Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cała prawda o wojnie. Wspomnienie Stanisława Szczygła

mbartoszewicz
W pierwszych dniach września 1939 roku, po napaści Niemiec na Polskę, rozmaite wieści napływały z różnych stron do Rzeszowa.

Jedne mówiły o tym, że Niemcy wyłapują młodzież i wywożą nie wiadomo gdzie. Inne, że wcielają ją do jakichś służb, to znów, że zabierają do obozów itp. W tej atmosferze czekaliśmy na najgorsze, to jest na nadejście okupanta. Nie chcąc poddać się najeźdźcy, wierząc, że Polska długo jeszcze będzie walczyć, część społeczeństwa wybrała ucieczkę na wolne jeszcze wschodnie tereny Ojczyzny. Do tej części należałem także ja.

Pewnego dnia spotkałem się z kolegą Tadeuszem Chmielem, który poinformował mnie, że jest kilku chętnych na wyjazd z miasta i zapytał, czy chciałbym przyłączyć się do nich. Dodał też, że jego ojciec weźmie furmankę i zawiezie nas. Odpowiedziałem, że zapytam rodziców i dam odpowiedź. Kiedy powiadomiłem ich, nie od razu zgodzili się na moją ucieczkę. Zauważyłem niepokój w oczach mamy i zaczęły się rozważania. W końcu zapadła decyzja, aby wyjechać.

Powiadomiłem kolegę i umówiliśmy się, że następnego dnia wyruszamy wczesnym rankiem. Przed opuszczeniem przeze mnie domu, rodzice żegnali mnie z trwogą w oczach i błogosławieństwem Bożym. Pamiętam słowa mamy: "Stasiu! Będę się cały czas za was modlić, abyście szczęśliwie wrócili, jak tylko coś się wyjaśni". Na drogę otrzymałem trochę suchej żywności i 20 złotych od taty. Gdy wyraziłem zdziwienie, tato powiedział: "weź, bo możesz potrzebować". W furmance było nas sześć osób: Tadek i jego ojciec, Milek Faber, bracia: Lonek i Szymek Karpowie (Żydzi z ulicy Baldachówka) i ja.

Szybko wyjechaliśmy w stronę Przemyśla. Na drodze spotykaliśmy wiele grup uciekinierów takich jak my. Widok był przygnębiający. Będąc już za Łańcutem, doleciał nas warkot samolotów i w niedługim czasie rozległy się nad nami strzały, a po nich krzyki i jęki pokaleczonych ludzi. Ponieważ droga była zatłoczona, staliśmy się dogodnym celem dla nurkujących niemieckich samolotów. Strzelały do nas jak do zajęcy na polowaniu.

W popłochu zeskoczyliśmy z furmanki i pobiegliśmy w stronę pól uprawnych, aby skryć się wśród zagonów ziemniaczanych. Cały czas słyszeliśmy krzyki i nawoływania, co potęgowało strach. Na szczęście, nie trwało to długo. Samoloty odleciały, a my zaczęliśmy się rozglądać i powoli wracać na drogę.

Naszej furmanki nie było, natomiast pozostały na drodze powywracane rowery, motocykle, wózki, a między nimi zabici i ranni ludzie. Widok był przerażający, wspominam go do dzisiaj. Szliśmy dalej na piechotę, powoli, niepewni tego, co nas czeka. Po długim marszu dotarliśmy do pierwszych domów i tu czekał na nas ojciec Tadka, a furmanka z końmi stała w cieniu drzew.

W rozmowie z naszym furmanem, panem Chmielem, ustaliliśmy, że dalej pójdziemy pieszo, zaś on wróci do domu, bo jadąc jest bardziej niebezpiecznie. Tak też się stało. W dalszej wędrówce mieliśmy jeszcze kilka podobnych nalotów, ale, mając doświadczenie, wiedzieliśmy, kiedy i gdzie kryć się przed ostrzeliwaniem z samolotów. Wystraszeni i zmęczeni minęliśmy Przemyśl i przenocowaliśmy w przydrożnych zaroślach. Noc była ciepła, a my utrudzeni, więc nie szukaliśmy domowych wygód. Gdy nastał dzień, posililiśmy się resztkami zapasów żywności i wyruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się na Rawę Ruską.

Dowiedzieliśmy się, że Ukraińcy są wrogo nastawieni do Polaków i że może nam grozić duże niebezpieczeństwo z ich strony. Postanowiliśmy omijać wioski ukraińskie. Szliśmy polami, co było bezpieczniejsze i jednocześnie pozwalało nam zdobyć jakieś pożywienie z tego, co rosło w polu.

Gdy minęliśmy Beresteczko, zmęczenie i głód dały nam się tak bardzo we znaki, że postanowiliśmy zaryzykować i wejść do najbliższej zagrody, aby kupić coś do jedzenia. Skierowaliśmy się do najbliższej chałupy. Na progu stała młoda Ukrainka i uśmiechała się do nas, co nas trochę uspokoiło i ośmieliło zwrócić się z prośbą o sprzedaż żywności. W odpowiedzi usłyszeliśmy zaproszenie do wejścia do chaty. Była to pora obiadowa. Przy dużym stole siedziała gromadka dzieci. Z drugiej izby wyszedł starszy mężczyzna, trochę zdziwiony, lecz o przyjaznym spojrzeniu. Wskazał nam ręką, abyśmy usiedli przy stole.

Rozmowa nie kleiła się, bo niepewność i obcy język przeszkadzały nam. Na pytanie, dokąd idziemy, opowiedzieliśmy, co nas skłoniło do tej wędrówki. Starszy mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. Rozmowę przerwała młoda gosposia, która przyniosła i postawiła na stole garnek ze zsiadłym mlekiem i w misce ziemniaki, mówiąc "jedite, jedite" .Do jedzenia nie trzeba było nas prosić, bo byliśmy bardzo głodni. Był to nasz pierwszy od kilku dni ciepły posiłek. Po skończeniu jedzenia, wstaliśmy dziękując i chcieliśmy płacić, lecz o dziwo, nie dość, że nic nie chcieli, to jeszcze gosposia dała nam na drogę po kilka jajek i bochen chleba. Wychodząc, usłyszeliśmy: "bywaite zdorowi i idite z Bohu", co nas mile zaskoczyło. Pomachaliśmy im rękami i odeszli z nadzieją, że ludzie nam pomogą.

Idąc zastanawialiśmy się, co dalej czynić. Błąkać się czy wracać? Doszliśmy do przekonania, że lepiej będzie wracać, bo Związek Radziecki też dla nas obcy i niepewny. Innego zdania byli bracia Karpowie. Oni twierdzili, że powrót to dla nich obozy i śmierć, więc wolą iść do "ruskich". Żegnaliśmy się czule, życząc wzajemnie ponownego spotkania, do którego nigdy nie doszło.

Wracając, wypytywaliśmy ludzi co słychać, bo nalotów ani strzałów nie było. Otrzymaliśmy informację, że Niemcy zaprzestali działań i zatrzymali się nad Sanem. Trochę uspokojeni, dotarliśmy do Przemyśla i stanęliśmy nad rzeką San. Chcieliśmy przedostać się na drugą stronę rzeki, lecz na moście widzieliśmy żołnierzy niemieckich, którzy legitymowali wszystkich, którzy przez most przechodzili. W obawie przed zatrzymaniem postanowiliśmy przejść przez rzekę w miejscu, gdzie woda będzie płytka. Tak też się stało. Gdy stanąłem na drugim brzegu Sanu, pomyślałem, że Opatrzność Boża czuwa nad nami. Teraz szliśmy już swobodniej do celu, jakim był dom w Rzeszowie.

Podczas tej drogi, gdy głód mocno nam dokuczał, wstąpiliśmy do jakiegoś gospodarstwa z prośbą, aby nam sprzedano trochę żywności. Gospodarze zaprosili nas do środka, wypytując, skąd idziemy i dokąd. Po wyjaśnieniu, wyrazili zrozumienie i współczucie. Zaczęli zaraz częstować tym, co mieli, a wszystko smakowało nam wybornie. Po posiłku, oczywiście bez zapłaty, podziękowaliśmy im serdecznie i - życząc wszystkiego najlepszego - wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Wreszcie doszliśmy do naszego miasta i stanęliśmy nad brzegiem Wisłoka, obserwując co dzieje się na moście, przez który mieliśmy przejść. Na moście zauważyliśmy kontrolę, więc postanowiliśmy przejść rzekę wpław. Z tym nie mieliśmy trudności, bo rzekę znaliśmy bardzo dobrze. Gdy stanęliśmy na drugim brzegu Wisłoka, spłynął na nas jakiś błogi spokój, lecz po pewnym czasie poczuliśmy niepokój, co teraz nas czeka. Już na ulicy Naruszewicza rozstaliśmy się, ściskając. Myślami byliśmy już wśród naszych rodzin.

Stanisław Szczygieł, Rzeszów
rocznik 1922

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24