Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak po wizycie Magdy Gessler działa restauracja w Sanoku?

Beata Terczyńska
Sprawdziliśmy, jak po wizycie Magdy Gessler prosperuje restauracja "Sowa Nasza Kasza" w Sanoku.

Kto wymyślił, by poprosić Magdę Gessler o ratunek dla restauracji?

- To był pomysł męża - przyznaje Anna Sowa. - Ja się bałam tej rewolucji i konfrontacji z panią Magdą, bo to silny charakter. Z drugiej strony mieliśmy oboje świadomość, że jeśli ona nam nie pomoże, to sami sobie nie poradzimy. Dałam się przekonać, że warto zaryzykować. Tym bardziej że brakowało nam już pomysłów, czym zachęcić gości.

Przyznaje, że liczyła się oczywiście z tym, że nie będzie cukrowo i kolorowo.

- Oglądałam „Kuchenne rewolucje” i wiedziałam, co mnie czeka. Trzeba to było tylko przeżyć. Po prostu. W ogóle, dostanie się do tego programu też nie było takie łatwe. Od pierwszego maila, który wysłaliśmy ze zgłoszeniem, do przyjazdu ekipy minął prawie rok. Niskie utargi, nic się nie dzieje - takie problemy ma przecież wiele restauracji. Trzeba było czymś innym przekonać, jak nam zależy.

Pani Anna zapewnia, że nie wiedzieli dokładnie, kiedy restauratorka się u nich pojawi.

- Nie szykowaliśmy niczego szczególnego dla pani Magdy. Było tak, jak co dzień.

W karcie mieli różne pierogi, krem z cukinii, pieczarkową, karkówkę. Robione po domowemu. Pierogi z mięsem, szpinakiem, ruskie, krem z cukinii, karkówkę w sosie pieczeniowym z ziemniakami - o to poprosiła Magda Gessler, która po południu przyjechała do sanockiej restauracji nazywającej się wówczas Berhida, a dziś Sowa Nasza Kasza.

To było wiosną. Zupa niedobra, ciasto na pierogi okropne, jakby zaparzone, szpinak jak mamałyga, jak trawa dla krowy, fety w środku brak, karkówka czerwona jak z knurka chińskiego, ziemniaki też niejadalne - wszystko skrytykowała przy okazji zarządzając, żeby ze ścian znikły obrazki karykatury, bo przy tym nie można jeść. Daniel ostro bronił talentów kulinarnych żony, ale nic to nie dało.

- Nie znacie się na dobrej kuchni. Nie macie pojęcia o gotowaniu. To, co robicie, jest profanacją jedzenia - wbijała szpilę za szpilą. - Gdy człowiek przyjeżdża na taki drugi koniec świata jak Sanok, marzy o czymś stąd, choćby o baraninie z cząbrem.

Anna przyznaje, że to był straszny dzień. Nie tylko z powodu krytyki, którą właściwie przyjął na siebie mąż, bo ona była w kuchni, a części komentarzy aż do emisji programu w ogóle nie słyszeli.

- Najbardziej stresowało mnie szklane oko kamery. Patrzyłam w nie i nie wiedziałam, co mam powiedzieć, taką miałam pustkę w głowie. Z nerwów. Po drugim dniu już było inaczej, choć to całe zamieszanie, mnóstwo ludzi dookoła z ekipy i nieprzewidywalność kolejnych dni były męczące. A cięty, dosadny język Gessler i szczerość do bólu?

- Nie. Nie ma się co obrażać - kwituje Anna. - Czasami jest to potrzebne. Pani Magda musi potrząsnąć człowiekiem: opamiętaj się. Tu potrzebna była burza. Miała być rewolucja, jak sama nazwa mówi, i była.

Ludzie pukali się w głowę

Magda Gessler zaglądała nie tylko do garnków, ale i po trochu do życia właścicieli. - Potrafi wyczuć człowieka. Jest dobrym psychologiem i mądrą kobietą.

Rozszyfrowała szybko, że rodzinę trapią jakieś problemy. Choć z przeszłości, to wciąż żywe. - Miałem kiedyś firmę z częściami do ciężarówek. Naprawdę dobrą - opowiadał Daniel.

- Mieliśmy grube pieniądze, 30-40 tys. miesięcznie. Chciało się jeździć, żyć, miało się wielu znajomych. Byłem na fali. Niestety, wszystko przepadło. Straciliśmy wiarę w ludzi przez pracownika, któremu ufaliśmy, a który okazał się hazardzistą, grał na maszynach i wyprowadził znaczną kwotę z firmy.

Późno odkryli szwindel. Firma zbankrutowała. Zostali bez dochodu. Byli zmuszeni sprzedać dom. Myśleli, że ratunkiem będzie inny biznes. - Zaczynaliśmy jako winiarnia. Chcieliśmy mieć wina, głównie węgierskie (stąd wcześniejsza nazwa lokalu), które nie są dostępne w każdym supermarkecie, a przez to droższe. Przypuszczam, że w większym mieście by się przyjęło - mówi Anna. - U nas nie. Próbowaliśmy się ratować jeszcze pizzą, pierogami i daniami domowymi.

- Nie możecie myśleć, że nie ma dla was ratunku - pocieszala ich Magda.

W lokal, który wcześniej był piwnicą na węgiel, włożyli kupę kasy. Remont kosztował ok. 150 tys. zł. Wzięli na to kredyt.

- Nie było tu prądu, wody. Przez środek szły rury centralnego ogrzewania. Ludzie nam w głowę pukali. Z tego chcecie restaurację robić? - opowiada Daniel.

Lokal urządzili. Zostawili ozdobne, łukowe stropy z cegły. Dziś po dawnym wystroju ani śladu. Na ścianach feeria barw. Dużo pasków niebieskich, pomarańczowych, zielonych, żółtych....

Kolorowe krzesła i obrazy z wielkimi sowami, na stolikach wzorzyste, barwne obrusy. Przytulnie tu. - Na początku wydawało mi się za kolorowo, ale teraz już się do tego przyzwyczaiłam. Bardziej mnie interesowało, jaki będzie odbiór ludzi, którzy przyjdą i zobaczą. Im się miało podobać.

Anna zaznacza, że to nie jest tak, że po czterech dniach nagle, jak za dotknięciem różdżki, wszystko się odmienia na lepsze. - Dostaliśmy tylko kierunek, w którym warto dalej pójść i mocno pracować. Pani Magda podpowiedziała, żeby iść w karpackie smaki, ale nie z łagodną kuchnią, którą nazwała nawet „dla oddziału geriatrycznego”, ale mocno przyprawioną. Wyrazistą.

Z poprzedniej kuchni nic nie zostało.

- Śmialiśmy się, że dzień po rewolucji to jakbyśmy na nowo otwierali restaurację. Nowa nazwa, nowe logo, nowe menu...

A miały być nerki?

Podczas rewolucji dochodziło do zabawnych sytuacji. Jak Daniel mógł pomylić nerki z jądrami byczymi?

- Bo to jest tak, że moja mama, babcia i w ogóle większość ludzi w Sanoku na bycze jądra mówi cynaderki, a wszędzie w Polsce to nerki - śmieje się właściciel Naszej Kaszy. - Chociaż dźwiękowiec z Suwałk też mówił mi, że i u nich na bycze jądra mówi się cynaderki. Tak to jest z tymi nazwami. Idąc po gicz, też można wrócić ze 150 kg mięsa z nogi wołu.

Na dodatek kupić te jądra graniczyło z cudem. Kosztują tylko 3 zł za kilo, ale dostać problem, bo w większości na ubój idą krowy albo cielaki. Nie dość, że je wywalczył, dostał ochrzan, że to nie to.

- Co ciekawe, niektórzy klienci pytają dziś, czy mamy gulasz z jąder, bo chętnie by skosztowali - śmieje się.

Pomysł na dania z kaszy i gulaszu kupili bez większych oporów. - Nie jest zły - ocenia Ania. - Osobiście sama wcześniej nie odważyłabym się pójść w kasze, dlatego, że wydawały mi się takie trochę zapomniane. Niektórzy jak przychodzili po rewolucji, kręcili nosem, dlaczego nie ma ziemniaków, ale gdy już spróbowali kaszy, wracają, czyli coś w niej musi być. Kuchnia jest bardzo pracochłonna, bo parzenie kasz, doprawianie wymaga czasu. Restauratorka dodaje, że troszkę się obawiała, co jej pani Magda zaproponuje.

- Bałam się, że pójdziemy w jakieś drogie mięsa, na które sanoczan nie byłoby stać. Na szczęście tak się nie stało. Staraliśmy się, żeby danie kosztowało tak do 20 zł. Wiadomo, że ryby są droższe. Gotujemy codziennie. Cały czas mamy wszystko świeże. Niczego nie mrozimy. Gdy potrawa się skończy, mówimy szczerze i zapraszamy na następny dzień. To jest uczciwe. Czasami na pierogi trzeba dłużej poczekać, ale to dlatego, że farsz jest wymagający i smak ziół musi się z serem i ziemniakami dobrze przemieszać.

Do pierogów dodają koziej bryndzy z gospodarstwa pod Barwinkiem, które odwiedzili z Magdą Gessler. Dolili wtedy kozy. Przyglądali się, jak szczypie się ser.

- Nawiązaliśmy współpracę. Ręcznie wyrabiana bryndza, którą dostajemy, jest niesamowita. Intensywnie pachnie i smakuje - zachwalają.

Kosztujemy zatem sporej wielkości pierogów doprawianych m.in. cząbrem i koperkiem. Pyszne. Oryginalne.

- Niektórzy mówią, że są za pikantne, zbyt ziołowe. Inni z kolei chwalą, zajadają się i mówią, żeby nic nie zmieniać. Nie da się więc trafić idealnie w każdy gust - uśmiecha się para.

Gotowego przepisu na tacy Anna nie dostała. Musiała być dobrym obserwatorem tego, co robi Magda Gessler. I wszystko zapamiętać. - Trudno odtworzyć przepis dania, które robiło się po raz pierwszy, ale to chyba też o to chodzi, by samemu złapać właściwy smak. Do rewizyty jest na to kilka tygodni.

Anna miała sposób na zapamiętanie smaków. Kosztowanie wszystkiego, co było podawane na finałowej kolacji, a po niej analizowała skład. - Bałam się rewizyty - zdradza. - Nie wiedziałam, czy moje dania są podobne i właściwie podane. Ogólnie smakowo było dobrze. Pani Magda podpisała się pod rewolucją i o to najbardziej mi chodziło. Inaczej trzeba by było się pewnie zwijać.

- Pyszny farsz. To jest warte grzechu - zachwycała się pierogami. - Są najlepsze w Polsce. Jest szczerość i hojność w tym waszym jedzeniu. Porcje duże, domowe, fajne, a oni sami naprawdę „do zjedzenia” - mówiła, życząc właścicielom jeszcze więcej wiary w siebie.

Rewolucja zatwierdzona!

Program obejrzeli wraz z rodziną. - Były duże emocje. Wszystko jakby od nowa wróciło - mówi Anna i dodaje, że w rzeczywistości wyglądało to bardziej nerwowo, niż było pokazane w telewizji. - Cieszę się, że nie zostaliśmy przedstawieni jako jacyś nieudacznicy, wariaci rzucający w siebie garnkami, czy dokuczający i dogryzający sobie za plecami, bo tacy nie jesteśmy.

A co z tymi zakazami na drzwiach, które tak rozsierdziły panią Gessler? Dalej trzeba płacić u was 10 zł za toaletę? - podpytuję.

- To też nie tak - śmieją się oboje i tłumaczą, skąd to się wzięło: - Denerwowało nas, że przychodzą do nas ludzie tylko po to, by skorzystać z toalety, kiedy miejski szalet znajduje się po drugiej stronie. Tyle, że tam im śmierdziało. Nie oponowalibyśmy, gdyby ktoś nas kulturalnie poprosił i zostawił po sobie porządek, ale tak nie było. Tak naprawdę ta cała afera z WC nie była kluczowa, ale na potrzeby programu coś musiało się dziać.

Gdy odwiedzamy Sowów w restauracji, klienci dopisują.

- Wielki boom był w piątek, sobotę i niedzielę po emisji odcinka. Niektórzy musieli się nawet uzbroić w cierpliwość i poczekać na dania. Teraz na brak klientów nie narzekam. Boję się chwalić i zapeszać. Gdyby nadal tak trwało, byłabym zadowolona.

Co ich zadziwiło, mieli fanów Magdy Gessler, którzy odwiedzają restauracje po rewolucjach. - Małżeństwo przyjechało aż z drugiego końca Polski - z Gdyni. To jakieś szaleństwo, ale sympatyczne.

Co się najlepiej sprzedaje?

- Przez pierwsze dni była inwazja na pierogi. Są amatorzy kasz ze śliwką, boczkiem, schabem, sosem chrzanowym, placków ziemniaczanych z gulaszem, czy samego gulaszu. Menu staramy się co jakiś czas zmieniać, by się nie znudziło, nie przejadło. Jednak sztandarowy obiad z panią Magdą będziemy serwowali zawsze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24