Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cała prawda o wojnie. Wspomnienie Zbigniewa Frączka

mbartoszewicz
(…) Konie były spragnione i migiem nachyliły głowy ku wiadrom. A w tym momencie usłyszałem w powietrzu niesamowity hałas. Konie spłoszyły się, położyły uszy po sobie i stanęły dęba.

Odruchowo uwiesiłem się uzdy Biksera, a on podniósł mnie na wysokość chłopa. Cudem uratował się dyszel, bo konie spuściłem z noszelników. A ten hałas, jak nagle nadleciał, tak nagle uleciał. W powietrzu słychać już było tylko oddalający się warkot.

Będąc pod lipą nie od razu zorientowałem się, że to były bardzo nisko przelatujące samoloty. Konie uspokoiły się, ale ja znalazłem się pod ich nogami w kałuży rozlanej wody. Ojciec nieraz powiadał, że utrata konia to nieszczęście na długie lata. Więc tknięty jakimś złym przeczuciem zaraz też znalazł się przy wozie.

- Ten ogromny warkot w powietrzu to polskie samoloty, prawda?
- Tak synku, to rzeczywiście są polskie samoloty.

Przyszło mi zaraz do głowy, że dobrze byłoby być pilotem. Taki dopiero może dużo zobaczyć.

W powrotnej drodze tato dużo rozmawiał z wujkami o tej potędze. Wtedy to dowiedziałem się, że samolotów było ponad sto. Nie mieściło mi się to w głowie, żeby aż sto.

Wujek powiedział: - Polska ma tak ogromną siłę w powietrzu, że nie musi się nikogo obawiać, a szczególnie Niemców! - Albo znowu ten 10. Pułk Strzelców Konnych. Jakie to piękne wojsko! Na koniach z lancami, proporczykami, z szablą przy boku. Wszystko na nich lśniło, a już w butach można się było przeglądnąć jak w lusterku - mówiła moja mama.

Często w myślach widziałem tam siebie maszerującego w ostatnim szeregu.

- Ale byłyby jaja, gdyby mnie zobaczono w mundurze i z szablą przy boku. Moje miasto chlubiło się tą jednostką wojskową. A przecież - rozumowałem - takich miast i większych jest w Polsce tysiące, toteż zapewne i takich pułków musi być tysiące. - A już na pewno nie ma waleczniejszych żołnierzy od naszych.

To niemożliwe, ażeby Niemcy mieli się odważyć…

Sam do tego już doszedłem, a poza tym utwierdzał mnie w takim przekonaniu ojciec, mówiąc: - Po pierwsze, Polska to dziś wielka potęga, a po drugie ludzie zmądrzeli i nie zechcą się bić. Tak przecież było na rosyjskim froncie… Dobrze pamiętam… I ciągnął dalej: - Bywało na rosyjskim froncie, że całymi tygodniami gotowaliśmy taką lurę z buraków, a wszy to takie były tłuste jak na Kwiatkowej świni. Tu ojciec zamyślił się, widać było na jego twarzy wysiłek. Sięgał gdzieś daleko pamięcią wstecz.

- Więc powiadacie, że należy zmieniać i prać bieliznę… - A czy ty wiesz, głąbie jeden, że często całymi tygodniami brakowało wody do picia? Albo też, co gorzej, niby była ona blisko, tylko w żaden sposób nie można było dostać się do niej. Pamiętam - powiadał - że tylko nocą i z dużym narażeniem życia można było podczołgać się do studni i uszczknąć wiaderko, często cuchnącego trupami płynu. Tylko w ciągu trzech dni rosyjscy snajperzy uśmiercili trzech moich kolegów, bo chcieli tę wodę zdobyć za wszelką cenę. Dzisiaj gryzą już oni świętą ziemię. Nikt nawet nie wie, w którym miejscu zostali zagrzebani. A wszyscy chcieli wrócić do domów.

Przerażało mnie takie gadanie, bo skoro on tam był, to zapewne i jemu chciało się pić, i on po tę wodę też się musiał wybierać.

- A czy ty wiesz, dlaczego twój chrzestny Michałek tak sepleni, że prawie nikt nie może go zrozumieć?

W samej rzeczy była to szczera prawda, nie rozumiałem co ten chrzestny "huczał" do mnie i obaj denerwowaliśmy się z tego powodu. Ojciec powiadał, że Michałek miał przestrzeloną twarz i dziurawe podniebienie. Tylko cud Boży sprawił, że ten człowiek chodzi po świętej ziemi.

- I zapamiętaj to na koniec: niech cię Pan Bóg strzeże przed głodem, ogniem i wojną. Ja ci mówię, co mnie powiedział mój ojciec, a co sam na sobie sprawdziłem. Wojna to rzecz straszna i ten to zrozumie, kto był na froncie w pierwszej linii i ją przeżył. Ty jej, synku, nie wyglądaj.

W naszej wiosce rozprawiano o tym w różny sposób. A to, że do niej nie dojdzie. A to, że dopiero co wojna była, to ludzie nie zechcą się bić. A byli we wiosce i tacy, co szeptali, że Polska to znowu nie jest taka mocna jak piszą gazety… Ojciec opowiadał wtedy, że tak właśnie myśli Michałek. (…)

Aż wreszcie nadszedł ten pamiętny dzień, od którego wszystko się zaczęło. Było to pierwszego września 1939 r. Michałek stał przy naszym płocie i głośno coś tam chołczał do ojca… Po czym ojciec przybiegł do kuchni, a ja w te pędy za nim, i mówi do matki: No to zaczęło się! Niemcy napadli na Polskę! Jest wojna! Już podobno nasze samoloty RWD-6 i inne wystartowały z lotnisk w Warszawie i Poznaniu, żeby zniszczyć wroga za jednym zamachem. Zrobiło mi się - nie wiem, z jakiego powodu - weselej. Jakże wtedy byłem niemądrym dzieckiem! (…)
Tego pamiętnego dnia słowo WOJNA obiegło lotem błyskawicy całą wioskę, w której wrzało jak w ulu.

Przed domem państwa Dubielów gromadził się tłum kobiet i dzieci, aby posłuchać najświeższych wiadomości z radia stojącego w otwartym oknie.
Dzisiaj wiem, że wojna widziana oczyma dziecka jest inna od wojny widzianej oczyma matki, dziewczyny, żołnierza, partyzanta, więźnia obozu, dowódcy czy też całego narodu. Ma ona miliony różnych oblicz. Będąc w tym tragicznym wrześniu dzieckiem, patrzyłem na wojnę jak dziecko.

Poza wielkimi niepokojami w całej wiosce, kolejnymi objawami wojny byli uciekinierzy pojawiający się na naszej stacji kolejowej, już w kilka dni po niemieckim napadzie. Nasz wiejski, skromny dom zawsze stał dla nich otwarty. Pamiętam jak każdy osobowy pociąg przyjeżdżający do naszej miejscowości od strony zachodniej, wyładowany był ludźmi, walizkami, tobołami, skrzynkami i skrzyniami, a w końcu także meblami. Na stacji dzień i noc panował niesamowity tłok, ruch, krzyki, nawoływanie, przepychanki, upychanie ludzi do zatłoczonych wagonów, płacz dzieci. Największy tłok panował też po przeciwnej stronie stacji, gdzie stała studnia z wodą do picia.

(…) Ludzie z tej stacji rozjeżdżali się w trzy strony świata. Rozchodzili się też po okolicznych wsiach. Wszędzie ich było pełno. Ojciec wymościł w tym celu boisko w stodole, które służyło za przejściową noclegownię. Bardzo baliśmy się, aby uciekinierzy nie zaprószyli nam z papierosów ognia. Wtedy to upewniłem się, że byli to ludzie z miast, ze Śląska i z Krakowa. Mieli na sobie odświętne ubrania, ładne koszule i ładne buty. Dźwigali także ciężkie walizki, paczki, a nawet zwykłe tobołki. Wielu z nich wyglądało na Żydów. Ci ludzie przychodzili do nas, nocowali zazwyczaj jedną noc i z powrotem szli na stację, do pociągu jadącego na wschód. Nie pytaliśmy ich, skąd przybywają i dokąd jadą.

Zaczęły też przelatywać nad naszą wioską jakieś samoloty. Zawsze leciały bardzo wysoko. Miałem wtedy sokoli wzrok, doskonały słuch, a także i dobry węch. Coraz częściej widziałem malutkie srebrzyste ptaszki, latające przeważnie trójkami. Dolatywało mnie od nich takie buczenie wuu… wuu… wuu… Ludzie nie kryli się jeszcze po fosach, nie uciekali do piwnic, nie nawoływali dzieci do ucieczki.

Wznosząc głowy do góry, powiadali: Ooo! Znowu brzęczą gdzieś wysoko i dokądś lecą… To na pewno są nasze samoloty. Tylko dlaczego one podążają z zachodu na wschód, skoro tam nie ma wojny? Przelatywała mi taka myśl czasem przez głowę.

W tym czasie mój chrzestny mówił do ojca: - Romanie, to nie są nasze samoloty. A, co powiadacie, kumie! To niemożliwe!

Nie dawały nam one spokoju. Obserwowano je jednak ciągle, tak jak się obserwuje przelatujące stada dzikich gęsi czy żurawi. Ooo! Znowu je słychać… znowu lecą…

Aż pewnego dnia tajemnicze, srebrzyste i lśniące ptaszki odkryły swój cel, zrzucając cztery bomby w okolicy stacji kolejowej, tam gdzie odbywał się największy pasażerski ruch. Stało się to na moich oczach. Pasłem wtedy krowy, wsłuchując się w kolejne pulsujące wuu… wuu…
Widzę je, jak kołyszą skrzydłami, jak się przechylają… Aż w końcu słyszę przejmujący, tężejący świst i ogłuszający huk. Zadrżała ziemia pod moimi nogami. W odległości czterystu metrów od mojego pastwiska uniosła się w powietrze chmura gęstego dymu, czy też pyłu. Zbrykały się krowy i pogoniły do domu. A ja, o. święty Antoni, zamiast pobiec za ich ogonami, całym pędem pobiegłem właśnie do tych wybuchów.

Wszystkie bomby spadły obok torów, a jedna na łąkę. W tym właśnie leju po bombie znalazłem się w trzy minuty po wybuchu. Do końca życia będę pamiętał tę niezrozumiałą naiwność. I dzisiaj jeszcze nie mogę zrozumieć, co pchało mnie do tego dołu, nie bacząc na spłoszone krowy, które mogły przecież wejść komuś w szkodę.

(…) Gdy w końcu stanąłem w progu domu, a matka dowiedziała się, że już zdążyłem przynieść z tych miejsc po bombach żelazne odłamki, upadła zemdlona na kanapę w kuchni… Ciurkiem płynęły jej łzy z oczu. Co się jej stało? Przecież nic się takiego nie wydarzyło. Teraz dopiero zacznie się połajanka… I nie pomyliłem się. Matka, zamiast wyrzucić całą swoją złość, rozżaliła się i nic nie mówiąc cicho łkała. Stałem jak słup soli. Nie miałem pojęcia, dlaczego ona tak płacze, przecież jestem cały. Niejeden raz mama płakała z mojego powodu. Ale żeby aż tak…

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że szedłeś po śmierć?

(…) Niewiele myśląc, buchnąłem matkę nosem w rękę, a ona pocałowała mnie w głowę, co bardziej mnie wzruszyło niż największa awantura. (…)
Zbigniew Frączek, Łańcut

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24