Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Fortuna: skoki na kacu zdarzały mi się wiele razy

Artur Gac
Wojciech Fortuna oddał medal olimpijski na aukcję, ale chce, żeby nabywca podarował go muzeum
Wojciech Fortuna oddał medal olimpijski na aukcję, ale chce, żeby nabywca podarował go muzeum ZYGMUNT WIECZOREK
Rozmowa z Wojciechem Fortuną, złotym medalistą olimpijskim z Sapporo w skokach narciarskich, o charytatywnej aukcji na rzecz zawodnika z USA, skakaniu na kacu i liście matki do Edwarda Gierka.

Kim jest Wojciech Fortuna

Kim jest Wojciech Fortuna

urodziny 6 sierpnia 1952 w Zakopanem - polski skoczek narciarski, zawodnik Wisły-Gwardii Zakopane, mistrz olimpijski i automatycznie mistrz świata z Sapporo, trzykrotny medalista mistrzostw Polski . W reprezentacji Polski występował w latach 1970-1975. Karierę sportową zakończył w 1979.

- Co skłoniło Pana do przekazania na licytację złotego medalu olimpijskiego z Sapporo na rzecz poważnie kontuzjowanego skoczka amerykańskiego Nicholasa Fairalla?

- Oglądam skoki z towarzyszącymi im upadkami i czasami modlę się, aby żadnemu z naszych chłopaków nie stała się krzywda. To sport dla ludzi odważnych, którym obce są kalkulacja i strach przed wiatrem. Początkowo nie przypuszczałem, że Amerykanin odniósł aż tak poważną kontuzję na skoczni w Bischofshofen. Dopiero z mediów dowiedziałem się, że ceną zdrowia dla tego młodego chłopaka z urazem kręgosłupa jest rehabilitacja kosztująca 50 tys. dol.

- To dziwne, że związek amerykański nie ma takich pieniędzy.

- Ta informacja była dla mnie największym zaskoczeniem. Przez prawie dziesięć lat żyłem w Stanach Zjednoczonych i dobrze mi się tam powodziło. Miałem pracę, później własną firmę i szybko stanąłem na nogi, a po niedługim czasie stać mnie było kupić dom za 350 tys. dol. Po prostu nie mieści mi się w głowie, że macierzysty związek narciarski może tak po prostu zostawić zawodnika samemu sobie! Kto wie, być może Fairall chciał ubezpieczyć się indywidualnie, ale mogła spotkać go identyczna sytuacja jak mnie przed laty. Otóż, jeszcze jako skoczek, któremu nieobce były wizyty w szpitalu, wstrząs mózgu, gips na nodze i kontuzja obojczyka, usłyszałem w towarzystwie ubezpieczeniowym, że uprawiam zbyt niebezpieczne hobby, dlatego nie mogłem wykupić polisy. Swoją drogą, gdyby obecne szefostwo cyklu Pucharu Świata było honorowe, to powinno pokryć koszt leczenia bez większego uszczerbku dla budżetu.

- Cena wywoławcza za medal wynosi 50 tys. dol.?

- Uważam, że nie jest to wygórowana suma, bo chodzi o rzecz bezcenną. Taki skarb jest wart dużo więcej, a znam licytacje, na których olimpijskie złoto osiągało cenę 2 mln dol.
- Postawił Pan warunek, że medal ma zostać przekazany Muzeum Sportu w Warszawie.

- Tak, to wymóg konieczny. Dyrekcja muzeum od lat zabiega o mój krążek, ale lepiej, żeby jeszcze dzięki temu medalowi ktoś odzyskał zdrowie.

- Narodowość skoczka miała jakieś znaczenie?

- Czy byłby to Rosjanin, czy Niemiec, postąpiłbym dokładnie tak samo. Widzę bowiem sytuację patową, w której związek sportowy, dodatkowo w najbogatszym państwie na świecie, odmawia pomocy swojemu reprezentantowi. To jest niewytłumaczalne.

- Stany Zjednoczone mają w Pana sercu szczególne miejsce?

- Oczywiście, to tam poleciałem odbudować się, gdy po zakończeniu kariery skoczka nie miałem pracy. Koledzy ze środowiska sportowego załatwili mi robotę i zarabiałem 2 tys. dol. miesięcznie. Nigdy nie zaznałem tam biedy, a decyzja o wyjeździe była wielkim dobrodziejstwem. Miałem pracę, dom, żonie kupiłem jeepa, sobie vana... Wszystko brałem na raty, Ameryka tak żyje, ale nie miałem problemów ze zdolnością kredytową.

- Miał Pan trzy podejścia do Ameryki.

- Tak, z tym że najpierw poleciałem jak golas, bo będąc cinkciarzem i taksówkarzem, zostałem wyczyszczony przez milicję. Co się wydarzyło? O tym można przeczytać w mojej biografii "Skok do piekła". Za oceanem zaczynałem od sprzątania sklepów, później zostałem zatrudniony w firmy malarskiej naszego dwuboisty Józefa Marka. Dopiero za trzecim razem byłem na swoim.
- Przeobraził się Pan w menedżera?

- Z początku malowałem, a później zajmowałem się całą resztą. Woziłem farby, załatwiałem sprzęt, maszyny do sprejowania, pompy... Współpracowałem z firmą Sherwin-Williams Paints. Zatrudniałem pracowników wielu narodowości, w tym studentów z Polski, i taką armią ludzi malowaliśmy szkoły, kościoły, nowe osiedla mieszkaniowe.

- Dla kogo - w tamtych czasach - były marzenia o spełnieniu snu w Ameryce?

- Dla mnie. Miałem w sobie wiele ambicji, żeby nie siedzieć na płocie pod Gubałówką i nie czekać, aż manna spadnie mi z nieba.

- W biografii "Skok do piekła" Pana córka Beata Fortuna-Kowalska przywołuje słowa, które Pana mama wypowiedziała przed śmiercią: "Najgorsze, co spotkało Wojtka, to wygrana na igrzyskach olimpijskich!"...

- Moja mama uważała, że nie wytrzymałem tempa rosnącej popularności. To mnie odznaczali, to podrzucali, a toastom to już nie było końca... Mama nawet napisała list do Edwarda Gierka z zarzutem, jak można 20-letniego chłopca odznaczyć Złotym Krzyżem Zasługi? Miała dużo racji, ale ja byłem młody i inaczej postrzegałem świat.

- Wracając do nieszczęśnika Fairalla... W pomoc zaangażował się też Kamil Stoch, który skutecznie zachęcił skoczków wszystkich reprezentacji do przekazania diet z konkursów w Polsce, a Niemcy oddali całą nagrodę pieniężną za zwycięstwo drużynowe.

- To piękne gesty i tylko pogratulować zawodnikom, a w szczególności Kamilowi, że nie jest obojętny na ludzkie nieszczęście.

- Jakie znaczenie w kontekście MŚ w Falun może mieć jego zwycięstwo w Zakopanem?

- Żadnego. Kamil już teraz będzie mistrzem świata, bo ma to napisane w akcie urodzenia, tylko trzeba umieć tę informację odczytać. Ten chłopak urodził się z ptasim instynktem. Kto inny po długiej przerwie spowodowanej kontuzją kostki i zabiegiem chirurgicznym, od razu wraca do czołówki i niemal z marszu wygrywa zawody?

- Niewiele dobrego można powiedzieć o formie pozostałych naszych skoczków. Trenerzy reprezentacji powinni wrócić do współpracy z psychologiem sportu?

- Świetny efekt dawała praca z dr. Janem Blecharzem i słyszę, że chłopaki upominają się o takiego fachowca. Tej kadrze przydałoby się wiele rzeczy, ale na razie nie chcę za dużo powiedzieć, żeby czegoś nie zepsuć tuż przed mistrzostwami świata. Możliwe, że złoty medal Kamila znów komuś uratuje posadę.

- Większym problemem jest pozycja dojazdowa Piotra Żyły czy psychika Macieja Kota?

- Żyła dojeżdża do progu jak narciarski prawiczek, bardzo dziwnie i pokracznie. Czasami faktycznie wychodzi mu z tego petarda, ale ostatnio w jego skokach nie ma niczego wybuchowego. Z kolei Maćka Kota, siódmego skoczka igrzysk olimpijskich z Soczi, absolutnie nie można zostawiać samopas, bo jest jednym z najsilniejszych ogniw. Pamiętajmy, że na wielkiego skoczka namaścił go wybitny trener Hannu Lepistoe, który z niejednego dołka wyciągał Adama Małysza. Jedna rzecz nie daje mi spokoju...

- Proszę powiedzieć.

- Jak można nie wykorzystywać ogromnego doświadczenia Małysza? Przecież nasz mistrz powinien pracować w Polskim Związku Narciarskim na stanowisku dyrektora ds. skoków. Adam wiele rzeczy może naprawić, jemu wcale nie potrzeba rajdów, żeby ratować życie ucieczką z płonącego samochodu. Małysz poszedł w jeszcze większą ekstremę, ponieważ komuś zabrakło dobrych manier i profesjonalizmu. W każdym razie wciąż nie jest za późno! Niech Adam wraca i za dobre pieniądze odbudowuje formę skoczków, a jednocześnie rozwija swoją ukochaną dyscyplinę.

- A propos Falun - ze szwedzkim miastem wiąże się jedno z największych wariactw podczas całej Pana kariery sportowej. Rzecz dotyczy, nomen omen, mistrzostw świata z 1974 r.

- Gdybym skakał w pełni dysponowany, zdobyłbym w Szwecji medal, ale nie da się wygrać tak prestiżowych zawodów na poważnym kacu. Wówczas robiłem, co chciałem, i na nic zdało się wymienianie mnie w gronie pretendentów do zwycięstwa. Hans-Georg Aschenbach bardzo mi odskoczył, ale czemu się dziwić, skoro dopiero rano wróciłem z balu i nie było mowy o dalekim skakaniu.

- A może większym szaleństwem były zawody na bani na terenie dzisiejszej Gruzji, gdy wyskoczył Pan ze słabo zasznurowanych butów?

- Skoki na kacu zdarzały mi się wiele razy, a przywołany incydent wydarzył się w miejscowości Bakuriani. Cóż, w tamtych czasach wielu sportowców mówiło, że trzeba się upić, żeby odkazić organizm oraz wyzbyć się stresu i nerwów, ale to bujda na resorach. Wóda była, jest i będzie, lecz nie dla sportowców, a już na pewno nie w takich ilościach, w jakich wtedy się piło. Dopiero od jedenastu lat nie sięgam po alkohol, odstawiłem też papierosy. W dzisiejszych czasach musisz być trzeźwy z jeszcze jednego powodu: wówczas nikt cię nie oszuka i nie wykiwa.

- Mieszka Pan we wsi Gorczyca w województwie podlaskim, z dala od Zakopanego. Jak obecnie wygląda Pana życie?

- Miejsce jest piękne, na obszarze Puszczy Augustowskiej, za domem mam jezioro, chodzę do lasu na grzyby, łowię ryby, jeżdżę na rowerze, a jeśli ktoś zadzwoni ze Szczecina, to wsiadam w samochód i jadę. Dobrze żyje mi się w Polsce. Z Ministerstwa Sportu i Turystyki dostaję na rękę 2 tys. zł, a dodatkowe pieniądze zarabiam w Wojewódzkim Ośrodku Sportu i Rekreacji w Szelmencie. Jestem tam kustoszem wystawy pt: "Od Marusarza do Małysza i Kowalczyk", która zresztą powstała z mojej inicjatywy. Dbam o eksponaty i co roku wzbogacam wystawę nowymi pamiątkami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24