Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cała prawda o wojnie. Przeżyłem piekło pustyni Gobi - wspomnienia Stanisława Klimczaka

Stanisław Klimczak, lat 82, Zalesie, gm. Oleszyce
FOT. ARCHIWUM
Urodziłem się 26.07 1927 roku w miejscowości Wielkie Oczy - przed wojną województwo Lwów, powiat Jaworów.

Mając niespełna 14 lat, jako dziecko wątłej budowy zostałem zabrany z rodzinnego domu przez ówczesne wladze okupacyjne do niewolniczych - przymusowych prac na terenie Austrii. Cztery lata ciężkiej pracy, ciężki wypadek podczas prac przy wycince lasów, lata pogardy i upokorzenia trwały aż do zakończenia wojny w 1945 roku.

Podczas prac w gospodarstwie i w lesie często z wysiłku krew uchodziła mi nosem. Krwawienie z nosa gospodarz uszczelniał mi korkami z trawy. Pozwolił trochę odpocząć i dalej poganiał do pracy.

Szczęśliwy, że wojna się zakończyła - miałem wtedy 17 lat - postanowiłem pojazdem konnym wracać do rodzinnego kraju. W trakcie podróży zostałem zatrzymany przez patrol żołnierzy Armii Radzieckiej. Zapytano mnie, skąd wracam, skąd pochodzę i dokąd jadę. Powiedziałem prawdę, że pochodzę z województwa lwowskiego. Odpowiedziano mi, że jestem ich człowiekiem i zostanę wcielony w szeregi ich armii. Zabrano mi cały dobytek, z jakim podróżowałem oraz dokumenty. Moje prośby nie przyniosły żadnego rezultatu.

Pod przymusem i groźbą oraz po przeszkoleniu w zakresie posługiwania się bronią zostałem wcielony w szeregi obcej mi armii. Zostałem pouczony, że w razie dezercji czeka mnie sąd wojenny. To, co się stało, było dla mnie tragiczne i niezrozumiałe, bo miałem spotkać się po czterech latach z matką i rodzeństwem. Tak więc, nie znając swojego losu na dalsze lata, znalazłem się w wagonach do przewozu bydła i w szynelu Armii Czerwonej.

Kiedy przejeżdżałem przez rodzinny kraj, czułem wielki dramat. W trakcie przejazdu przez Warszawę widziałem ogrom zniszczeń. Transport kierował się w stronę granicy wschodniej. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy. W trakcie podróży dowiedziałem się, że pociąg zmierza na front Dalekiego Wschodu, gdzie Związek Radziecki prowadził jeszcze działania wojenne przeciwko Japonii na terenie Mandżurii. Miałem świadomość, że stamtąd być może drogi powrotnej już nie będzie, tym bardziej, że byłem okaleczony na zdrowiu po czterech latach ciężkiej pracy niewolniczej w Austrii, a szczególnie po ciężkim wypadku przy pracach leśnych, gdzie straciłem przytomność. Od tamtego wypadku straciłem możliwość rozpoznawania zapachów, smaku, czułem nieustanną suchość w nosie i inne dolegliwości.

Transportem kolejowym dojechaliśmy do Ułan Bator - stolicy Mongolii. Tu postawiono nam zadanie pieszego pokonania pustyni Gobi. Mieliśmy przed sobą do pokonania około dwóch tysięcy kilometrów "piekła" mongolskiej pustyni. Brakowało żywności, a najbardziej wody pitnej. Dostawy lotnicze żywności i wody nie zaspokajały potrzeb wycieńczonych żołnierzy. Zabijaliśmy Mongołom wielbłądy oddając je do polowych kuchni, a wodę piliśmy nawet brudną z okopów, jak bydło na kolanach. Z brudnej wody szerzyły się choroby zakaźne. Bardzo dużo żołnierzy zmarło z chorób i wycieńczenia. Pochowano ich bez śladu w piaskach pustyni. Nawet oficerowie radzieccy popełniali samobójstwa nie mogąc znieść ogromu trudu przemarszu przez piekło pustyni.

Temperatura w dzień dochodziła nawet do 45-50 stopni Celsjusza, a nocą spadała do zera. Ja również, z wysiłku i pragnienia, napiłem się brudnej wody z wykopu, bo racje pitnej wody ze zrzutów wynosiły tylko jeden litr na dobę. Po kilku dniach wystąpiły objawy czerwonki. Trudu przemarszu z powodu wysokiej gorączki, biegunki z krwią, osłabienia, nie byłem już w stanie znosić. Byłem przygotowany na śmierć, jak wcześniej moi koledzy frontowi. Cudem jednak ocalałem z tej choroby, transportowany szpitalem polowym.

Po kilku tygodniach wróciłem ponownie do szeregu znosić trudy marszu. Podczas przemarszu przez pustynię spaliśmy tylko co drugą noc. Marsz dobiegał końca. Dotarliśmy do rzeki Huanghe - Żółtej Rzeki. Rzeki, przez którą musieliśmy dokonać przeprawy. Wielu żołnierzy podczas tej operacji zabrała woda. Po przeprawie przez Żółtą Rzekę zaczęliśmy marsz przez góry w kierunku Mandżurii. Wojna powoli się kończyła - odżywała w nas nadzieja. Na polach znajdowaliśmy coś do jedzenia i wreszcie nie brakowało wody.

Działania wojenne z Japończykami były już sporadyczne, bo w sierpniu 1945 roku, gdy Amerykanie zrzucili dwie bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki Japonia skapitulowała. W Mandżurii dotarliśmy pod Port Artur nad Morzem Żółtym. Tutaj dowódcy frontu powołali z nas, żołnierzy, robocze bataliony - obozy pracy.

Demontowaliśmy japońskie fabryki w detale, układaliśmy do drewnianych skrzyń i transportowaliśmy do portu na radzieckie okręty. Tutaj, w Mandżurii, nad Żółtym Morzem, byłem ponad dwa lata ciężko pracując. Tu podjąłem pierwsze starania o powrót do ojczyzny. Stąd pisałem prośbę do Stalina o zgodę na mój powrót do Polski. Stąd również pisałem listy do matki, aby przysłała mi dokument, że jestem Polakiem. Listy się wracały, bo nie wiedziałem, po której stronie obecnej granicy leżała moja miejscowość Wielkie Oczy. Z Port Artur w Mandżurii amerykańskim okrętem towarowym około 3 tysięcy żołnierzy przetransportowano przez Morze Żółte oraz Morze Japońskie do Władywostoku. Nocą z pokładu okrętu, płynąc przez Cieśninę Koreańską, widziałem oświetlone na wyspach japońskie miasta.

Z Władywostoku następnie koleją odtransportowano nas w okolice Krasnojarska na Syberii. Tutaj ponownie zrobiona z nas robocze bataliony, gdzie pracowaliśmy w lasach i okolicznych kołchozach. Kwaterowaliśmy w namiotach we wsi Wosatino. Klimat Syberii był trudny do zniesienia. Latem roje much, które wchodziły do ust, nosa, uszu. Twarze owijaliśmy opaskami z opatrunków gazy, a zimą 1947/48 roku zaznałem chłodu. Poznałem smak zmarzniętych ziemniaków oraz innych płodów tej ziemi. Pragnę nadmienić, ze w trakcie starań o powrót do kraju byłem tam kilkakrotnie przesłuchiwany przez oficerów politycznych oraz inne czynniki władzy radzieckiej, dlaczego zamierzam opuścić ich kraj. Niejednokrotnie byłem przez nich zastraszany, upokorzony i wyśmiany.

Kiedy otrzymałem od matki dokument z polskim godłem, to oficerowie kpili z niego - mówili, że to "polska kurica". Były to dla mnie bolesne epizody. Cierpiałem z wielką pokorą, aby nikomu się nie narazić. Naśmiewano się ze mnie, że jestem "polski pan". A ja tłumaczyłem, że pochodzę z biednej polskiej rodziny.

W 1948 roku moje starania nie poszły na marne i jesienią uzyskałem zwolnienie i zgodę na powrót. Dwa tygodnie pociągiem pospiesznym z Krasnojarska wraz z konwojentem wracałem do Lwowa. We Lwowie na stacji kolejowej zobaczyłem polskiego żołnierza z polskim godłem. Wzruszyłem się do łez. Gdy przyjechałem do Medyki, usłyszałem osoby mówiące po polsku. Poszedłem za nimi, aby usłyszeć mowę polską. Z miejscowości Radymno pieszo wróciłem do Wielkich Oczu, mojej rodzinnej miejscowości, ale zastałem dom rodzinny spalony przez bandy Ukraińców. Moja rodzina osiedliła się kilka kilometrów dalej, w Potoku Jaworowskim, i tam ich odnalazłem.

Koszmar wojennej tułaczki, w tym na "nieludzkiej ziemi", trwał 7 lat. Za udział w wojnie z Japonią zostałem uhonorowany dwoma odznaczeniami. Dziś jestem 82-letnim, schorowanym starcem. Posiadam uprawnienia kombatanta. Jestem inwalidą drugiej grupy. Pragnę potwierdzić, że mój udział w tamtych działaniach wojennych, przebyte choroby, ciężki wypadek na terenie Austrii, ciężka praca w obozach pracy w Mandżurii i Syberii przyczyniły się znacząco do osłabienia mego zdrowia. Dzieciństwo, młodość i zdrowie zabrali mi Niemcy i Rosjanie. Wielu przypłaciło to życiem i zdrowiem. Ja miałem to szczęście, ze dane mi było powrócić po siedmiu latach w rodzinne strony.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24