Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Teresa Lipowska: Z Barbarą więcej mnie łączy, niż dzieli

kmularz
Fot. © MTL Maxfilm/Marta Gostkiewicz
Z aktorką TERESĄ LIPOWSKĄ rozmawia Marcin Kalita.

Urodziła się 14 lipca 1937 roku w Warszawie. W 1957 roku ukończyła PWST w Łodzi. Występowała na scenach stołecznych teatrów: Ludowego, Nowego i Syrena. Przez wiele lat związana była z kabaretem Dudek. Na ekranie wykreowała kilkadziesiąt ról w filmach i serialach. Od 13 lat możemy ją oglądać jako nestorkę rodu Mostowiaków w popularnym serialu "M jak miłość". Jej mężem był znany aktor Tomasz Zaliwski.

- "M jak miłość" to niekwestionowany lider wśród polskich seriali - 13 lat i tysiąc odcinków to spory kawał czasu spędzonego na planie. Pamięta pani swój pierwszy dzień zdjęciowy?

- Oczywiście. Jestem związana z serialem od pierwszego odcinka, w którym z Lucjanem świętujemy 40-lecie małżeństwa. Towarzyszą nam dzieci. Więc właściwie pierwszy odcinek dość przekornie można nazwać wspomnieniowym.

- Podobno jest pani serialową rekordzistką, która wystąpiła w największej liczbie wyemitowanych do tej pory odcinków?

- To prawda. Z tysiąca pojawiłam się w 683 z nich.

- W serialu tworzycie jedną wielką rodzinę. Prywatnie też się spotykacie?

- Te czasy minęły bezpowrotnie. Kiedyś tak bywało, kiedy kręciło się trzy filmy rocznie. Dziś po 12 godzinach spędzonych na planie każdy biegnie do swoich obowiązków. Do dzieci, wnuków czy na wieczorny spektakl.

- Na przestrzeni tych lat wielu aktorów z różnych powodów odeszło z "M jak miłość". Chodziły słuchy, że i pani chciała pożegnać się z Grabiną!

- Ależ skąd! Przeczytałam kiedyś taką rewelację w gazecie. Owszem, powiedziałam w jednym z wywiadów, że otrzymałam ciekawą propozycję teatralną w sztuce napisanej przez Marcina Szczygielskiego specjalnie dla mnie. Dodałam, że byłaby to dla mnie interesująca odskocznia od roli Barbary Mostowiakowej, która wiecznie stoi przy garach i piecze ciasta. Oczywiście tytuł krzyczał, że odchodzę z serialu. Prosiłam o sprostowanie tej informacji. Na próżno. Innym razem, też z gazety, dowiedziałam się, że żyję w wielkim konflikcie z panią Zofią Czerwińską. Tymczasem gramy obecnie w jednej sztuce, a przez wiele lat pracy w Teatrze Syrena dzieliłyśmy nawet garderobę. Sam pan widzi, że nie można wierzyć we wszystko, co piszą. Na pana ręce składam prośbę do dziennikarzy o większą rzetelność!

- Rola Barbary podobno była pani przeznaczona.

- Coś w tym jest. Pewnego dnia spotkałam na ulicy reżysera Rysia Zatorskiego. Rozmowa zeszła na odbywający się następnego dnia casting do "M jak miłość". Wtedy powiedział, że to rola dla mnie i zaprosił na zdjęcia próbne. Postać bardzo przypadła mi do gustu. Z Barbarą łączy mnie więcej niż dzieli. To żona, matka, babcia, kobieta kochająca ludzi i przyrodę. Różni nas jedynie to, że Mostowiakowa to wiejska gospodyni, a ja z urodzenia jestem warszawianką.

- Podobno marzyła pani o karierze pianistki...

- Od piątego roku życia uczyłam się gry na tym instrumencie. Skończyłam średnią szkołę muzyczną. Jestem osobą bardzo muzykalną, co zauważono już w przedszkolu albo jeszcze wcześniej. Moja mama bardzo chciała, żebym grała, ale to kłóciło się z moim temperamentem. Codzienne, kilkugodzinne ćwiczenia nie były dla mnie. Wybrałam szkołę teatralną. Aczkolwiek szkoła muzyczna bardzo mi pomogła w zawodzie. Szczególnie przy sztukach wodewilowych, z których słynęła Syrena. Miałam tę przewagę nad kolegami, że nie musiałam pobierać korepetycji, tylko sama przygotowywałam się do roli.

- Czyli aktorstwo zakiełkowało w pani głowie już we wczesnym dzieciństwie?

- W każdym razie od dziecka śpiewałam, tańczyłam, recytowałam. W szkole obskakiwałam wszystkie konkursy i akademie, należałam do kółka dramatycznego. Tam namówiono mnie na egzaminy do szkoły teatralnej. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że zostanę przyjęta, bo zawsze mi się wydawało, że na aktorkę to trzeba mieć wygląd Sofii Loren czy Giny Lollobrygidy. Dostałam się za pierwszym razem i wtedy wycofałam złożone wcześniej papiery na medycynę.

- O proszę! Mówi się, że artysta to lekarz ludzkich dusz.

- Nie chwaląc się, przyznam, że wiele osób mówi mi, iż mam w sobie jakąś pozytywną energię, którą przekazuję nawet mocno podłamanym, zagubionym ludziom. Po prostu zarażam optymizmem. Traktuję to jako dar od Boga.

- Gdyby można było cofnąć czas, poszłaby pani tą samą drogą?

- Na pewno wybrałabym jedną z tych dwóch. Osobiście uważam, że w żadnym zawodzie nie można się zupełnie spełnić. Ale jestem zadowolona ze swoich artystycznych dokonań. Może nie byłam gwiazdą pierwszych stron gazet, nie trafiałam do teatrów, które dają większe możliwości rozwoju i do reżyserów typu Wajda, Kieślowski czy Zanussi, ale dotknęłam każdej z form aktorstwa. Byłam w kabarecie, na estradzie, w teatrze, filmie, telewizji i dubbingu. Sporo zrobiłam także w radiu. Dziś, mimo wieku, też mam co robić. I nawet jeśli nie jestem Meryl Streep, mogę powiedzieć że czuję się spełniona.

- Gdyby nie postawiła pani na aktorstwo, nigdy nie poznałaby swojego męża, równie popularnego aktora Tomasza Zaliwskiego.

- To prawda. Poznaliśmy się w teatrze. Kiedy dołączyłam do zespołu, on już tam był. Nie byłam wówczas wolną osobą, więc przez pewien okres lubiliśmy się bardzo, ale tylko na stopie koleżeńskiej. Dopiero po krachu mojego na szczęście krótkiego małżeństwa zrodziło się między nami to piękne uczucie. Przeżyliśmy wspólnie 44 lata.

- Czyli była to prawdziwa M jak miłość!

- Przez wielkie M. Małżeństwo i nasz syn to moje najpiękniejsze premie życiowe.

- Mówi się, że układ aktorka - aktor nie sprawdza się w życiu osobistym. Tymczasem państwo stworzyli niezwykle ciepły dom z kochającą się rodziną.

- Nie jest to aż tak rzadkie zjawisko w naszym środowisku. Choćby mój serdeczny przyjaciel Romek Kłosowski, który ze swoją żoną był blisko 60 lat. Jest Janek Kobuszewski i jeszcze wielu innych. Tylko o tym się nie mówi, bo to nieciekawe. Najchętniej wytyka się zdrady, kochanki i w ogóle te złe rzeczy. W aktorstwie, jak w każdym zawodzie, trzeba być uczciwym wobec partnera. Na szczęście za moich czasów nie było takiego ogromu scen łóżkowych, które pobudzałyby jego wyobraźnię. Proszę sobie jednak nie myśleć, że nasze małżeństwo nie obeszło się bez kłótni czy cichych dni. Tym bardziej, że różniliśmy się diametralnie. Ja lubiłam się zabawić i potańczyć, mąż wolał towarzystwo wędki i ryb. On był ateistą, a ja katoliczką. I mogłabym tak wymieniać bez końca, ale większość wspaniałych wspomnień chcę zostawić tylko dla siebie.

- Dobrze pamiętam, że syn ma na imię Marcin?

- Zgadza się.

- Gratuluję wyboru imienia.

- Mam słabość do tego imienia (uśmiech).

- Nigdy nie ciągnęło go do aktorstwa?

- Nie, nigdy! Trochę się kształcił muzycznie, na studiach miał nawet z kolegami swój zespół. Skończył SGH i jest handlowcem. Aktorstwo zupełnie go nie interesowało. U niego w domu nie ogląda się nawet "M jak miłość".

- Od 21 lat jest pani na emeryturze.

- Wysłali mnie na nią w 57. roku życia. Gdyby nie dodatkowe zajęcia, jak praca w serialu, nie byłoby mi łatwo. Przez całe życie zawodowe nie byłam ani jednego dnia bez etatu. Szkoda tylko, że świadczenie emerytalne naliczane jest z podstawowego uposażenia. A gdzie te wszystkie filmy, kabarety, recitale, od których odprowadzaliśmy i to nie małe podatki? Co z tego, że otrzymałam masę odznaczeń, wyróżnień czy orderów. Poza przybiciem piątki, nic się z tym nie wiązało. Wiele moich koleżanek i kolegów nie stać dziś nawet na wykupienie lekarstw. Coś tu jest nie tak z tym systemem.

- Jak wygląda życie emerytki? Co pani robi, kiedy nic nie robi?

- Nie ma takich chwil. Kiedy oglądam telewizję, wsiadam na rower stacjonarny. W bramie stoi drugi, którym jeżdżę do szewca, na pocztę czy do sklepu. Mieszkam też niedaleko Lasu Kabackiego, a że lubię towarzystwo przyrody, to często robię sobie w tamtym kierunku wycieczki rowerowe. W miarę możliwości staram się też regularnie chodzić na basen.

- A dla wnuków jest pani taką typową babcią jak Barbara Mostowiak?

- Dopóki żył mąż, prowadziłam dom ze wszystkimi posiłkami, wypiekami. U nas też organizowaliśmy święta na kilkanaście osób. Wtedy wszystko, prócz pieczenia chleba, robiłam sama. Teraz nie wygłupiam się już w gotowanie. W domu mam głównie czarny chleb, ser, rzodkiewkę i sałatę. Czasem jak mnie najdzie, to upichcę coś dla siebie. Ale w miarę możliwości staram jak najczęściej odwiedzać moje ukochane wnuczęta: 9-letniego Szymka i 5-letnią Ewę. Lubimy się ze sobą bawić. Pod tym względem jestem prawdziwą babcią.

- Czyli pani życie można podzielić na czas przed i po odejściu męża.

- O tak, zdecydowanie. Do czasu tej straszliwej diagnozy wszystko toczyło się normalnie. Później przyszły trzy lata nowotworu. Byłam przygotowana na najtragiczniejszy koniec. Miałam dwa wyjścia. Siąść i się zapłakać. Tym bardziej, że nigdy w życiu nie zatankowałam samochodu, nie wkręciłam żarówki, nigdy nie znałam też stanu swojego konta. To były sprawy mojego męża. Po jego śmierci zaczęłam sporo jeździć, zwiedzać, żeby być jak najmniej w domu sama. Od tamtej pory minęło już siedem lat, ale jak pan widzi, mąż jest ze mną wszędzie na zdjęciach, ciągle czuję też jego obecność.

- Czego można pani życzyć?

- Przede wszystkim zdrowia. Nie jest najgorzej, ale zawsze mogłoby być lepiej. Nie chciałabym być dla nikogo ciężarem. A dzięki zdrowiu, będę mogła jak najdłużej służyć swoim wiernym widzom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24