Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bogusław Kaczyński: Do Łańcuta zaprosiłem wielki świat

kmularz
Ireneusz Sobieszczuk/Wydawnictwo Casa Grande
Z BOGUSŁAWEM KACZYŃSKIM rozmawia Alina Bosak

Bogusław Kaczyński - dziennikarz, publicysta i krytyk muzyczny, popularyzator opery, operetki i muzyki poważnej, animator kultury, prezenter i autor wielu programów w TVP - był dyrektorem Festiwalu Muzyki w Łańcucie w latach 1981-1990. Właśnie ukazała się jego książka "Łańcut, moja miłość". Autor zaprezentował ją 1 lutego podczas koncertu "W wiedeńskim nastroju" w Filharmonii Podkarpackiej. Wydana została przez Wydawnictwo Casa Grande oraz Miejską Bibliotekę Publiczną w Łańcucie.

- Napisał pan: "Łańcut, moja miłość". Czy rzeczywiście?

- Tak. Uwielbiam Łańcut od chłopięcych lat. Byłem wtedy na wycieczce szkolnej w łańcuckim Zamku i nastąpiło wówczas to pierwsze oczarowanie, które mnie nie opuszcza do dziś. To przepiękna budowla i wnętrza, kwitnący park. Spędziłem tam wspaniałe lata.

- Podczas wieczoru w Filharmonii Podkarpackiej dziękował pan Tadeuszowi Ochyrze za zaproszenie do prowadzenia festiwalu w Łańcucie. W roku 1981 na brak pracy pan nie narzekał. Jak on pana przekonał?

- Byłem wtedy u szczytu kariery. Telewizyjnej, międzynarodowej. Jeździłem na występy po całym świecie. Nowy Jork, Londyn, Rzym. Spędzałem życie w samolotach i przed kamerą telewizyjną. Jeśli miałem wolną chwilę, przyjmowałem zaproszenia do różnych filharmonii - w tym okresie szczególnie do rzeszowskiej - gdzie prowadziłem tzw. przekroje operowe. Cieszyły się one ogromnym powodzeniem. Występowali na nich artyści z największych teatrów operowych w Polsce. Podczas jednej z oper, to była chyba "Dama pikowa", zjawił się w mojej garderobie nieznany mi wcześniej pan. Powiedział, że zajmuje się kulturą w województwie rzeszowskim i że prosi mnie o to, abym rozważył możliwość dyrekcji festiwalu w Łańcucie. Odpowiedziałem w pierwszej chwili, że to niemożliwe, prowadzę inne życie i nawet przyjazd na jeden występ do Rzeszowa ledwie mieści się w moim kalendarzu, a co dopiero wizyta na 10 dni. Mimo wszystko przekonywał mnie, że Dni Muzyki Kameralnej, bo tak wtedy nazywał się łańcucki festiwal - kończą się. Oświadczył, że jeżeli nie zgodzę się, trzeba będzie je zlikwidować. To mnie przekonało. Powiedziałem, że spróbuję, zmienię nazwę festiwalu i zrobię zupełnie inny. Rozmowa była w styczniu, a festiwal miał się odbyć w maju.

- To szaleństwo przygotować taką imprezę w trzy miesiące.

Szaleństwo. Wróciłem do Warszawy i nie bacząc na moje pozajmowane terminy, zacząłem telefonować do sławnych kolegów. I zrobiliśmy program festiwalowy na maj. Wszystko załatwiłem. Telewizja przyjechała, a festiwal stał się międzynarodowy.

- Sprowadził pan do Łańcuta wielki świat. Tu była prowincja, a pan przywiózł z Warszawy damy w futrach z norek i perłami na szyi. Jak pan je namówił. I czy śmietanka pojawiła się już na pierwszym festiwalu?

- Na pierwszy festiwal przyjechali moi najbliżsi znajomi. Telewizja pokazała relację, którą wszyscy zobaczyli. I na następnym festiwalu chcieli już być. Do Łańcuta przyjeżdżała arystokracja europejska. Baronowa de Simone z Rzymu w nieprawdopodobnych kreacjach. To była rewia mody.

- Hanna Galska w relacji z festiwalu w 1984, która ukazała się w "Antenie" i którą umieścił pan także w książce o Łańcucie, pisze, do czego jej się przyznał hrabia Wojciech Dzieduszycki: "Zabrałem 8 muszek i tyleż samo zestawów dwuczęściowych i ubolewam, że dwa razy musiałem strój powtórzyć. Te sztuczkowe spodnie z włoskiego materiału zdążyłem uszyć dwa dni przed festiwalem za 4 tysiące, aksamitna marynarka u najlepszego krawca w Warszawie 12 tysięcy. (…)" Czy pan jako gospodarz festiwalu równie pieczołowicie kompletował garderobę?

- No pewnie. Musiałem mieć garderobę na każdą okazję. Na występy miałem biały garnitur, welurową marynarkę i smoking.

- Ale hrabiego Dzieduszyckiego trudno chyba było przebić?

- Tunio Dzieduszycki z żoną Haliną był na wszystkich festiwalach. Przyjeżdżał co roku. Nie wyobrażał sobie, żeby bez Łańcuta mógł żyć.

- Władza ludowa nie miała panu za złe tego dopisku na biletach: "Wymagany strój wieczorowy"? W jakiejś gazecie napisano: "fanaberie Kaczyńskiego".

- Nie brałem sobie tego do serca. Ten dziennikarz napisał także: "ja to bym nie mógł być na festiwalu Bogusława Kaczyńskiego, bo nie mam garnituru". Oni byli zwolennikami równania w dół, a ja byłem zwolennikiem równania w górę. Jeśli się idzie do Metropolitan Opera w Nowym Jorku, to publiczność stanowi nieprawdopodobny widok, podobnie w każdym teatrze operowym. To nie przepych, to elegancja. Nie wymagałem od gości festiwalu futer z norek. Wymagałem stroju wieczorowego, wizytowego. Takiego, jaki każdy z nas ma w domu - do kościoła, na imieniny. Ludzie mają w domu te rzeczy. Wystarczy wyjąć je z szafy, ubrać, uczesać się i przyjść na festiwal.

- Niektórym pewnie trudno byłoby uwierzyć, że w młodości w Mediolanie, z 10 dolarami w kieszeni sypiał pan na dworcu, a wieczorem szedł koncert do La Scali.

- Jako student, rzeczywiście. Nie miałem pieniędzy na hotele. Spałem na dworcu, a rano wsiadałem do pociągu do Verony, do Padwy. Świetnie te wyjazdy miałem zorganizowane.

- Gnało pana do wielkich oper?

- Tak. Byłem wszędzie, gdzie mogłem być

- W pana książce jest mnóstwo anegdot związanych z festiwalem. Chociażby to, jak podczas koncertu skrzypaczki Kai Danczowskiej zgasło światło, ku rozpaczy telewizji, bo Kaja grała dalej. Można przeczytać, jak światowej sławy Juliette Greco przerażona wysiada z rozpadającego się Antonowa na lotnisku w Jasionce, a potem oświadcza, że "Wszędzie występowałam, ale na wsi będę śpiewała pierwszy raz".

- Gdyby pani wtedy mogła zobaczyć tę drogę z Rzeszowa do Łańcuta, przyznałaby pani, że gwiazdy miały prawo sądzić, że będzie to występ na wsi. Ale na widok zamku w Łańcucie zmieniały zdanie. Były oczarowane. Wszystkie.

- Czy to prawda, że w zamkowym hotelu był tylko jeden pokój z łazienką?

- Tak układaliśmy program festiwalu, aby największe gwiazdy nie nocowały w hotelu w tym samym czasie.

- Festiwal to były spotkania nie tylko na koncertach, ale i długie rozmowy do późnych godzin nocnych w restauracji "Zamkowa".

- Ja przesiadywałem do trzeciej nad ranem, inni zostawali dłużej.

- O czym rozmawialiście?

- O sztuce, koncercie, sposobie interpretacji, klasie artysty. O wszystkim.

- Przez zamek przewijało się wielu obcokrajowców, a czasy w Polsce były gorące. Pracownicy zamku opowiadali, jak nafaszerowany był cały podsłuchami. Nie obawiał się pan tego

- Nie myślałem o tym. Co mnie obchodził podsłuch, gdy obok siedziała baronowa de Simone?

- Podobno jeden pan podarował panu płytę nagrobną z portretem na tle łańcuckiego zamku. Ma pan ją do dziś?

- Stoi w domu do tej pory. A co mam wyrzucić, skoro to dzieło sztuki? Pięknie wykonana rzecz. Przywożono mi z całej Polski różne przedmioty. Obrazy, rysunki. I to właśnie dlatego, że oglądali relację z Łańcuta.

- W książce pisze pan także, dlaczego z festiwalem się rozstał. Wspomina pan nieprzyjemną rozmowę z ówczesnym wojewodą Kazimierzem Ferencem. Czuje pan żal?

- Nie. To byli ludzie zakompleksieni. Moja obecność burzyła ich życie i zasługi. Działacze znani w Rzeszowie, udekorowani medalami, odznakami za propagowanie kultury na tym terenie, a tu nagle ktoś przyjechał i pokazał, że można zrobić coś więcej. Wszedłem na ich pole.

- Dwa lata temu znów pan wrócił na festiwal.

- Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, zaprosiła mnie na koncert inauguracyjny festiwalu przed frontonem zamku. Kilka tysięcy ludzi na widowni i gorące powitanie. To było niesamowite. Kilka lat wcześniej otrzymałem honorowe obywatelstwo Łańcuta, a podczas festiwalu burmistrz i rada miejska podarowali mi piękny obraz przedstawiający Zamek.

- Nietsche powiedział, że sztuka czyni świat znośnym. Czy także dla pana?

- Absolutnie. Czyni nie tylko znośnym, ale piękniejszym, łatwiejszym do przeżycia. Człowiek, który oddał swoje życie muzyce, jest szczęśliwszym od tego, który tego nie uczynił. Kiedy zachorowałem i określano mój stan jako beznadziejny, słuchałem muzyki dzień i noc. Miałem przywieziony sprzęt muzyczny do kliniki. Nie mam wątpliwości, że muzyka pomogła mi w dochodzeniu do zdrowia.

- Czego pan słuchał?

- Głównie Szopena.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24