Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W Przemyślu i okolicach wyzwolenie nie oznaczało końca wojny

Andrzej Plęs
Jan Kramarz: - W domu nauczycieli widziałem ślady krwi na podłodze, na suficie. Długo się zachowały. I pamięć o tej rodzinie nauczycielskiej, którą banderowcy torturowali i zamordowali w czterdziestym piątym.
Jan Kramarz: - W domu nauczycieli widziałem ślady krwi na podłodze, na suficie. Długo się zachowały. I pamięć o tej rodzinie nauczycielskiej, którą banderowcy torturowali i zamordowali w czterdziestym piątym. FOT. ANDRZEJ PLĘS
Przestał wędkować, kiedy zobaczył rozpłatane i okaleczone trupy, płynące Sanem. Niektóre bez rąk, bez nóg, ciała kobiet z obciętymi piersiami, mężczyzn pozbawionych genitaliów, napuchnięte, rozpłatane korpusy.

Przestał wędkować, bo wydawało mu się, że ryby obżarły ciała. I ryb też już nie brał do ust, bo to byłby prawie kanibalizm.

To nie były frontowe trupy, w końcu front przez Przemyśl dawno się przetoczył i poszedł na zachód. Jan Kramarz miał wtedy 15 lat i takiej makabry nie oglądał, nawet gdy hitlerowcy stacjonowali nad Bugiem. Później dowiedział się, że San zbierał ciała ofiar Ukraińskiej Powstańczej Armii. Tak mu powiedziano. Może to ci sami, którzy kilka lat wcześniej w pełnym rynsztunku maszerowali ulicami miasta?

Wojna się skończyła, więc skąd te trupy?

- Wysokie onuce, mundury do złudzenia przypominające umundurowanie Wojska Polskiego, karabiny z długimi bagnetami - wspomina obrazy z przemyskich ulic pierwszych lat wojny. - Nie wiem, czy to było SS Galizien czy Nachtingal, ukraińskie formacje, walczące po stronie hitlerowców.

Opowiada, że kiedy Niemcy wycofywali się z Przemyśla przed Armią Czerwoną, to most na Sanie był wysadzany trzy razy. Nigdy dość skutecznie, bo ludzie przerzucali deski między resztkami przęseł i przeskakiwali po nich z brzegu na brzeg.

- I czasem słyszało się krzyk: trup leży, bo płynące z nurtem rzeki ciała zatrzymywały się na tej prowizorycznej kładce - wspomina pan Jan. - Dla mnie, czternasto-, piętnastolatka, to było potworne. Przecież w tej rzece pływałem, tu łapałem ryby. Dla mnie było niewyobrażalne, żeby człowiek człowiekowi mógł uciąć rękę, wyłupać oczy, wyrwać język, obciąć piersi.

Przecież wojna się kończy, albo już skończyła - myśleli wtedy z kolegami - więc skąd te trupy? Później dowiedzieli się, że gdzieś tam, w górze Sanu, wojna wciąż się toczy. Przecież słyszał nocami - jak mówi - strzały i łuny wokół Przemyśla. Frontu nie ma, Niemców nie ma, ale ofiary są. I wszechobecny strach. Ukraińcy boją się i Polaków, i swoich. Polacy boją się i Ukraińców, i nowej władzy. I nie wiadomo, kogo i czego bardziej.

Niemcy odeszli, strach został

Strach i nieufność utrzymywały się latami. Doświadczył tego, kiedy w 1949 roku po maturze dostał pracę kierownika jednoklasowej szkoły w Rozpuciu, 47 kilometrów od Przemyśla.

Już kiedy jechał z Przemyśla do Rozpucia i Kuźmin, jego woźnica, jak przewodnik, pokazywał w mijanych wsiach: tu zabili tylu, tu powiesili wszystkich z rodziny, tu porąbali, tu wyrzucili do rzeki.

- Skóra mi cierpła, kiedy tego słuchałem - opowiada pan Jan. - Co miejscowość, to piekło okrucieństwa. I ja miałem tu pracować. Dużo później dowiedziałem się, że ten mój woźnica był Bojkiem.
Kiedy dotarł do Rozpucia, nasłuchał się jeszcze więcej, choć nie od razu.

- Byłem tu nowy i obcy, na początku traktowali mnie, jak nasłanego bolszewika - opowiada. - Trochę to trwało, zanim mnie zaakceptowali i zaczęli opowiadać.

A straszne rzeczy opowiadali: o dziewczynie ze wsi, Polce, którą ukraińscy sąsiedzi dopadli, zgwałcili, pokroili i zostawili. O zamykaniu się w domostwach na noc, bo mogą przyjść, wymordować, spalić. Może Rozpucie tak bardzo od UPA nie ucierpiało, pobliskie wsie znacznie bardziej. Niemal skończyło się to wraz z Akcją "Wisła", kiedy mnóstwo tutejszych wysiedlono na ziemie zachodnie. Nikt nie pytał: Ukrainiec, Łemka, Bojko? Wystarczyło, że był prawosławny, albo grekokatolicki, a już był "elementem podejrzanym". Nawet wielu Polaków stąd wysiedlono. Tak na wszelki wypadek. Spędzili tygodnie i miesiące w obozach w Bykowcu i Zabużu. I jeśli tylko zdołali udowodnić narodowość polską i chcieli - mogli wrócić. Wracali w opustoszałe wsie, a wraz z nimi wspomnienia.

- Potworne rzeczy ci ludzie opowiadali, ja już nawet nie chcę ich wszystkich pamiętać - pan Jan broni się przed tymi wspomnieniami. - O tym, że żona Ukrainka musiała zamordować swojego męża Polaka, że w mieszanych rodzinach mordowano synów, ale czemuś oszczędzano córki.

Pustka i groza

Jeszcze z początkiem lat 50. prowadził szkolne obozy wędrowne po tych naznaczonych strachem i cierpieniem okolicach.

- W wielu miejscach było tak samo: gołe fundamenty, wypalone domostwa, które otaczały zaniedbane sady i nic wokół, żadnych ludzi - przypomina sobie wycieczkę do wsi Puławy, nieopodal Rymanowa. - I nie sposób rozpoznać, czy to polska wieś, spalona przez banderowców, czy miejscowość zlikwidowana w Akcji "Wisła".

Wcześniej trafił do Sufczyny, w której pamięć o dramacie utrzymywała się latami.

- W domu nauczycieli widziałem ślady krwi na podłodze, na suficie - opowiada. - Długo się zachowały. I pamięć o tej rodzinie nauczycielskiej, którą banderowcy torturowali i zamordowali w czterdziestym piątym.

Nie mówi już o tym, że kilka miesięcy później poakowscy partyzanci wraz z okoliczną, polską ludnością, wymordowali w odwecie 26 ukraińskich mieszkańców Sufczyny i setki w pobliskich wsiach.
Panował strach wszystkich przed wszystkimi. A mimo to Kramarz na tych naznaczonych śmiercią ziemiach zdobył przyjaciela.

- Jarosław Fedejko się nazywał, kursy oświatowe prowadził i pewnego razu przyznał się, że omal nie został banderowcem - opowiada pan Jan. - Był Ukraińcem, do czego też jawnie się nie przyznawał. Mówił, że przyszli do nich ludzie od Bandery, jego i brata zamknęli w piwnicy, chcieli, żeby przystąpili do bandy. Obaj zdołali się wydostać z uwięzienia, uciekali w zboże. Jego brat nie zdążył, zastrzelili.
Idzie nowe, też straszne

Mówi, że po Akcji "Wisła" polska ludność na tym terenie prawie przestała się bać. Prawie, bo niedobitki banderowców czasem jeszcze podnosiły głowy, ale schronienia, informacji i żywności już nie miał im kto dostarczać. Stare lęki wysiedlono, spalono, zastrzelono, ale pojawiły się nowe.

- Poczułem to, gdy trafiłem między tych ludzi - tłumaczy. - Człowiek przysłany z zewnątrz, nie wiadomo, czy nie bolszewik, komunista, kapuś. Ma uczyć ich dzieci, ale nie wiadomo, co jeszcze ma tu robić. Wysłali mnie do wsi, pięć kilometrów od Kuźminy, miałem tutejszych namawiać do kolektywizacji. Ciemno w izbie, lampa naftowa na stole, nic nie widać od dymu papierosowego. Powiedziałem swoje i na koniec: są pytania? Nie było. Podeszło dwóch, postawili pół litra. Potem odwieźli furmanką do Kuźmin i pożegnali się tak: "panie kierowniku, nie chcemy więcej pana w naszej wsi widzieć. Tym razem panu podarowaliśmy". Nie chcieli słyszeć o kolektywizacji.

Mówi, że u miejscowej ludności nie znajdował współczucia dla tych, których w Akcji "Wisła" wysiedlono. Przesadnej radości z tego powodu - też nie. Może tylko ulgę, że ten koszmar się skończy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24