Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Małysz: Recepta na sukces? Czasem trzeba się po prostu dobrze wyspać

Przemysław Frańczak
Po zakończeniu kariery na skoczniach więcej czasu niż skokom narciarskim poświęca rajdom samochodowym. W Rajdzie Dakar zajął w tym roku trzynaste miejsce. W Soczi miał być attaché polskiej kadry, ale zrezygnował ze względu na zobowiązania reklamowe. Chciał uniknąć konfliktu z wymogami MKOl.
Po zakończeniu kariery na skoczniach więcej czasu niż skokom narciarskim poświęca rajdom samochodowym. W Rajdzie Dakar zajął w tym roku trzynaste miejsce. W Soczi miał być attaché polskiej kadry, ale zrezygnował ze względu na zobowiązania reklamowe. Chciał uniknąć konfliktu z wymogami MKOl. Marek Dybaś
Rozmowa z Adamem Małyszem, byłym skoczkiem narciarskim (czterokrotnym medalistą olimpijskim), a obecnie kierowcą rajdowym.

- To mogły być Pańskie piąte igrzyska, choć pojechałby Pan na nie w zupełnie innej roli. Nie był Pan tego ciekaw?

- Ależ byłem. Żałuję, bo to była okazja, żeby wreszcie zobaczyć z bliska trochę igrzysk. Jak jest się zawodnikiem, to paradoksalnie takiej możliwości w zasadzie nie ma. Na pewno więc ciekawie by to wszystko wyglądało, gdybym pojechał jako, ha, ha, działacz. Choć inna sprawa, że pewnie ciężko byłoby mi wczuć się w taką rolę. Tyle lat byłem skoczkiem, teraz realizuję się w innym sporcie, więc jeszcze nie czuję się działaczem. W Soczi miałem być attaché honorowym. Wytłumaczono mi to tak, że jest to osoba, która ma wspierać zawodników duchowo, dobrym słowem, pokazywać się i w razie potrzeby pomagać. Nie do końca to czułem.

- Dlaczego?

- Bo wiadomo, że zawsze byłem związany ze skokami i tam mogłem w czymś pomóc, bo się na tym znam. Jeśli chodzi o inne dyscypliny, no to trudno byłoby mi doradzić coś na przykład saneczkarzowi. Zresztą sam wiem po sobie, że sportowiec nie zawsze chce, żeby ktoś z zewnątrz przychodził i zawracał mu, za przeproszeniem, tyłek. Każdy chce w spokoju skoncentrować się na starcie, na przygotowaniach i odwiedziny kogoś obcego powodują pewne zakłócenia. Być może inni sportowcy to inaczej odbierają, ale to jest najważniejszy start w sezonie, może w życiu. To jest pełna koncentracja, nie musi do mnie przychodzić Małysz i zawracać mi gitary.

- Przed igrzyskami w jakiej jest Pan grupie: ostrożnych optymistów czy hurraoptymistów?

- Jestem gdzieś pośrodku. Wiem, jakie mamy szanse, ale też wiem doskonale, że igrzyska rządzą się swoimi prawami i faworyci nie zawsze wygrywają. Na pewno śmiało mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o skoki, to bardzo realną prognozą są dwa medale. Ale nie powiem kto, nie powiem jak. W tej chwili mamy bardzo silną reprezentację i każdy z tych chłopaków może walczyć o medal. Nie mówiąc o drużynie, bo to jedna z równiejszych ekip na świecie w tym momencie.

- Kamil Stoch jest gotowy na olimpijski sukces?

- Jest mistrzem świata, jest w formie, więc czemu nie? Pamiętam go z igrzysk w Turynie, miał wtedy chyba 18 lat. Młokos. Teraz to dojrzały, świadomy zawodnik. Wie, czego chce, wie, jak to osiągnąć.

- Rok temu na mistrzostwach świata w Val di Fiemme pokazał, że roli faworyta już się nie boi.

- Już wcześniej to pokazywał. Kamil od paru lat jest wartościowym zawodnikiem.
- Trener Łukasz Kruczek i jego zawodnicy powtarzają jedno zaklęcie: "igrzyska potraktujemy jak normalne zawody". Wiadomo, że chodzi o zrzucanie z siebie presji, ale czy naprawdę można zachować taki dystans, zimną krew?

- Sam tak zawsze mówiłem, ale powiem szczerze, że to jest tylko takie mówienie. Jeśli już tam się jest, to ta presja, ten klimat bardzo się udzielają. Nie da się odciąć od tego w stu procentach, nie da się tego przerobić w głowie tak, że to są normalne zawody. Idziesz na skocznię i myślisz, że to jest impreza, która odbywa się raz na cztery lata. W Pucharze Świata jedne nieudane zawody cię nie skreślają. Na igrzyskach margines błędu jest mniejszy. Zawalisz jeden skok i do widzenia. Dlatego zdarzają się niespodzianki, dlatego często faworyci zawodzą. Czasem decydują drobiazgi: czy się dobrze wyspałeś, czy miałeś trochę szczęścia. Ale z drugiej strony, jeśli zawodnik jest w dobrej formie, to presja nie powinna mu na igrzyskach przeszkodzić.

- Ten sezon jest nietypowy, większość czołowych zawodników skakała do tej pory w kratkę. To zapowiedź tego, że olimpijskie konkursy będą nieprzewidywalne, czy raczej dowód, że po prostu wszyscy eksperymentowali, szykując się na igrzyska?

- Trudno to w tej chwili ocenić. Na pewno jeśli ktoś odpuszczał, jak Schlierenzauer, ostatnie konkursy, to już była olimpijska przyczajka. Ale w tej chwili nie ma jednego zdecydowanego faworyta. Jest ich paru, a nie jest powiedziane, że nie będzie jakiejś sensacji.

- A w Simonie Ammannie, swoim wielkim rywalu, czterokrotnym mistrzu olimpijskim, widzi Pan potencjalnego zwycięzcę?

- Może się liczyć. Ostatnio odpuścił sporo konkursów i jest pytanie, czy znów szykuje jakiś strzał sprzętowy, tak jak było z tymi słynnymi zapięciami w Vancouver, czy po prostu potrzebował czasu, żeby spokojnie doszlifować formę.

- Myśli Pan, że gdyby nie te zapięcia, to w Vancouver zamiast dwóch srebrnych medali miałby Pan dwa złote?

- Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba pamiętać, że tam w grze o złoto byli jeszcze Austriacy. Zresztą oni mi wtedy w paru procentach pomogli z tymi moimi medalami, bo zaczęli za mocno się tymi zapięciami zajmować, chcieli Ammanna dyskwalifikować i w sumie odnieśli skutek odwrotny do zamierzonego. Tak się zafiksowali wokół tych zapięć, że na własne życzenie się wykosili, bo mieli w głowie coś innego niż zawody. A ja po prostu robiłem swoje. A czy te zapięcia Ammannowi pomogły? Moim zdaniem bardzo. Najlepiej świadczy o tym to, że po igrzyskach wszyscy zaczęli takich używać. One powodowały, że narta szła bardziej płasko i była większa powierzchnia nośna. Gołym okiem było widać, jak on odlatuje.

- W tym roku też się można spodziewać, że jakaś ekipa odpali jakiś nowy wynalazek?

- Jasnowidzem nie jestem, ale można przypuszczać, że Ammann albo Austriacy coś szykują.

- A może Polacy pokażą coś rewolucyjnego?

- Wiem, że nasz sztab ma swoje małe tajemnice i pracuje nad różnymi rozwiązaniami, ale czy to są aż tak drastyczne zmiany jak te wiązania? Raczej nie.

- Apoloniusz Tajner zdradził niedawno, że wy przed olimpijskim konkursem w Salt Lake City dostaliście jakiś tajemniczy smar.

- Ja wiem, czy to była aż taka tajemnica? To był smar, którego biegacze narciarscy używali w sprintach, żeby na pierwszych 50, 100 metrach jak najszybciej odjechać. Wtedy serwismen z firmy Toko przyniósł nam ten smar. Ciut pomogło mi to w osiąganiu lepszych prędkości na progu, ale że to miało aż tak wielki wpływ na tamte sukcesy, to bym nie powiedział.

- Od tamtych czasów mnóstwo się w zmieniło. Wtedy był Pan w zasadzie sam jak palec, teraz trener Łukasz Kruczek miał ból głowy z wyborem olimpijskiej kadry.

- Nie zazdroszczę mu, bo to był ciężki moment dla wszystkich. Dla sztabu, dla zawodników. Na pewno te 12 lat temu było trenerom łatwiej, bo nie musieli zastanawiać się, kogo wybrać, tylko skąd wziąć czwartego czy piątego do reprezentacji. Ale to też pokazuje, że polskie skoki poszły dobrą drogą. A decyzję Łukasza trzeba uszanować.
- Był Pan teraz w Predazzo na mistrzostwach świata juniorów. Klemens Murańka ciągle przeżywał brak nominacji?

- Nie, nie pokazywał tego. Rozmawiałem z nim kilka razy, on wie, że jest jeszcze młody i wszystko przed nim. Pojedzie jeszcze na niejedne igrzyska.

- Za Janne Ahonena, Noriakiego Kasaiego, czyli zawodników ze swojego pokolenia, będzie Pan trzymał kciuki?

- Pewnie. Mam wielki szacunek dla nich, że dalej skaczą. Ale najbardziej będę jednak kibicował naszym chłopakom.

- Karierę skoczka zakończył Pan trzy lata temu. Przez ten czas nie było naprawdę ani jednego momentu, kiedy pomyślał Pan sobie: ech, może rzucę te rajdy i wrócę?

- Nie. O zakończeniu kariery skoczka myślałem już rok przed igrzyskami w Vancouver. Byłem już tym wszystkim naprawdę zmęczony, coraz więcej pracy musiałem włożyć w to, żeby być w dobrej formie. Po igrzyskach w Vancouver przy skokach trzymała jeszcze tylko myśl o mistrzostwach świata w Oslo i starcie w miejscu, w którym wygrałem swój pierwszy konkurs Pucharu Świata. No i jeszcze ta drastyczna dieta... Trzymanie się jej tak długo człowieka wykańcza. Ja 27 lat skakałem na nartach, szmat czasu. Dlatego teraz, siedząc w sporcie motorowym, nie mam takiej myśli: o teraz, kurczę, poszedłbym sobie skoczyć. Nie miałbym na to nawet czasu. Robię co innego, to utrzymuje mnie w sporcie, w dobrej kondycji i myślę o tym poważnie. Tylko w pierwszym roku zastanawiałem się, jak to będzie, czy dam radę, czy to dla mnie, ale zacząłem osiągać swoje cele i to mnie wciągnęło na maksa.

- A gdyby nie było tych rajdów, to myśli Pan, że wróciłby do skoków, wstał z kanapy jak Ahonen?

- Myślę, że nie. Na pewno nie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24