Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cała prawda o wojnie. Wspomnienie Henryka Czerwińskiego

Henryk Czerwiński, Sanok
Jestem kresowiakiem z byłego województwa lwowskiego. Urodziłem się i mieszkałem wraz z rodziną w niedużym miasteczku Krukienice.

Niedaleko stąd jest miasto Sambor i Rudki. Najbliżej natomiast było do powiatowego miasta Mościska.

Ten słoneczny dzień 1 września bardzo głęboko zapadł w pamięci ośmioletniego chłopca, którym wówczas byłem. Napiszę więc tak jak to wtedy przeżywałem wspólnie z Rodzicami, Babcią i Sąsiadami. Wszyscy byli bardzo przygnębieni i pełni niepewności, co z nami będzie. Mamy przecież wojnę, przyjdą ciężkie czasy, czy damy radę Niemcom pomimo uspokajających komunikatów płynących od władz.

Niestety, z upływem czasu przyszło załamanie, że tak szybko postępują Niemcy i wnet do nas przyjdą, gdyż były bombardowania Lwowa, a i u nas było słychać warkot samolotów. Tymczasem stało się coś czego nie mogłem zrozumieć, gdyż przyszło jakieś dziwne wojsko, z karabinami często na sznurkach. Na głowie mieli spiczaste czapki bez daszka, przylegające do twarzy, z czerwoną gwiazdą na czole. Bałem się ich, gdyż wygląd i rysy ich lic nie przypominały naszych ludzi.

Rodzice nie puszczali mnie z domu, gdyż Babcia przyniosła wiadomość, że mają nas za wrogich kułaków, których trzeba rozparcelować. O ile pamiętam, nie mieliśmy setek hektarów, ale nie byliśmy też biednymi małorolnymi wieśniakami.

Przypominam sobie, że Niemcy jednak przyszli. Powstała dywizja SS Gałyczyna, czyli SS Galizien i zaczęła się eksterminacja ludności polskiej z rąk nacjonalistów, czyli szowinistów ukraińskich. Dla mnie też było to niezrozumiałe, gdyż jak dotychczas żyliśmy w zgodzie z Rusinami. Obchodziliśmy tzw. ruskie święta, a oni polskie. Pamiętam, że przyjaźniłem się z dziećmi sąsiadujących Rusinów.

Bawiliśmy się razem, użyczałem im roweru, co wówczas dla chłopców było bardzo ważne. Na Święta Bożego Narodzenia przynoszono do chałup słomę, co dla mnie było atrakcją i zachęcało do zabaw na podłodze, czy klepisku ze słomą. Ja też zapraszałem niektórych kolegów na świąteczny poczęstunek w naszym domu.

Wobec napływających wiadomości o coraz bardziej okrutnych mordach na ludności polskiej nie mogłem uwierzyć, że w mieszanych małżeństwach mąż, teraz Ukrainiec, musiał zamordować żonę Polkę. Czy też w okrucieństwa zadawane Polakom przed śmiercią.

Wujostwo mieszkające we Lwowie donosiło o morderstwach na polskich profesorach dokonanych przez studentów ukraińskich. W oparciu o SS Gałyczyna i SS Galizien nastąpiła eksterminacja polskiej inteligencji i ludności polskiej pozostawionej samej sobie. Wraz z rodziną żyłem w strachu, czy i nas nie obejmie ta eksterminacja.

W międzyczasie bowiem Niemcy aresztowali Ojca, a jedynymi obrońcami pozostały trzy psy. Jeden dorodny doberman szkolony jako pies obronny pilnował wejścia do domu i obejścia. Nad ranem pewnego dnia został jednak zastrzelony przez tych, którzy i nas chcieli zlikwidować. Matka i Babcia miały bowiem ostrzeżenia. W związku z tym Mama natychmiast spakowała najbardziej potrzebne rzeczy, wynajęła furmankę od zaprzyjaźnionego Polaka i wraz z bratem, jeszcze niemowlęciem, wyjechaliśmy do Rudek.

Było to rodzinne miasto Matki. Mieszkały tam jeszcze siostry Mamy. Jedna mieszkała z Dziadkiem i miała nieduże gospodarstwo, a Dziadek opiekował się sadem i hodował pszczoły. Były więc warunki mieszkaniowe i ekonomiczne, aby dać nam schronienie. Druga Ciocia mieszkała z mężem w niewielkim mieszkaniu, ale życie rodzinne kwitło i często odwiedzaliśmy się. Ta druga Ciocia była moją matką chrzestną i wraz z Wujkiem częstowała nas słodyczami. Pewnego razu zapytała kilkuletniego młodszego Brata, czy jadł cukierki.

Na co Brat odpowiedział, że często jada cukierki bobowe. Ja chodziłem tu do szkoły podstawowej, pomagałem w gospodarstwie i jako członek kółka ministrantów pilnie służyłem do Mszy Świętej przed ołtarzem, w którym królowała łaskami słynąca Matka Boska Rudecka. (…)

W Rudkach też doznałem silnego przeżycia, gdy wyszedłem po drabinie na strych nad oborą. Nagle poruszyło się tam zgromadzone siano. Po chwili z tej sterty wyłonił się oblepiony sianem nieznany człowiek. Przestraszony, pobiegłem do Cioci z pytaniem, kto to jest. Ciocia wyjaśniła mi, że trzeba pomóc ludziom, którzy ukrywają się przed Niemcami podobnie jak Ojciec. Powiedziała, że nie wolno mi nikomu o tym mówić, gdyż Niemcy rozstrzelaliby nas wszystkich. Zdradziła, że ukrywają się tam znajomi i zaprzyjaźnieni Żydzi, którzy niegdyś u niej mieszkali i że w pełni zasługują na to, aby ich przechować. Powiedziałem, a właściwie przyrzekłem, że nikomu o tym nie powiem. I tak się stało, gdyż jako chyba 11- czy 12-letni chłopiec w pełni to rozumiałem.

W międzyczasie Rodzice porozumieli się z kuzynką Matki, która zachęcała nas do przyjazdu do wsi Słomka tuż obok Mszany Dolnej. Ciocia była lekarką i żyła samotnie, gdyż Niemcy aresztowali jej męża, który chyba zginął. Nie przypominam sobie szczegółów podróży do Słomki. Pamiętam, że było też z nami znajome małżeństwo z Rudek. (…) Zamieszkaliśmy w małym drewnianym domku blisko drogi, użyczonym przez bardzo dobrych i przychylnych nam gospodarzy - państwo Wystarczyków, z których synem Zygmuntem i jego Rodziną mieszkającą w Nowym Sączu przyjaźnię się do dziś.

Razem pasaliśmy krowy jego Rodziców i zbieraliśmy grzyby u podnóża góry Lubogoszcz. Jak mogłem, starałem się pomagać Rodzicom i Cioci lekarce, która wyjechała stąd jeszcze przed wyzwoleniem spod niemieckiej okupacji. Miałem wtedy już tyle siły, aby mleć na żarnach pszenicę i żyto na mąkę. Matka używała jej do pieczenia chleba i innych spożywczych produktów.

Ja uczęszczałem na tzw. tajne komplety, które prowadził dr Sebastian Flizak, wspaniały człowiek i nauczyciel, późniejszy dyrektor Muzeum w Mszanie Dolnej. Przerabiałem wtedy pierwszą i drugą gimnazjalną. Nieraz jadąc do Bielska specjalnie wybierałem drogę przez Mszanę Dolną, aby odwiedzić Profesora Flizaka i ofiarować mu bardzo dobry gatunek kawy oraz zapytać o zdrowie.

Przy tej okazji dowiedziałem się, że Profesor Sebastian Flizak wykładał również w Sanoku i uczył moją Żonę. Dożył sędziwych lat i pozostał w pamięci wdzięcznych uczniów oraz mieszkańców Mszany Dolnej i okolic oraz sanoczan. Dopiero w Słomce, obecnie dzielnicy Mszany Dolnej, zdaliśmy sobie sprawę, że pomimo serdecznej, rodzinnej atmosfery w Rudkach, żyliśmy na przysłowiowej beczce prochu. Na szczęście, dobrze się to zakończyło. Dowiedzieliśmy się, że Cioci udało się przechować żydowską rodzinę, co ucieszyło nas bardzo.

Wojna zbliżała się powoli do końca. Armia Czerwona nacierała wzdłuż szosy od Limanowej do Mszany Dolnej i Nowego Sącza w kierunku Krakowa. Mieszkając przy tej szosie znaleźliśmy się na linii frontu. Część mieszkańców uciekła do krewnych w pobliskich wioskach. My natomiast nie mieliśmy takiej możliwości, ale zostaliśmy zaproszeni do piwnicy solidnego murowanego domu, trochę cofniętego od szosy. Przebywało tam kilkanaście osób wraz z moją rodziną. Ta cała poniewierka, jak pamiętam, trwała cały tydzień.

Rosjanie nie mogli sforsować zapamiętale broniących się Niemców. Na wzgórzach nad szosą rozlokowano gniazda karabinów maszynowych i strzelców wyborowych, a od strony przydrożnych domów rozmieszczono broniących tego odcinka Niemców. Już o zmroku zapalali stare, opuszczone chałupy, oświetlając tym samym szosę. Nastrój nas, oczekujących na wyzwolenie, coraz bardziej się pogarszał, narastało poczucie zagrożenia życia, gdyż coraz bliżej naszego schronienia paliły się domy. Wśród salw karabinowych i pojedynczych strzał armatnich odmawialiśmy modlitwy, a szczególnie różaniec.

Jedna z kul armatnich trafiła w poddasze naszej kamienicy, wyrywając z przeraźliwym hukiem znaczną dziurę w murze. Zaczęło też brakować żywności. Najbliżej mieszkający przemykali do swoich domów, aby coś przynieść i równocześnie nakarmić domowe zwierzęta. Mężczyźni zaczęli gromadzić wodę w różnych pojemnikach, aby w razie pożaru bliskiego domu bronić się przed ogniem. Zaczęło to wszystko wyglądać wręcz beznadziejnie i tragicznie. Rosjanie od prawie tygodnia nie mogli przełamać tego odcinka frontu, a nam groził pożar pobliskiego domu, i to już następnego wieczora. Zestresowani uczestnicy naszego schronienia dyskretnie obserwowali przez małe przyziemne okienka piwniczne, co się dzieje na pobliskiej szosie. Podejrzewano, ze zbyt długo trwający brak postępu na tym odcinku frontu wymaga zastosowania czołgów.
Mieliśmy jednak duże szczęście, bo w dniu zagrażającego nam pożaru okolicznego domu usłyszeliśmy warkot czołgowych motorów i wreszcie ukazały się pierwsze czołgi.

Patrzący ostrożnie przez małe okienka piwniczne zauważyli i usłyszeli huk trafionego pancerfaustem czołgu. Zaczajony w przydrożnym rowie Niemiec w ten sposób zaatakował jeden z pierwszych czołgów. Za chwilę wpadł do piwnicy radziecki czołgista trzymający pistolet gotowy do strzału i zawołał: "Giermańców u was niet?". "Niet, niet" - odpowiedzieliśmy. A on: "Wot ja tak z tretiej maszyny, dajtie wodu". I zauważył wodę w wiadrze. Wziął więc oburącz to niepełne wiadro wody i pił łapczywie, a następnie szybko wyszedł. Okazało się, że czołg został trafiony w tylną część i dlatego na miejscu zginął strzelec, a jego kolega został ciężko ranny i znalazł się w polowym szpitalu.
Pamiętam, jak za czołgami biegła sowiecka piechota z okrzykami "hura, za rodinu, za Stalinu!", strzelając do uciekających Niemców, którzy zza domów i różnych zasłon sprytnie się ostrzeliwali, zabijając i raniąc trochę na oślep biegnących Rosjan. Fragmenty tej bitwy można było obserwować ukradkiem i z boku przez te małe piwniczne okienka. Strasznie to wyglądało, ale po przejściu frontu zapanowała radość, że jesteśmy wolni i uszliśmy z życiem z tych tragicznych zdarzeń.

Następnego dnia, gdy front przesunął się za Mszanę Dolną, poszedłem z kolegami, wraz z Zygmuntem, z którym schroniliśmy się w piwnicy, oglądać zniszczony czołg. Wokół niego i na okolicznym polu znaleźliśmy szczątki osobistych rzeczy chyba tego, który zginął. Pamiętam jakiś mocno zniszczony portfel i strzępy ubrania.

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie, wtedy 13-letnim chłopcu, wizja lokalna na wzgórzach za szosą, gdzie były gniazda strzeleckie. Ostrzeliwały one głównie szosę i miejsca, gdzie toczyły się walki. Wyzwolenie bowiem spod okupacji niemieckiej w tym zakątku kraju nastąpiło, jak sobie przypominam, wczesną wiosną 1944 roku. Szliśmy po przemarzniętej ziemi z niewielką ilością śniegu. Widok był makabryczny, gdyż poza leżącymi zwłokami Niemców, w niektórych okopach siedzieli żołnierze jak żywi, trzymający broń i tak zastygli po śmiertelnym strzale. Rosjanie chcieli ich obejść od góry i - jak widzieliśmy - częściowo to się udało. Były bowiem również i zwłoki żołnierzy radzieckich.

Ojciec był członkiem zespołu organizującego pochówek zabitych żołnierzy i przywracającego w miarę możliwości normalne życie w wiosce. Znał się też na chorobach zwierząt gospodarskich, a w szczególności koni. Niektóre z nich wymagały leczenia.

Po wyzwoleniu Krakowa pojechaliśmy do trzeciej najmłodszej Siostry Matki mieszkającej w Prokocimiu. Stamtąd chodziłem do szkoły średniej im. Tadeusza Kościuszki w Podgórzu. Był to spory kawał drogi, który pokonywałem pieszo. Skończyłem drugą i trzecią klasę gimnazjalną, a resztę, łącznie z maturą i studiami lekarskimi, kończyłem już w Bytomiu. Tam dostał pracę Ojciec i ściągnął nas na Śląsk. Było tam dużo kresowiaków i układało nam się dość dobrze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24