosty: każdy, kto skrytykuje jakąś ideę ratusza, nie chce rozwoju Rzeszowa. Znaczy się, jest szkodnikiem.

„Piętą achillesową” Rzeszowa było kształtowanie przestrzeni miasta. A w zasadzie jego brak. Po mieście szalał raczej „deweloperski żywioł”, który robił w Rzeszowie, co chciał. Nie był to wyłącznie problem stolicy Podkarpacia i tylko po części wynikał on z polityki władz miasta, gdyż winne temu stanowi rzeczy było w znacznej mierze złe prawo. Faktem jest jednak, że nie zawsze należało „przychylać nieba” deweloperom, a prezydent to czynił. Skutkiem takiej polityki było ograniczanie powierzchni terenów zielonych oraz coraz bardziej powszechna betonoza (serce boli, gdy się patrzy na deweloperską „radosną twórczość” nad Wisłokiem, a zwłaszcza w Olszynkach, które w okresie PRL były kultowym terenem rekreacyjnym rzeszowian). Niedobre skutki takiej polityki przestrzennej zaczęto szerzej zauważać dopiero w ubiegłym roku, po rezygnacji Tadeusza Ferenca z urzędu. Gdzie ci wnikliwi analitycy byli wcześniej?

Dobrym rozwiązaniem wprowadzonym przez następcę był powrót do instytucji architekta miejskiego jako kreatora przestrzeni miasta. Przydałoby się także ożywienie planów zagospodarowania przestrzennego (Rzeszów jest nimi pokryty w niewielkim stopniu), co zabezpieczałoby tereny miejskie przed chaotyczną zabudową, często z pogwałceniem interesów mieszkańców.

„Podglądacz”

Prezydent Ferenc miał w zwyczaju „uruchamiać” medialnie kolejne inwestycje. Po czym… sprawa przycichała, inwestycje nie powstawały. I nie bardzo było wiadomo dlaczego, i czy w tych kwestiach w ogóle coś się dzieje, bo przychylne media, które wcześniej robiły wielkie „halo”, jakoś mniej gorliwie rozliczały prezydenta z realizacji obietnic. A na wypominanie mu tego, że czegoś nie zrealizował, Tadeusz Ferenc był bardzo wrażliwy. Kiedy w 2018 r. kandydat na prezydenta Wojciech Buczak (PiS) zarzucił mu w kampanii wyborczej m.in. brak Interaktywnego Parku Nauki i Rozrywki, południowej obwodnicy miasta czy Rzeszowskiego Centrum Komunikacyjnego (a lista zaniechań jest dłuższa), sekretarz Urzędu Miasta poinformował „Gazetę Wyborczą", że prawnicy analizują materiały z tej konferencji pod kątem ewentualnego procesu, do którego jednak oczywiście nie doszło.

Prezydent Ferenc lubił podglądać zagranicę: z Szanghaju przywiózł pomysł okrągłej kładki, którą wybudowano obok Urzędu Wojewódzkiego kosztem ponad 12 mln zł. To ciekawy obiekt, ale – jak wskazywali krytycy – pełniłby on lepiej swoją funkcję w bardziej newralgicznym punkcie Rzeszowa, jeżeli chodzi o ruch kołowy. W Izraelu zobaczył most w kształcie harfy. Po powrocie kazał przerobić projekty i dziś w Rzeszowie jest podobny most. W Dubaju widział klimatyzowane przystanki autobusowe. Po powrocie kazał przebudować rzeszowskie przystanki: w zimie – ogrzewać, w lecie – klimatyzować. Jego oczkiem w głowie stała się koncepcja wybudowania kolejki nadziemnej (monorail), którą z podziwu godną konsekwencją lansował przez lata. Jego następca wycofał się jednak z realizacji tego pomysłu.

Zapożyczanie cudzych pomysłów to były, moim zdaniem, raczej „fajerwerki”, zlepek chaotycznych działań, a nie spójna wizja miasta.

Niepokonany?

Tylko w 2002 r., kiedy Tadeusz Ferenc po raz pierwszy ubiegał się o prezydenturę w Rzeszowie jako poseł SLD, potrzebna była druga tura. W kolejnych wyborach wygrywał zawsze w pierwszej, w 2006, 2014 i 2018 r. deklasując rywali (uzyskał odpowiednio 76,3; 66,3 oraz 63,8 proc. głosów). Najmocniej postawił mu się w 2010 r. Jerzy Cypryś (PiS) – Ferenc wygrał wtedy procentowym stosunkiem 53,25: 34,9.

Trzykrotnie bezskutecznie ubiegał się o mandat senatora. W 1997 r., startując z listy SLD, zajął trzecie miejsce (zdeklasowali go wtedy Mieczysław Janowski i Józef Frączek; obaj zdobyli po prawie czterokrotnie więcej głosów). W 2011 r. startując z własnego komitetu Rozwój Podkarpacia Ferenc przegrał z Kazimierzem Jaworskim (PiS). Również w 2015 r. przegrał z kandydatem PiS, prof. Aleksandrem Bobko. W 2011 i 2015 r. żartowano, że mieszkańcy Rzeszowa nie głosowali na niego nie chcąc, by odszedł z ratusza. Właściwie jednak nie usłyszeliśmy poważnych wyjaśnień samego prezydenta, dlaczego ów ratusz chciał zostawić w trakcie kadencji.

Tęsknota?

Pierwszy rok prezydentury Konrada Fijołka pokazał, że Tadeusz Ferenc nie pomylił się nie namaszczając go w ub. roku na swojego następcę – co skądinąd było niezrozumiałe dla wielu rzeszowian, a zwłaszcza dla rzeszowskich polityków, którym Fijołek jawił się jako naturalny kontynuator prezydentury Ferenca. O zmarłym prezydencie można powiedzieć różne rzeczy, ale nie to, że nie miał charyzmy. Konrad Fijołek charyzmy nie ma. I nie jest to tylko kwestia różnicy wieku i doświadczenia, lecz raczej osobowości. Jak na razie jest to prezydentura małych celów, a nie ciekawej wizji Rzeszowa. „Za Tadeusza tak by nie było” – powtarzała często w ostatnich kilkunastu miesiącach moja żona, pokazując mi różne zaniedbane miejsca w mieście. I bez względu na to, jak bardzo byłem kiedyś krytyczny wobec rządów Tadeusza Ferenca w Rzeszowie, zaledwie po kilku miesiącach kadencji jego następcy przyszła mi do głowy myśl, która dawniej wydawała mi się rzeczą z gatunku political fiction: „szybko zatęsknimy za Tadeuszem”.

***
Tadeusz Ferenc nie był typem człowieka, którego emerytura sprowadzałaby się do pielęgnowania ogródka. Sam się kiedyś zastanawiałem, jaki będzie miał pomysł na siebie na czas odpoczynku. Niestety, nie było mu dane cieszyć się nim zbyt długo…
Panie Tadeuszu, odpoczywaj w pokoju.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24