Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wdowa po Leszku Deptule: do dziś spoglądam w okno, czy nie przyjechał

Jaromir Kwiatkowski
Joanna Krasowska-Deptuła
Joanna Krasowska-Deptuła Renata Kwiatkowska
Rozmowa z JOANNĄ KRASOWSKĄ-DEPTUŁĄ, nauczycielką biologii w Publicznym Gimnazjum w Wadowicach Górnych, wdową po pośle Leszku Deptule z PSL
Leszek Deptuła, poseł RP (1953-2010)
Leszek Deptuła, poseł RP (1953-2010) Krzysztof Łokaj

Leszek Deptuła, poseł RP (1953-2010) (fot. Krzysztof Łokaj)- 10 kwietnia 2010, godziny poranne. Co pani wtedy robiła?

- Miał to być taki dzień tylko dla mnie. Starszy syn był u siebie w Lublinie, młodszy na studiach też miał jakieś plany na sobotę, miał przyjechać dopiero w niedzielę. Mąż wyleciał do Smoleńska rano, wieczorem miał wrócić. Pomyślałam: "wreszcie luz", tym bardziej, że ostatnie dni były bardzo absorbujące, mimo że to było tuż po świętach. I w sumie cieszyłam się tą chwilą dla siebie. Spokojną, bez pośpiechu.

Włączyłam telewizor w momencie, gdy pojawiły się informacje, że uroczystości jeszcze się nie rozpoczęły i że wszyscy oczekują na przyjazd pana prezydenta i pozostałych osób. Za chwilę była informacja, że są jakieś problemy i będzie opóźnienie.

- Tuż po katastrofie był chaos informacyjny. Pojawiły się nawet informacje, że trzy osoby prawdopodobnie przeżyły...

- Tak, ale kiedy pokazano pierwsze zdjęcia z miejsca katastrofy, kiedy zobaczyłam, jak wygląda ten samolot, to nie miałam cienia nadziei, że ktoś się uratował. Nagle wszystko przekręciło się o 180 stopni.

- W niektórych mediach pojawiła się informacja, że mąż tuż przed katastrofą dzwonił do pani. Że słychać było jego krzyk: "Asia! Asia!".

- Akurat o tym nie chciałabym rozmawiać. Z różnych przyczyn. Osobistych i nie tylko.

- Czy Kancelaria Sejmu poinformowała panią oficjalnie, co się stało?

- Takiego oficjalnego powiadomienia nie było. Natomiast miałam telefony z kancelarii wicepremiera Pawlaka i od posłów. Było ich dużo. Telefon był, jak to się mówi, "gorący": Ktoś się dopytywał, ktoś ofiarował pomoc.

- Pojechała pani do Moskwy?

- Tak. W niedzielę rano miałam telefon od pana posła Brzózki z klubu PSL z informacją, że jest ten wyjazd, i z pytaniem, czy pojadę. Odpowiedziałam, że tak. Miałam przyjechać jak najszybciej do Warszawy. Pojechałam z synem. W Warszawie rzeczywiście na nas czekano. Nie byliśmy sami, bo byli już przedstawiciele innych rodzin. Wstępnie starano się nas przygotować na to, co może nas tam czekać. Podano też, że kilka ciał jest już wstępnie rozpoznanych. Ja - w porównaniu z tym, co przeżywały inne rodziny - miałam to ogromne szczęście, że wśród nich było ciało męża.

- Czy pani je widziała?

- Bardzo mi na tym zależało, ale w końcu syn wymógł na mnie, że nie weszłam do tego pomieszczenia. Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia z tego powodu. Choć, z drugiej strony, dobre jest to, że przynajmniej mam w pamięci męża żywego. Tak zresztą powiedział syn: "Mamo, ja nie chcę, abyś pamiętała ojca w takim stanie, w jakim może być". Syn tam wszedł. Wymogłam na nim, by zdał mi dokładną relację. Zrobił to. Tak więc wiem, jak wyglądał mąż.

Każdy przeżywa i ma prawo przeżywać taką tragedię inaczej. Każdy ma prawo do tego, by osiągnąć spokój. Dla mnie to było coś nierealnego, absurdalnego. Bardzo długo miałam wrażenie, że to wszystko mi się wydaje. Może dzięki temu było mi troszkę łatwiej. Chociaż emocje są cały czas. To nie jest tak, że było, minęło.

- Czy w Moskwie znaleźliście jakieś przedmioty należące do męża?

- Tak. Część przedmiotów przywiozłam już od razu z Moskwy, ponieważ odnaleziono dokumenty oraz portfel z dowodem osobistym i prawem jazdy. Zawartość portfela była względnie nienaruszona. Dowód osobisty i prawo jazdy były w idealnym stanie. Po kilku miesiącach odebrałam jeszcze kilka znalezionych rzeczy, m.in. paszport i złotą koniczynkę.

- Znaczek PSL.

- Tak.

- Jak synowie przeżyli to tragiczne wydarzenie?

- Są bardzo dzielni. Mam w nich ogromne wsparcie. Jakoś staramy się w tym wszystkim odnaleźć i zachować spokój.

- Co nasze życie publiczne straciło wraz z odejściem pani męża?

- Straciło bardzo prawego człowieka, który miał swoje ideały i był im wierny. Najlepszy dowód to to, że zapisał się do PSL i był tej partii wierny na dobre i na złe. Nie zmieniał poglądów, nie kombinował. Uważał, że trzeba postępować tak, by można było spojrzeć w lustro. Myślę, że to jest cenne i że dzisiaj chyba nieczęsto się zdarza.

- Czy jest jakieś lekarstwo na ból po odejściu najbliższej osoby?

- Myślę, że takiego uniwersalnego lekarstwa nie ma. Każdy musi sam dla siebie znaleźć antidotum. Dla mnie takim lekarstwem jest oparcie w synach. Rodzina, przyjaciele... Na każdym kroku spotykam się także z autentyczną życzliwością ze strony ludzi, których nie znam. Nawet przy załatwianiu różnych spraw. To wszystko stało się tak nagle, trzeba było różne sprawy pozamykać i to wszystko spadło na mnie. Nikt nic nie musiał, można to było załatwić po "urzędniczemu", natomiast w moim przypadku te sprawy były załatwiane życzliwie i praktycznie od ręki. To była dla mnie ogromna pomoc. No i praca. W szkole, z dziećmi. A dzieci zachowywały się cudownie, bo były po prostu normalne.

- Czuje pani obecność męża?

- Byliśmy małżeństwem ponad 30 lat. To sprawia, że zrozumienie, wzajemne odczuwanie siebie, jest na zupełnie innym poziomie niż w przypadku ludzi, którzy znają się krótko. Do dziś łapię się na tym, że spoglądam w okno, czy nie przyjechał. Albo że jak jest jakiś problem, myślę: "zadzwonię do niego". Podejrzewam, że to będzie trwało jeszcze długo, tym bardziej, że my kontaktowaliśmy się przez telefon bardzo często. Mąż miał taką pracę, że często był poza domem. Czy to jako marszałek, czy jako poseł. A i jego praca jako lekarza weterynarii była bardzo absorbująca. Bywały takie okresy, że przyklejaliśmy sobie karteczki na lustrze - z informacjami, z życzliwym słowem - bo się po prostu mijaliśmy.

- Czy ma pani kontakt z rodzinami innych zabitych?

- Tak, mam kontakt z panią Wodą, czasami do siebie dzwonimy. Z kilkoma innymi rodzinami też. Byłam na spotkaniu zorganizowanym przez panią prezydentową w Belwederze, czy z panem premierem Tuskiem. Siłą rzeczy, przy takich okazjach poznaje się inne rodziny, rozmawia się z nimi. Aczkolwiek jest fizyczną niemożliwością utrzymywać kontakt ze wszystkimi.

- Czy rodziny smoleńskie są, jak sugerują media, podzielone?

- Przyznam się szczerze, że staram się jak najmniej śledzić w mediach informacje dotyczące katastrofy. Uważam, że jest to nakręcanie negatywnych emocji, a nie o to chodzi. Jest 96 rodzin, a mówią, że tam, gdzie dwóch Polaków, jest pięć opinii. Nie ma co się więc dziwić, że nie wszyscy mówimy jednym głosem. To jest normalne, że każdy tę sytuację inaczej przeżywa. Ja nie jestem osobą, która pokazuje emocje na zewnątrz. Przeżywam wszystko w środku, a na zewnątrz staram się zachować spokój. Mam nadzieję, że to mi się - lepiej czy gorzej - udaje.

- Czy polskie władze zachowywały się właściwie po katastrofie?

- Nie chcę oceniać, bo nie jestem ekspertem ani od lotnictwa, ani od procedur wojskowych czy cywilnych. Mam świadomość, że jest to sprawa niezwykle trudna i skomplikowana, co wynika choćby z faktu, że katastrofa zdarzyła się poza granicami kraju. To jest dopiero rok. Może trzeba być bardziej cierpliwym?

- Czy kiedyś poznamy prawdę?

- Nie wiem. Myślę, że nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy to, co wiemy, to już wszystko, czy może po latach wyjdą jeszcze inne wątki. Ja staram się niczego nie wymyślać. Czekam. Zobaczymy.

- Mija rok od katastrofy. Czy - jak to zasugerował kardynał Kazimierz Nycz - czas zakończyć żałobę?

- Myślę, że kardynałowi bardziej chodziło nie o to, co my potocznie nazywamy żałobą, lecz o publiczny wyraz tej żałoby. Bo to, co każdy czuje, czuje w swoim sercu. Jest to sprawa indywidualna. Sądzę, że kardynałowi zależało bardziej na tym, by wyciszyć emocje. Bo wokół tej sprawy jest cała masa złych emocji, które niczemu nie służą. Wszyscy polecieli w tym samym celu, wszyscy polecieli razem i z takim samym strachem w tym samym momencie zginęli. Być może to, co w tym momencie mówię, jest naiwne - mam tego pełną świadomość. Ale wolę być naiwna niż zacietrzewiona. Nie chcę się kierować złymi emocjami.

- Co będzie pani robić 10 kwietnia?

- Będę tu, na miejscu. Nie wyobrażam sobie, by przy grobie męża stawali przyjaciele, a nawet obcy ludzie, a nie było najbliższych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24