Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Uratowaliśmy coś z bieszczadzkiego krajobrazu

Stanisław Sowa
Stanisław Sowa
Rozmowa ze STANISŁAWEM KRYCIŃSKIM, przewodnikiem i krajoznawcą, badaczem przeszłości Bieszczadów i Pogórza Przemyskiego.

"Bieszczady. Tam, gdzie diabły, hucuły, ukraińce"

"Bieszczady. Tam, gdzie diabły, hucuły, ukraińce"

Książkaukazała się nakładem rzeszowskiego wydawnictwa Libra Pl. Zawiera turystyczne wspomnienia z wędrówek autora w latach 70. i 80. oraz obozów "Nadsanie". W czterech rozdziałach Kryciński opisuje wybrane fragmenty Bieszczadów i Pogórza Przemyskiego. Zainteresowani walkami polsko-ukraińskimi znajdą w książce m.in. mapkę z precyzyjnie naniesionym położeniem podziemnego szpitala Ukraińskiej Powstańczej Armii na zboczach Magurycznego. W książce znalazło się 100 zdjęć autora z lat 1984-1991, przedstawiających wiele obiektów już nieistniejących, oraz sześć map opisywanych terenów.

- Podczas spotkania promującego pańską najnowszą książkę "Bieszczady. Tam gdzie diabły, hucuły, ukraińce" powiedział pan, że Bieszczady w czasach wędrówek w latach 70. i 80. ubiegłego wieku dawały poczucie wolności. Czy dziś - po latach - czuje pan w tych górach ducha wolności?

- Jeszcze trochę czuję (śmiech). To uczucie wolności kiedyś potęgował ustrój totalitarny, który mieliśmy przed 1989 rokiem. Człowiek od tego uciekał. I tu, w Bieszczadach, miało się poczucie, że w tej pustce i dziczy jest się bardziej wolnym. Dziś w pewnym sensie też tu uciekam, chociażby od kłopotów dnia codziennego. Ja w ogóle, chociaż mieszkam w Warszawie, czuję się związany z tym regionem. Już jak minę Wisłę w Nagnajowie, to się czuję jak w domu. Mieszkam w Kongresówce, ale czuję się Galicjaninem. Gdyby nie było dwóch wojen światowych, pewnie mieszkałbym dziś pod Tarnopolem, skąd pochodzi mój ojciec.

- Czy Bieszczady - ze śladami kultury wysiedlonych Bojków i Łemków, krwawą historią walk polsko-ukraińskich - mogą zaciekawić masowego turystę?

- Historia i dawna kultura mieszkańców tej ziemi może być atrakcyjna dla turystów, tylko trzeba o to zadbać. Jak jedziemy dużą bieszczadzką pętlą przez Lesko, Cisnę czy Lutowiska, to właściwie tego świata, który tu był do wysiedleń, nie jesteśmy w stanie dotknąć. Dziś widzimy kilometry bezludnych i pochłoniętych przez las przestrzeni. A przecież jeszcze 70 lat temu tętniło tutaj życie. Teren był przeludniony. W każdej dolinie była wieś, w której stały drewniane domy. Były cerkwie i plebanie, zabudowania dworskie, karczmy, młyny, tartaki, cegielnie, a nawet huty żelaza.
- Myśli pan, że z tej bieszczadzkiej przeszłości da się zrobić atrakcyjny produkt turystyczny?

- Oczywiście. To jest oryginalność, która tu była i zniknęła. W Warszawie obserwowałem, jak peruwiańscy muzycy grający na fletni Pana, sprzedawali ogromną ilość bransoletek z paciorków. To - wypisz, wymaluj - z takich samych paciorków robiły kiedyś ozdoby tutejsze kobiety. Przecież można dziś robić rzeczy nawiązujące do tej tradycji.

- Na razie mamy przeszczepioną w Bieszczady modę na kapelusze kowbojskie z Dzikiego Zachodu, jak byśmy nie mieli z czego czerpać.

- Nie mam nic przeciwko temu, ale uważam, że obok tych kapeluszy warto wypromować coś autentycznego, tutejszego. Przeciętna wieś bieszczadzka ma 500 lat historii. Nawet taka, która została zmieciona z powierzchni ziemi i gdzieś tam został po niej ślad dawnego cmentarza. Paradoksalnie - jedyny ślad życia w tych wsiach. Jestem przekonany, że da się przypomnieć i wypromować coś z kultury, która tu kwitła, i zainteresować tym turystów. Żeby jedyną atrakcją Bieszczadów nie był kapelusz.

- Czy ostatnia pańska książka, której kanwą są wspomnienia z wędrówek po Bieszczadach i Pogórzu Przemyskim, jest podsumowaniem prowadzonej przez wiele lat inwentaryzacji krajoznawczej, a także renowacji nagrobków i figur przydrożnych?

- Trochę tak. To jest też kawałek historii, który chciałem przypomnieć. Często spotykam się z młodymi ludźmi i oni zupełnie nie znają realiów czasów, w których organizowaliśmy obozy, aby odkrywać i dokumentować ślady przeszłości. Nie mają pojęcia o ówczesnych możliwościach przemieszczania się, kłopotów z zaopatrzeniem. Bo przecież nie było co kawałek sklepów, jak to jest obecnie, w których właściwie jest wszystko, co potrzeba.
- Ma pan poczucie satysfakcji, że gdyby nie te 20 obozów krajoznawczych, to nie udałoby się dotrzeć do relacji wielu świadków, ocalić od zapomnienia historie wiosek wysiedlonych w latach 1945-47?

- Oczywiście. W tych obozach wzięło udział co najmniej 300 osób. To byli ludzie ciekawi świata, którzy potem poszli na historię sztuki, etnografię, architekturę, konserwację dzieł sztuki. Te obozy dawały impuls do wyboru drogi życiowej. W ciężkich PRL-owskich czasach udział w takich obozach był dla młodych ludzi źródłem wielkiej satysfakcji. Gdy w kilka dni odkopywaliśmy i stawialiśmy kilkanaście nagrobków, była radość i duma, że możemy coś dobrego zdziałać. Coś z tego bieszczadzkiego krajobrazu uratowaliśmy. Te kilkaset nagrobków postawiliśmy do pionu i one stoją.

- Rezultat tych prac możemy zobaczyć chociażby na dawnym cmentarzu w Berehach Górnych.

- Ten cmentarz przez lata był po prostu szaletem. Ludzie schodzili z Połoniny Caryńskiej i w ostatnich krzakach na szlaku przystawali za potrzebą. Wszystkie nagrobki były wywrócone, zarośnięte krzakami. A teraz jest zupełnie inaczej. Bieszczadzki Park Narodowy, który z nami współpracował, ogrodził teren, wszystko jest zadbane.

- Ile zakopanych czy zniszczonych nagrobków trzeba jeszcze podnieść?

- Tych cmentarzy są setki. Nie tylko w Bieszczadach, ale też w Beskidzie Niskim, na pogórzu i Roztoczu. Ale jakąś istotną część prac wykonaliśmy. Daliśmy też przykład innym, bo wiele osób czy organizacji robi takie rzeczy. Jest myślenie, że jak krzyż leży w ziemi pół wieku, to trzeba go postawić.

- Czy pańska książka może być inspiracją do wędrówki przez wysiedlone wsie i odkrywania śladów przeszłości?

- Mam taką nadzieję. To są dosłownie ostatnie lata, że możemy jeszcze spotkać ludzi, którzy tu żyli przed wojną i mają taką świadomość, że mogą nam opowiedzieć, jak wyglądało życie w bieszczadzkich wsiach. W miarę swoich możliwości staram się docierać do takich ludzi i dokumentować ich relacje o życiu w rodzinnych wsiach. Na całe szczęście robią to również inni badacze. Tytaniczną pracę wykonuje od ponad 20 lat Wojciech Krukar, zbierając nazwy terenowe części wsi, gór, polan, potoków.

- Ma pan swoje magiczne miejsce w Bieszczadach?

- Kiedyś, jak jeszcze dużo chodziłem na piechotę, magicznym dla mnie miejscem był próg cerkwi w Jałowem. Świątynia położona jest na grodzisku. To niesamowite miejsce na wzgórzu, z bogatą historią, owiane legendami. Wędrówkę sobie tak planowałem, żeby przyjść tam pod wieczór. Siadałem na tym progu, wyciągałem chleb i słoik ze smalcem. I tak sobie patrzyłem na zachodzące nad górami słońce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24