Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grażyna Marzec: w Rzeszowie czuję się jak w domu

Marcin Kalita
Urodziła się 5 maja 1946 roku w Rzeszowie. W 1968 roku ukończyła PWST w Krakowie. Była związana z teatrami: Jaracza w Łodzi i Powszechnym w Warszawie. Wystąpiła m.in. w takich filmach i serialach jak: "Samochodzik i templariusze”, "Tulipan”, "Siedlisko”, "Na dobre i na złe”, "Vinci”, "Plebania”, "Generał Nil”, "M jak miłość”, "Czas honoru” czy "Komisarz Alex”. Jest żoną aktora Olgierda Łukaszewicza.
Urodziła się 5 maja 1946 roku w Rzeszowie. W 1968 roku ukończyła PWST w Krakowie. Była związana z teatrami: Jaracza w Łodzi i Powszechnym w Warszawie. Wystąpiła m.in. w takich filmach i serialach jak: "Samochodzik i templariusze”, "Tulipan”, "Siedlisko”, "Na dobre i na złe”, "Vinci”, "Plebania”, "Generał Nil”, "M jak miłość”, "Czas honoru” czy "Komisarz Alex”. Jest żoną aktora Olgierda Łukaszewicza. Marcin Kalita
Rozmowa z aktorką GRAŻYNĄ MARZEC.

- Choć od dawna nie mieszka pani w Rzeszowie, nigdy nie ukrywała pani swojego pochodzenia.

- Jestem urodzona już o wojnie i mimo że moja młodość przypadła na dość siermiężny okres, to czas spędzony w tym niewielkim mieście wspominam fantastycznie. Dumą napawało mnie zawsze to, że mieliśmy lotnisko, z którego bardzo często korzystałam. Kiedy lądowało się w Jasionce, ten widok drewnianych chałup i pasących się krów był nadzwyczajny.

- Często pani tu wraca?

- Z ukochaną mamą miałam stały kontakt, często odwiedzała mnie w Warszawie. Natomiast ja obowiązkowo raz w roku przyjeżdżałam do rodziny do Rzeszowa. Teraz już niestety na groby, ale zawsze znajduję na to czas. Byłam najmłodsza z rodzeństwa. Najstarsza siostra osiadła w Przemyślu. Jedna już niestety nie żyje. Młodsza i brat nadal mieszkają w Rzeszowie.

- W którym miejscu pani mieszkała?

- Mojej ulicy już nie ma. To były przepiękne, dwupiętrowe kamieniczki z cudnymi podłogami z Kolbuszowej. Ulicę Ujejskiego zaczynał drewniany most schodkowy, bo kolejowy był zamknięty dla mieszkańców. Mimo że z Rzeszowa wyjechałam jako osiemnastoletnia dziewczyna, nadal czuję się w nim jak w domu. Ciągle dostrzegam urodę tego miasta. I nie tylko przez odrestaurowane kamieniczki. Choćby ulica 3 Maja. Za czasów mojej młodości szczytem marzeń było przejść się deptakiem i zobaczyć jakiegoś chłopaka. Nie była to bezpieczna wyprawa, bo dyrektor mojego liceum organizował na nas łapanki. Przyglądał się uczniom i sprawdzał tarcze szkolne. Jeśli była źle przymocowana, wyciągał surowe konsekwencje. Jeszcze te spojrzenia nauczycielek, czy rzęsa nie jest pomalowana. Z tamtych czasów dobrze pamiętam też ogrody bernardyńskie. Brat Maurycy, z którym bardzo się lubiliśmy, zawsze mnie wpuszczał, żebym sobie narwała agrestu czy poziomek. Teraz jeszcze tam nie byłam, ale z pewnością się wybiorę.

- Nasze miasto bardzo się zmieniło.

- O tak! Rzeszów rozwija się fantastycznie. Połowy miasta w ogóle nie poznaję, tak wypiękniało. Kiedy czas mi na to pozwala, to przemierzam je wzdłuż i wszerz. Ostatnio odwiedziłam trasę podziemną, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przepiękny rynek. Rzeszów jest bardzo czysty. Kiedy wjeżdżałam do Rzeszowa, zachwyciło mnie to, że nie ma tego nawału wstrętnych reklam. Poczułam się jak w naprawdę ekskluzywnym miejscu.

- Co zdecydowało o tym, że opuściła pani swoje ukochane miasto?

- Studia aktorskie, oczywiście.

- Dopiero w liceum poczuła pani to "powołanie"?

- Ależ skąd! To kiełkowało we mnie od wczesnego dzieciństwa. W Rzeszowie bardzo dużo się działo. Był już Wojewódzki Dom Kultury, do którego uczęszczałam na zajęcia taneczne. Moja mama była mocno związana z klasztorem oo. bernardynów. Koło pań organizowało tam wszelkie uroczystości i dzięki temu stawiałam swoje pierwsze kroki sceniczne. Często deklamowałam wierszyki na powitanie znamienitych dostojników kościelnych. To były moje pierwsze kontakty z publicznością. Później, w siódmej klasie podstawowej szkoły przy Marszałkowskiej, wówczas Rokosowskiego, przerabialiśmy scenę dialogową z "Balladyny". A uczęszczając do II LO przy Turkienicza, mocno zainteresowałam się dialogiem w literaturze. Moja mama chciała, żeby któreś z jej dzieci zostało pianistą. Uczyłam się gry na fortepianie, ale w końcu stwierdziłam, że mnie to nie interesuje i kropka. Wówczas w Rzeszowie postał Ośrodek Prac Pozalekcyjnych. Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego go zlikwidowano.
[obrazek2] Grażyna Marzec w serialu "Samochodzik i templariusze". (fot. Archiwum)
- Kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z zawodowym teatrem?

- We wspomnianym ośrodku zrobiliśmy "Korsarza" Byrona i "Pana Jowialskiego". Z tym pierwszym wpuszczono nas na scenę teatru. To było mistyczne przeżycie, zupełnie inny świat. Często chodziłam z mamą do kościoła bernardynów. Teatr Siemaszkowej był przecież i jest do dziś po drugiej stronie ulicy. Z jednej strony nabożeństwa, a z drugiej ukochany teatr. Cudownie było się wyrwać z kościoła, żeby chociaż pod nim postać i pooglądać witryny ze zdjęciami. A jeśli z teatru wyszli umalowani, pachnący szminkami aktorzy, to już był szczyt szczęścia. Uwielbiałam się im przyglądać. Pamiętam jak pierwszy raz na scenie Siemaszkowej zobaczyłam Danutę Michałowską, przyjaciółkę Karola Wojtyły. Wtedy stwierdziłam, że chcę robić dokładnie to co ona.

- Podobno dzięki ośrodkowi poznała pani także swojego przyszłego męża, popularnego aktora Olgierda Łukaszewicza?

- To prawda. Należał on do podobnego ośrodka, działającego w Katowicach. Po dziewiątej klasie pojechałam jako reprezentantka grupy teatralnej z Rzeszowa na obóz międzynarodowy na Węgry. Tam po raz pierwszy spotkałam Olgierda i jego brata Jerzego. Ponownie natknęliśmy się na siebie na egzaminach do szkoły teatralnej w Krakowie. Początkowo byliśmy do siebie dość nastroszeni. Jak się później okazało, myśląc w podobny sposób: "co on czy ona tu robi, przecież się nie nadaje". Dostaliśmy się oboje. Po szkole myśleliśmy nawet, żeby całą grupą najechać Rzeszów i tu próbować swoich sił, ale był to czas, kiedy na egzaminy końcowe przyjeżdżali do szkół dyrektorzy teatrów z całej Polski i wybierali sobie potrzebnych aktorów. Nie będę ukrywać, że miałam sporo propozycji. Oboje z Olgierdem zaangażowaliśmy się do krakowskiego Teatru Rozmaitości, ale już po dwóch tygodniach otrzymałam propozycję przeniesienia się do Łodzi. Bardzo dla mnie nobilitującą, bo zawsze to bliżej Warszawy i filmu. Pojechałam więc do łódzkiego Jaracza. Olgierda, z którym już wtedy byliśmy parą, na dwa lata zostawiłam w Krakowie. W Łodzi ugrzęzłam na pięć lat, grałam naprawdę dużo. Ale Olgierd otrzymał pierwszą propozycję filmową, potem przyszły kolejne. Postanowił przenieść się do stolicy.

- Pani nie miała szczęścia do kamery.

- Mój dorobek filmowy jest żaden. Nigdy nie uważałam się za aktorkę ekranową. Zresztą początki teatralne też nie były łatwe. Dostałam rolę, której nie udało mi się dokończyć, bo jej reżyser zginął w wypadku samochodowym. Miałam wtedy kilkumiesięczny przestój i postanowiłam zapisać się na romanistykę. Powoli zaczęłam wchodzić w zastępstwa, aż w końcu przyszły moje role. Grałam tam straszliwie dużo. Byłam eksploatowana niemiłosiernie.

- Do dziś pamiętam panią jako śliczną brunetkę Iwonę z serialu "Samochodzik i templariusze". Po latach przypomniała się pani jako Michalina w "Plebanii" i ciotka Hanki Mostowiak z "M jak miłość", ale pani nagle postać zniknęła.

- Myślałam, że kiedy Hanka zginęła, to mnie powiadomią i jeszcze coś pogram, ale stało się inaczej (śmiech). Nigdy nie byłam wziętą aktorką filmową. Na szczęście bardzo sobie ceniłam teatr i żywy kontakt z publicznością. Kamery trochę się bałam, nie czułam się swobodnie. Olgierd miał na tym polu nade mną ogromną przewagę.

- Nie zazdrościła pani mężowi?

- Nigdy! Wiem, że kamera kocha go z wzajemnością. Ma jasność i wyrazistość twarzy. Szczególnie w tych pierwszych rolach stworzył pewien wzorzec bohaterów romantycznych. Olgierd był wtedy przeraźliwie chudy i nawet moja rodzina w Rzeszowie zaczęła się niepokoić, czy jemu coś nie dolega, bo jego bohaterzy zawsze umierali. Czy go nie dokarmiam, jakieś głodówki mu nie serwuję. A on po prostu żył z tego, że umierał. Zawsze był bardzo delikatny.

- Zdarzało się jednak państwu spotykać w pracy.

- Tak, ale w teatrze. W "Sprawie Dantona" graliśmy małżeństwo. Z kolei w "Białej gwardii" Bułhakowa grał mojego brata. We "Wrogach" Gorkiego znów zagrał mojego męża. I wcale nie było nam tak łatwo, bo grał w niej pijaka, a on nigdy nie był specjalistą od alkoholu.

- Podobno małżeński układ aktorka - aktor nie należy do najłatwiejszych?

- To prawda. Z perspektywy czasu mogę o tym mówić. Jesteśmy już tak starym małżeństwem, że aż wstyd się do tego przyznawać. Myślę, że nie tylko w tym zawodzie, ale warto się po prostu przyjaźnić. Dajemy sobie dużo swobody. Czasem bywamy wobec siebie boleśnie szczerzy. W każdym razie staramy się nie ranić!

- I naprawdę nigdy nie skrytykowała pani żadnej jego roli?

- Nigdy!

- Nie przeszkadzało pani nawet to, kiedy widziała go na ekranie gołego?

- Jeśli to czemuś służyło? Może on był rzeczywiście jednym z pierwszych. Dziś jednak te sceny są o wiele śmielsze.

- W pewnym momencie poświęciła pani karierę zawodową dla rodziny.

- Kiedy urodziła się córka, ktoś musiał się poświęcić. Domu nie dawało się zostawić na kilka tygodni bez opieki. Tym bardziej dziecka. Olgierd realizował się aktorsko, a ja prowadziłam dom.

- Córka nigdy nie myślała o tym, żeby pójść w ślady rodziców?

- Marzyła raczej o tym, żeby być tancerką, choreografką. Nie miała w specjalnym poważaniu tego co robimy. Nigdy nawet nie oglądała filmów z naszym udziałem.

- Nie widziała nawet "Seksmisji"?

- Później, z czystej przyzwoitości zaczęła coś oglądać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24