Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co Artur Andrus odkrył na nowo na rodzinnym Podkarpaciu

Andrzej Plęs
Adrus podczas kręcenia programu lepi pierogi, czyli będzie koniec świata. Z zapewnień realizatorów filmu wynika, że pierogi były ruskie.
Adrus podczas kręcenia programu lepi pierogi, czyli będzie koniec świata. Z zapewnień realizatorów filmu wynika, że pierogi były ruskie. Archiwum "Z Andrusem po Galicji"
O istnieniu proziaków dowiedział się w Przemyślu, w Tarnobrzegu odkrył, że kopalni nie ma, jest za to jezioro. W Rzeszowie odnalazł komunę artystów. Artur Andrus na nowo odkrywa Podkarpacie.


- Za jakie krzywdy dzieciństwa chce się pan mścić na ziemi rodzinnej i „Galicjanach Zachodnich”? Że zacytuję z pana piosenki: „Jeśli chcecie gdzieś przenosić, to w Bieszczady. Bo to idealne miejsce dla stolicy”?

Ależ to tekst jeszcze z lat 90.! Chciałem skorzystać z popularności piosenki o przenoszeniu stolicy, napisać jakąś odpowiedź, i wyszła opowieść przewrotna. Proponowałem przeniesienie stolicy w miejsce, gdzie stoi pomnik Świerczewskiego, o Arłamowie napomknąłem. I żeby się koledzy z Warszawy i Krakowa nie licytowali, kto ma większe zasługi dla poezji, wtrąciłem, że na długo przed nimi był Grzegorz z Sanoka. Dla mnie stolica i tak jest w Bieszczadach, bo to dla mnie najważniejsze miejsce na świecie. Chociaż jakoś nie wyobrażam sobie tutaj ulicy Wiejskiej. Ale jakiś trybunalik konstytucyjny...

Z następnego cytatu z tej samej piosenki też będzie się musiał pan wytłumaczyć: „Tu najlepszy, najżyczliwszy żyje naród”. Ironia? Autoironia?

W tym nie ma żadnej ironii i przesady. I to nie jest tylko moja opinia, bo kiedy zdarza mi się rozmawiać ze znajomymi, którzy po raz pierwszy trafiają w Bieszczady, to mówią: „Boże, jacy tam są fajni ludzie, że też są jeszcze takie miejsca, gdzie ludzie są otwarci, życzliwi”. W trakcie realizacji cyklu „Z Andrusem po Galicji” natknąłem się na lekarza, który w Rzeszowie szefuje klinice, a przyjechał ze Śląska. I mówił, że miejscowi przypominają mu ludzi ze Śląska, bo są piekielnie pracowici, ale jeszcze bardziej otwarci niż Ślązacy. No, z tego cytatu nie będę się ani tłumaczył, ani wycofywał. Że tu „najżyczliwszy żyje naród”.

Rzeczywiście dostrzega pan różnice w mentalności pomiędzy „Galicjanami” a resztą świata?

Z dzieciństwa swojego pamiętam, a parę lat już nie mieszkam w Bieszczadach, że wizyta u znajomych to nie było coś takiego, co się przygotowywało, zapowiadało. Po prostu się szło, i już. Pukało się; jak moment był sprzyjający, to się zostawało. A w takich małych środowiskach, w jakich ja się wychowywałem, jak na przykład Solina, to wszystkie panie były dla mnie ciociami, a każdy facet wujkiem. Pani w sklepie to ciocia Sławcia, przedszkolanka - ciocia Ewa. Może w takim wielkim mieście jak Sanok to już nie było możliwe, ale w Solinie to była rzecz naturalna.

Z okazji realizacji „Z Andrusem po Galicji” odkrywał pan tę ziemię na nowo?

A jakże! Przecież wielokrotnie, jadąc z Warszawy do Sanoka, zatrzymywałem się w Rzeszowie, by w Radiu Rzeszów nagrywać swoje audycje. I nigdy przez ten czas nie przyszło mi do głowy zajrzeć na miejski Rynek. „Bo i po co - myślałem - przecież nic ciekawego tam nie ma”. I nagle, po kilkunastu latach, wlazłem wreszcie na ten Rynek i... oniemiałem. No, tak niezwykła zmiana, że chwilę musiałem postać, popatrzeć, porozglądać się i przyswoić, że to jest to samo, ale nie takie samo miejsce, jakie zapamiętałem sprzed kilkunastu lat. I zadziwiające było nie tylko, jak wygląda, ale też jakie tam się życie toczy kawiarniano-gastronomiczne. Podobne zaskoczenia dopadały mnie w innych miejscach przy realizacji filmu.

Chyba pan troszkę przesiąkł warszawką, która spodziewa się tu białych niedźwiedzi na ulicach i wozów drabiniastych w charakterze komunikacji publicznej.

Ależ ja te wozy drabiniaste przecież widywałem! I białe niedźwiedzie prawie też. Może nie na rzeszowskim Rynku i nie ostatnio, ale kiedyś tak.

Może jeśli mieszka się na miejscu, to nie dostrzega się, jak rzeczywistość po troszeczku się zmienia. Ale kiedy nie widzi się tego przez lat kilkanaście i nagle wchodzi w te same miejsca i niemal ich nie rozpoznaje, to czuje się niezwykłą zmianę.

Często pan mówi o sobie: warszawski „słoik” z bieszczadzkimi korzeniami. Przekora?

Boże broń, to przecież fakt. Po prostu jestem spod połonin, i tyle. Skoro ponad 20 lat mieszkam w Warszawie, niegrzeczne i bezsensowne byłoby, gdybym nie identyfikował się z Warszawą. To miasto, które w kwestii zawodowej dało mi najwięcej, przygarnęło, zaadoptowało. Ale kiedy zastanawiam się, gdzie jest moje miejsce, to myślę sobie, że mam dwa takie. To duże, czyli Warszawa, i to trochę mniejsze, czyli Sanok i Bieszczady. I oba są dla mnie równoprawne. I kiedy powtarzam, że jestem z Bieszczadów, to nie po to, żeby robić wrażenie i przygotowywać sobie grunt pod wybory i kandydować, ale po to, żeby się tym chwalić. Bo jest czym.

Nie „grunt pod wybory”? W polityce takie zaprzeczenie bywa zapowiedzią.

Niech mnie pan nie straszy. Bo to może rzeczywiście dziać się poza świadomością człowieka. Czasem, patrząc na ludzi kandydujących na różne stanowiska, mam wrażenie, że robią to poza swoją świadomością, a tak naprawdę nie wiedzą, co czynią. Gdyby tak się stało, że nagle przyjadę z deklaracją, że chcę zostać senatorem z Podkarpacia, to proszę mi zwrócić uwagę, że coś ze mną nie w porządku jest. Żadnych stanowisk. Przynajmniej dopóki jestem świadom tego, co robię.

Czy przy realizacji cyklu „Z Andrusem po Galicji” stało się coś, co pana szczególnie zaskoczyło?

Nawet sporo mnie zaskoczyło. Kiedy nagrywaliśmy odcinek o Tarnobrzegu, byłem w ciągłym telefonicznym kontakcie z moim tatą. Bo okazało się, że tato pracował w kombinacie siarkowym, a nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek o tym szerzej rozmawiali. I kiedy dowiedział się, że wybieram się do Tarnobrzega, zaczął wydzwaniać i dopytywać, co jest tu, a czy tam to coś jeszcze jest. I kiedy na miejscu uświadomiłem sobie, że kombinatu nie ma, za to jest jezioro, to było dla mnie olbrzymie zaskoczenie. Spodziewałem się, że jak się siarkę zaleje wodą, to strach w czymś takim pływać. A tu mi mówią, że w jeziorze jest woda pierwsza klasa. Czystości.

Kiedy - jadąc na południe - mija pan Rzeszów i jest coraz bliżej Bieszczadów, czuje pan narastające ciepło wokół serca?

Tak było i jest. W trasie, między zdjęciami a nagraniem, orientuję się nagle, że GPS prowadzi mnie dwa kilometry od miejsca, w którym urodził się mój tato, i nagle odżywają wspomnienia z wakacji u babci na wsi koło Dynowa. Takie żywe wspomnienia, które natychmiast się uruchamiają. Zatrzymuję się w jakiejś restauracji, ktoś mnie poznaje, bo widział mnie w telewizji, zaczynamy rozmawiać, okazuje się, że pani właścicielka restauracji pochodzi z tej samej wsi, z której pochodzi tata. Takie dowody na to, że jest się stąd i to miejsce jest moje.

Pooglądałoby się jeszcze jakiegoś nowego „Andrusa po Galicji”. Jest dla widzów nadzieja?

Rozmawiamy o tym z pomysłodawcą Tomkiem Paulukiewiczem. Z takim zastrzeżeniem, że to nie mógłby być jakiś strasznie długi cykl. Osiemdziesięciu odcinków „Andrusa po Galicji” żaden widz nie wytrzyma. Chcielibyśmy promować podkarpackie miasta, bo jeśli ktoś jedzie w Bieszczady, to zapomina, że po drodze ma wiele miejsc, których grzech nie odwiedzić. A największą zaletą tych miejsc są ludzie. Spotykałem fantastycznych ludzi, którzy w cudowny sposób opowiadali o swoich małych ojczyznach, i to było dla mnie w tych filmach najbardziej ekscytujące. W Rzeszowie natrafiliśmy na kamienicę, w której osiedlili się artyści malarze.

Taka bohema artystyczna w centrum miasta, która tworzy i nadaje miastu klimat. A w ogóle przy realizacji zamierzaliśmy promować, ale też bawić się, stąd na koniec każdego odcinka - piosenka „tematyczna”. Nie wiem, na ile odcinków nam wystarczy pomysłów, ale na kilka na pewno.

Jakby na Wigilię Artur Andrus przemówił ludzkim głosem, chciałby światu coś obwieścić?

Mam kłopot z publicznym składaniem życzeń, w ogóle mam wrażenie, że za dużo osób publicznie składa nam życzenia i czuję się zakłopotany, kiedy sekretarz generalny ONZ też mi czegoś życzy, bo przecież za mało się znamy, żeby takie życzenia traktować zupełnie poważnie. Toteż staram się nie przesadzać z życzeniami. Jak mój przyjaciel Andrzej Poniedzielski, który też nie przesadza. No i nie przesadził, kiedy pewnego razu na Nowy Rok oświadczył mi, że nie chce się wtrącać w moje sprawy intymne, jak zdrowie, szczęście i pomyślność, więc życzy mi, żebym kluczy nie zgubił. Jedne z piękniejszych życzeń, jakie w życiu usłyszałem. I jakie praktyczne! Toteż życzę Państwu, żebyście kluczy nie gubili, a resztę każdy może wykombinować sobie sam. I jeszcze życzę, żeby jednak stolicy nie przenosić w Bieszczady.

***
„Z Andrusem po Galicji” - cykl pięciu filmów o miastach Podkarpacia. Po Krośnie, Przemyślu, Tarnobrzegu, Mielcu i Rzeszowie z charakterystycznym dla siebie poczuciem humoru oprowadza Artur Andrus - „słoik” warszawski nieustająco podkreślający swoje solińsko-sanocko--bieszczadzkie korzenie rodzinne. Na końcu każdego odcinka śpiewa... po „adrusowsku”.
Wszystko o serialu na: www.facebook.com/Z-Andrusem-po-Galicji

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24