Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To była szalona podróż starym busem po Ameryce

Katarzyna Mularz
Stary volkswagen ma około 6 mkw. powierzchni. W tej puszce spędzili w drodze grubo ponad dwa miesiące, objeżdżając dookoła całe Stany Zjednoczone.

Nieduży volkswagen T3 caravelle ma około 6 mkw. powierzchni, na której oprócz siedzeń, kierownicy i innych przyrządów mieści się spora część bagażu i - rzecz jasna - pasażerowie. To nie jest dużo - nawet wtedy, kiedy podróżuje rodzina 2+2 - a podróżników było ośmioro. I w tej puszce spędzili w drodze grubo ponad dwa miesiące, objeżdżając dookoła całe Stany Zjednoczone. Pewnie dlatego spotykani po drodze Amerykanie mówili o nich „crazy people!”

Z warsztatem w plecaku

Najpierw był pomysł, żeby pojechać do Chin, potem ktoś rzucił Australię, inny Amerykę Południową. Chcieli, żeby ta wyprawa, która dla części z nich oznaczała pożegnanie z czasami studenckimi, była wyjątkowa. Ostatecznie, z uwagi na koszty oraz słabe nerwy rodziców, padło na Stany Zjednoczone. Po wizy poszli grupowo z… Nowinami. Konsulowi pochwalili się kolejnymi publikacjami, w których opisywaliśmy ich podróże.

Od razu zaczęła się mrówcza praca - kompletny i drogi remont samochodu, planowanie trasy, pozyskiwanie sponsorów, pieniędzy, kontaktów na miejscu. Najtrudniejszym (i bardzo kosztownym) elementem planowania wyjazdu okazał się trans- port auta. To ono - jako pierwsze - wyjechało w podróż. Już na początku czerwca bus został załadowany w niemieckim porcie, skąd drogą morską trafił do USA. Miesiąc później do auta dołączyli pasażerowie. Wszyscy mieli zapakowane części do samochodu. W głównym bagażu wieźli m.in. pompę paliwa, która wysiadła tuż przed wysłaniem busa do Stanów. Przyznają, że mieli na odprawie dużo szczęścia, bo podczas skanowania te niewinne przedmioty wyglądały bardzo podejrzanie.

- Znajomi, którzy latali do USA, twierdzili, że nie ma opcji, żeby nas z tym wpuścili do samolotu. Nie mieliśmy jednak wyjścia, trzeba było zaryzykować - opowiada Klaudia Rejman.

Polak Polakowi przyjacielem

Awaria busa, która - jak się na miejscu okazało - była poważniejsza, niż początkowo sądzili, sprawiła, że na wstępie musieli zmienić plany i - w oczekiwaniu na naprawę - tydzień spędzili w Nowym Jorku.

- Mieliśmy naprawdę kupę szczęścia - podsumowuje Magda Sitarz. - Niespodziewany nocleg załatwiła nam koleżanka, która akurat była w Japonii, ale skierowała nas do swojej babci. Auto naprawiał - oczywiście! - polski mechanik, który tam jest kimś w rodzaju centrum wymiany informacji Polonii amerykańskiej. Wiedział wszystko. Co więcej, nie wziął od nas pieniędzy, a nawet zaoferował nam pracę - śmieje się dziewczyna.

Takich polskich spotkań mieli zresztą mnóstwo; szacują, że w ciągu całego wyjazdu rozmawiało z nimi i pomagało około dwustu polskojęzycznych osób.

- Chcieli nas oni u siebie gościć, zapraszali na imprezy, pokazywali miasta. Na wyjście często wciskano nam nawet pieniądze, choć absolutnie nie oczekiwaliśmy tego. Dzięki nim poznaliśmy ten kraj nie tylko jak turyści, ale sporo dowiedzieliśmy o tym, jak tam się naprawdę żyje. Przekonaliśmy się, że sam widok polskiej flagi na drodze wzbudzał entuzjazm, a nawet wzruszenie - opowiada Agnieszka Zakonek.

Od Polaków podróżnicy dostawali też sporo praktycznych rad dotyczących miejscowego prawa. Dla grupy, która co chwilę zmieniała stan, było to bardzo pomocne. W części stanów na przykład nie można przewozić otwartego alkoholu w samochodzie, w niektórych - można skręcać na czerwonym świetle w prawo, w innych - nie można.

- Totalne szaleństwo, które opanowaliśmy tylko dzięki pomocy mieszkających tam Polaków. Oni też zdradzali nam najlepsze miejsca na zwiedzanie - np. niesamowitą plażę w San Francisco, z której oglądaliśmy Golden Gate. Nigdy byśmy sami na nią nie trafili - tłumaczy Klaudia.

O tym, jak mały jest świat, przekonali się na parkingu pod jednym z marketów. Grupa rozpierzchła się po alejkach handlowych, a Klaudię zaczepiła kobieta,pytając, czy to ona jest z „tej wyprawy, którą sponsoruję”.

- Okazało się, że obok nas stoi wycieczka złożona z władz Akademii Górniczo-Hutniczej, jednego ze sponsorów naszej imprezy. Wśród nas jest zresztą trójka studentów tej uczelni. Pani rektor chciała koniecznie zobaczyć nasz bus; niestety, to było akurat przed generalnymi porządkami - śmieje się Klaudia.

W jaskini hazardu

Z Nowego Jorku ruszyli północą częścią kraju w stronę Zachodniego Wybrzeża. Po drodze obowiązkowe przystanki, m.in. pod Niagarą, Mount Rushmore i w kolejnych parkach narodowych, bo dla nich przyrodnicze atrakcje są znacznie ciekawsze od tych wielkomiejskich.

- Bardzo nastawiliśmy się na trekkingi, które podczas europejskich wycieczek były obowiązkowymi punktami programu - mówi Bartek Kud. - Niestety, okazało się, że w Stanach nie jest to atrakcja numer jeden. Tam właściwie wszędzie da się dojechać samochodem. Wszystko zaplanowane jest tak, żeby człowiek włożył w turystykę minimum wysiłku. Do tego stopnia, że nawet na pięciotysięcznik wyjeżdża się autem!

Zachodnie Wybrzeże okazało się znacznie ciekawsze od Wschodniego - San Francisco, Los Angeles, no i Las Vegas, które miało być rozczarowujące, a okazało się jednym z największych hitów wyprawy. Wyjechali stamtąd nieco bogatsi - Magda wygrała 30 dolarów, Michał - 60. Przy oceanie zrobili nawrót i południem kraju ruszyli na wschód - z powrotem do Nowego Jorku. Na Florydę trafili w momencie największych upałów. Do trudnych warunków jazdy doszła jeszcze tropikalna temperatura (przy jednoczesnym braku klimatyzacji). Jednak - jak podkreślają - kosmopolityczne Miami i farmy aligatorów warte były poświęcenia. - To co było niesamowite w Stanach, to właśnie zwierzęta, które my znamy tylko z zoo, a które tam żyją na wolności. W parku Yellowstone bizony dosłownie wchodziły nam do samochodu, widzieliśmy kojoty, pieski preriowe, jeżozwierza, niedźwiedzia, szopy pracze, a nawet jedną zebrę biegającą luzem po łące - śmieje się Klaudia.

W sumie po drogach USA zrobili 19 250 kilometrów. Prawie cały ten dystans za kierownicą spędził Bartek, który od początku jest etatowym kierowcą wyprawy. Mówi, że humory busa zna od podszewki, więc woli prowadzić go sam. Najbardziej kapryśny uczestnik wypraw był w tym roku jednak dość łaskawy dla swoich właścicieli. Po naprawie w Nowym Jorku - sprawował się wiernie aż do Arizony. Tam, po tym jak dym poszedł spod maski, wydawało się, że podróż jest już skończona

- Środek autostrady, dookoła pusto, zasięgu nie ma, więc idealne warunki na awarię - wspominają. - W końcu ktoś się nami zainteresował. To był stary Indianin, którego zdziwiło, że ktoś może chcieć palić grill na poboczu. Podholował nas do siebie i ugościł, choć odzywał się tylko do chłopaków - taki typ. Skonsultowaliśmy się z mechanikiem w Polsce. Diagnoza na odległość: silnik do wymiany. No to leżymy! Po raz kolejny jednak uratowało nas forum fanów VW T3. Okazało się, że silnik jest cały, a naprawy dokonał Bartek, któremu pomagał wyluzowany brat Indianina.

Osiem to mało i bardzo dużo

Od początku istnienia projektu podróżowali w ósemkę. Trzon grupy nie zmienił się, więc większość zdążyła się już dobrze poznać i nawzajem dotrzeć. Podróżnicy nie ukrywają jednak, że w ekstremalnych warunkach nawet zgrana ekipa miewa kryzysy.

- Był taki moment, kiedy po prostu nie mieliśmy sobie już nic do powiedzenia. Mniej więcej od 2/3 trasy potrafiliśmy jechać setki kilometrów bez słowa - każdy zatopiony w swojej książce - wspomina Agnieszka.

- W pewnym momencie miałam wrażenie, że nawet jak pójdę do łazienki, to razem ze mną będzie tam siedem innych osób. Do tego zmęczenie, znużenie, trudne warunki robią swoje - mówi Klaudia.

Większość noclegów spędzili w namiotach rozbitych na campingach czy pustyniach. Jedzenie kupowali w tanich marketach. Kąpiel? Prysznic… raz na jakiś czas. Kiedyś po rozbiciu obozu dosłownie otoczyły ich króliki. Okazało się, że rozbili się na ich norach. Po przesunięciu namiotów wylądowali z kolei na… zraszaczach. To była niezapomniana noc, bo byli tak padnięci, że woleli zlewanie wodą niż kolejną przeprowadzkę.

- Innym razem spaliśmy przy drodze. W nocy przyjechał szeryf - sprawdzić, o co chodzi. Spodziewał się raczej… morderstwa. Przynajmniej z tym kojarzy mu się auto pozostawione w krzakach. Potem zresztą wysyłał do nas swoich pracowników, żeby sprawdzali, czy wszystko jest OK. Robili nam zdjęcia na dowód dla szefa, ze żyjemy - śmieje się Klaudia.
Stara, dobra Europo!
Bartek opowiada, że tam bez samochodu właściwie się nie istnieje. Będąc pod Chicago, zaplanowali spacer do sklepu. Polka, która ich gościła, nieźle się tym ubawiła. Powiedziała, że to niemożliwe, bo po drodze nie ma nawet chodnika, którym mogliby tam dotrzeć. Brak chodników był dostrzegalny na każdym kroku, za to drogi, podjazdy, parkingi są wszędzie, bo Amerykanie tak mają, że wolą objechać kilka razy cały kompleks niż zaparkować nieco dalej. To i wiele innych doświadczeń sprawiło, że choć Ameryka leży w tym samym kręgu kulturowym co Europa, różnice nasuwały im się same.

- My tu żyjemy w przeświadczeniu, że za oceanem leży wysoko rozwinięty technologicznie kraj, który zostawia w tyle starą Europę. Nic bardziej mylnego. Oczywiście, mają swoje supertechnologie, ale z drugiej strony - problemy z bezprzewodowym Internetem, płatnościami kartą, zasięgiem. W Stanach ciągle rządzą czeki, a na co dzień najlepiej mieć gotówkę - opowiadają.

Rozczarowania i zachwyty

Nowy Jork był dla nich pierwszym miejscem, w którym filmowe opowieści o USA rozbiły się o rzeczywistość.

- Statua Wolności to chyba jedno z większych rozczarowań - jest taka mała! Miasto przedstawiane jest jako jeden ciąg wieżowców, tymczasem poza Manhattanem zabudowa jest niska. Robiliśmy nawet taki eksperyment, że po obejrzeniu filmu, którego akcja dzieje się w mieście, poszliśmy zobaczyć te miejsca. Magia kamery i sztuka kadrowania robią cuda - wspominają. Rozczarowaniem nazywają też słynny napis „Hollywood” ustawiony na wzgórzach nad Los Angeles, który okazał się niezbyt imponujący; natomiast słynna Aleja Gwiazd to po prostu chodnik wzdłuż bloków. No i teatr, w którym rozdawane są Oscary. Trzy raz sprawdzali, czy dobrze trafili, bo trudno było uwierzyć, że chodzi o to niepozorne miejsce upchnięte w galerii handlowej.

- Był jeszcze Kanion Antylopy, który kosztował kupę forsy, a w środku prawie nie było nic widać - wspomina Bartek. - Uwierzysz, że nie rozpoznaliśmy tego miejsca, kiedy oglądaliśmy zdjęcia? Okazuje się, że przy odpowiednim ustawieniu aparatu wychodzą niesamowite ujęcia. Widać to dopiero po fakcie.

A zachwyty? Wszystko inne, bo w dwa i pół miesiąca zobaczyli i zwiedzili tyle, że nie sposób wymieniać. Agnieszka mówi, że zachwyca park Zion, Magda przebija ją Białą Pustynią. Dorzucają most Golden Gate, który pokazał im się w całości, co nie spotyka każdego.

Kiedy pytam, czy Europa ma się czego wstydzić, jak jeden mąż przekonują, że absolutnie nie. - Ja bym jednak mogła mieszkać w USA - po zastanowieniu dodaje Klaudia.- Życie wydaje się łatwiejsze. Po powrocie zabieramy się za szukanie pracy, bez pewności, że będzie dobra i zapewni bezpieczną przyszłość. Tam natomiast praca, która pozwala ci godnie żyć, sama szuka człowieka. Poza tym ludzie są inni - serdeczni, uśmiechnięci. My w Europie bardzo trzymamy się na dystans.

***
W skład grupy wchodzili: Klaudia Rejman, Magda Sitarz, Monika Korbecka, Adrianna Lampart, Klaudia Kwoka, Agnieszka Zakonek i Bartosz Kud oraz dwóch nowych uczestników - pochodzący spod Sanoka Przemek Bochenek (który w trasie wymienił się z Klaudią Kwoką) i Michał Kędzierski z Żor

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24