Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Witold Pyrkosz, czyli M jak Mostowiak

kmularz
Fot. MTL Maxfilm/Marta Gostkiewicz
O swoich kultowych rolach opowiada Nowinom Witold Pyrkosz

- Pamięta Pan swój pierwszy dzień na planie serialu "M jak Miłość"? A może i pierwszą wypowiedzianą kwestię?

- Zupełnie nie pamiętam. Nie przywiązywałem do tego większej wagi, bo myśleliśmy, że realizacja serialu zakończy się na dziesięciu pilotażowych odcinkach. Los spłatał nam niezłego psikusa. Pamiętam natomiast swoje ostatnie przedstawienie dyplomowe, ale to już temat na inną rozmowę.

- W skórze Lucjana Mostowiaka przez te trzynaście lat zdążył się już Pan pewnie zadomowić. Czy odtwarzanie tej samej postaci przez tak długi okres nie mdli Pana?

- Absolutnie. Dni zdjęciowych w miesiącu mam zaledwie kilka, więc nie przemęczam się. Poza tym moja rola jest coraz lepiej prowadzona. Dobrze współpracuje mi się ze scenarzystami, którym podsuwam czasem własne pomysły. Ostatnio, dzięki mnie, Lucjan zaczął rzucać przysłowiami ludowymi.

- Ile w Mostowiaku jest z Pyrkosza?

- Prócz wyglądu i wieku, zupełnie nic.

- Warto wspomnieć, że w tym roku będzie Pan obchodził jubileusz 60-lecia pracy artystycznej.

- Nienawidzę tego typu imprez. Nigdy nie zgodziłem się i nie zgodzę na żaden benefis. Zdecydowanie wolę wypić w gronie znajomych lampkę koniaku. I to wszystko, bo po większej ilości zupełnie niepotrzebnie język się rozwiązuje.

- Przez dziesięciolecia stworzył Pan mnóstwo kreacji teatralnych, filmowych, kabaretowych. Były i takie, których się pan wstydzi?

- Pamięć ma to do siebie, że jest wybiórcza i broni się przed niemiłymi wspomnieniami. Ale nie, nie mam się czego wstydzić.

- Jaki ma Pan stopień wojskowy?

- Oficjalnie jestem sierżantem sztabowym, ale to raczej stopień grzecznościowy, bo nigdy nie byłem w wojsku.

- Pytam dlatego, że od Pana debiutu filmowego w "Cieniu", w którym wcielił się w dowódcę oddziału NSZ, kilkanaście razy zagrał pan mundurowego. Był Pan porucznikiem, chorążym, majorem, komendantem, oficerem śledczym, a nawet generałem.

- Brawo, gratuluję! Przed panem żaden dziennikarz nie wpadł na ten trop. Nie sądziłem, że nie będąc nigdy w wojsku, nazbierało mi się aż tyle tych szarż, gwiazdek i belek.

- Najbardziej popularnym z tych wcieleń był bez wątpienia kapral Wichura z "Czterech pancernych"…

- Dziś po Wichurze pozostał jedynie lekki podmuch, ale i ten, jak trzeba, potrafi przewracać dęby.

- Słynne przysłowie mówi, że "za mundurem panny sznurem".

- Ale jak sam pan zauważył, to tylko przysłowie. Za mną zawsze panny sznurem, a żona była tą ostatnią. Wtedy mundur poszedł w odstawkę i zostałem pantoflarzem.

- Kilka lat temu na Festiwalu Filmów Komediowych w Lubomierzu, jak na mundurowego przystało, otrzymał pan nagrodę Kryształowego Granata…

- Szczerze powiedziawszy, nie pamiętam. Widać nagroda musiała być zbyt wybuchowa i nie przetrwała tyle czasu. Widać za wcześnie ktoś wyjął z niej zawleczkę.

- Zamieńmy granat na ciupagę. W tym roku mija także 40 lat od realizacji uwielbianego przez widzów "Janosika".

- O Matko Boska, ale ten czas leci! Też piękna okazja do bankietu. Szkoda tylko, że nie wszyscy mogą na niego przyjść.

- Z Boguszem Bilewskim stworzył Pan niezapomniany duet. Ciekawe jest to, że zarówno jego jak i pana syn noszą imiona po swoich ojcach. Umówiliście się panowie?

- Nieee! To zwykły, aczkolwiek ciekawy, zbieg okoliczności. Rzeczywiście nasi synowie nazywają się odpowiednio Bogusz i Witold.

- Skoro jesteśmy przy niezapomnianych kreacjach, trudno nie wspomnieć także Balcerka z "Alternatyw 4".

- Zagrałem go przez przypadek. Aktor, który miał się w niego wcielić, zachorował. Wtedy zostałem zaczepiony na telewizyjnym korytarzu i zapytany czy mam czas. Miałem, to zagrałem.

- Podobno nie od początku Pana postać mówiła z tą dość charakterystyczną chrypką?

- To prawda. Dopiero trzeciego dnia zdjęć zaproponowałem Stasiowi Barei, że może spróbuję chrypki Himilsbacha. Spodobało mu się. Jednak odcinki były kręcone dość nieregularnie. Zaczęliśmy od czwartego, dopiero po kilku dniach realizowaliśmy pierwszy. Stąd gdzieś w połowie serialu mówię normalnym głosem bez chrypki. Na szczęście widzowie tego nie wychwycili.

- Beata Tyszkiewicz powiedziała kiedyś, że Pyrkosz sprzątnął jej sprzed nosa rolę w "Kingsajzie" Juliusza Machulskiego. Jak Pan przyjął propozycję zagrania kobiety?

- Z ogromną radością! Nosiłem kusą spódnicę i przydługawe majtki. Pamiętam, jak w przerwie zdjęć siedziałem w tym stroju w typowo męskim rozkroku. Obok przechodził znajomy producent, popatrzył na rozkraczoną staruchę, a ja do niego rzuciłem "No i co się tak k… gapisz?". Uważam to za wielki sukces charakteryzatorski.

- Duńczyk z "Vabanku" otworzył własną wytwórnię filmową. Nie myślał Pan nigdy o pracy na planie w innym charakterze?

- Na to potrzeba milionów. Duńczyk je miał, Pyrkosz nie! Zresztą jestem już za stary na to, by napadać na bank.

- Nie chciałem panu wypominać wieku, ale sam Pan wywołał ten temat. Pierwszy dzień roku jest dla pana chyba dość szczególny?

- Chodzi o moją datę urodzenia?

- Dokładnie!

- Otóż to jest delikatne fałszerstwo, bo nie urodziłem się 1 stycznia, lecz 24 grudnia w Krasnymstawie. Po tym fakcie moi rodzice pojechali z małym Witusiem do babci do Lwowa. Nazywano ją kapralem, bo wszystkimi i wszystkim rządziła. To ona zdecydowała, że nie żaden Krasnystaw. Wykluczony był też 24 grudnia. Stwierdziła, że mam zaledwie kilka dni i już cały rok przypisany. Dlatego w papierach mam zapisane, że urodziłem się 1 stycznia 1927 roku we Lwowie. Tak więc dzięki babci na emeryturę poszedłem rok później!

- W takim razie moje kolejne pytanie chyba nie ma sensu?

- Proszę pytać!

- Wyczytałem bowiem, że osoby urodzone 1 stycznia są ostrożne, opanowane, opiekuńcze i nie lubią pochlebstw.

- Jestem zupełnie nieostrożny, nieopanowany. W ogóle straszny ze mnie choleryk. Rozważny może po szkodzie. A pochlebstwa wręcz uwielbiam. Sam więc pan widzi - to wszystko potwierdza, iż urodziłem się 24 grudnia.

- Wspomniał pan o emeryturze, ale w przypadku zawodu aktora to raczej puste słowo?

- Emerytem jestem tylko z urzędu poprzez świadczenie, które przelewają mi na konto. Poza tym jestem dość zapracowanym człowiekiem. Może nie fizycznie, ale prócz spraw zawodowych, na mojej głowie jest trawa, psy i koty…

- A co pan robi, kiedy nic Pan nie robi?

- Śpię. Tak, zdecydowanie, kiedy nic nie robię, to z pewnością śpię!

- Dziękuję bardzo za rozmowę!

- Również dziękuję. Ale skoro udzielam wywiadu do rzeszowskiej gazety, to chciałbym jeszcze wspomnieć, i proszę to koniecznie zapisać, Zdzisława Kozienia. Zaprzyjaźniliśmy się podczas jego pobytu we Wrocławiu. Nawet konkurowaliśmy ze sobą…

- Chyba nie gabarytowo?

- Konkurencja polegała na tym, który z nas zrobi lepszy bimber. Niestety, nie została ona rozstrzygnięta, bo szacowne jury nigdy nie dotrwało do końca w stanie trzeźwości.

- Z Rzeszowa pochodził także inny pana kolega po fachu - Marian Łącz!

- Tak? Nie wiedziałem o tym. Choć przypominam sobie, jak Makuś opowiadał, że często łowił nad Wisłokiem. Stawał z kolegami na brzegu w samych majtkach i z wędką leszczynową. Kiedy przechodził strażnik, żaden z nich nie uciekał, tylko po kolei wskakiwali do wody.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24