Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mateusz Marczydło, aktor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie: Nie całowałem się jeszcze na scenie

Tomasz Ryzner
Tomasz Ryzner
- Czuję się świetnie, mam w sobie energię i chciałbym być bardziej eksploatowany – mówi Mateusz Marczydło, aktor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, były dziennikarz Radia Rzeszów.

Pierwszy raz robię rozmowę z aktorem.

A ja daję pierwszy większy wywiad do gazety.

Masz tremę?

Trochę mam.

Obiecuję, że nie zadam pytania: „czy aktorstwo to sztuka, czy rzemiosło”? Zresztą o jakiej tremie mowa? Znamy się od lat. Byłeś nastolatkiem, gdy wpadałeś na bilard do klubu Ósemka, który też często odwiedzałem.

Ten bilard nabruździł mi w nauce, ale z drugiej strony mocniej pchnął w stronę aktorstwa. W pewnym momencie sporo wagarowałem. Zamiast na lekcje, chodziłem sobie pograć do Ósemki i w końcu wyleciałem z I LO.

I to ci pomogło zostać aktorem?

Zmieniłem szkołę, ogarnąłem się i powiedziałem sobie, że czas spoważnieć, iść w kierunku, który wybrałem.

Czyli już wcześniej wiedziałeś, co chcesz robić w życiu?

Wszystko zaczęło się od filmów z Jimem Carreyem. Występowałem na akademiach szkolnych i czasem robiłem te same gagi. Na początku liceum zdecydowałem, że będę zdawał do szkoły aktorskiej.

Skąd wiedziałeś, że masz talent?

Ludzie się śmiali z moich wygłupów, dostałem nagrodę na przeglądzie teatrów szkolnych w Kolbuszowej, a potem poszedłem na casting do Teatru Siemaszkowej, gdzie Jan Szurmiej miał wystawiać „Anię z Zielonego Wzgórza”. Zobaczył mnie Grzegorz Pawłowski, świetny aktor, i zaprosił do spektaklu. Miałem 17 lat, zadebiutowałem na dużej scenie.

„Ania” była sukcesem?

Nawet sporym. Zagraliśmy to chyba dwieście, a może więcej razy. Wtedy też poznałem moją żonę, która była świeżo po szkole teatralnej.

No to byłeś dla niej raczej gówniarzem.

(śmiech) To prawda, ale wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia. Ścięło mnie z nóg. Biegałem za Asią dwa lata. Dziś jest moim aniołem stróżem. Nauczyła mnie twardo stąpać po ziemi.

Miła historia. A teraz opowiedz o egzaminach do szkoły teatralnej. Niejedna gwiazda zdawała do niej kilka razy. Jak było w twoim przypadku?

Za pierwszym razem zdawałem do Krakowa, Wrocławia i Warszawy. Nie dostałem się nigdzie. Byłem pod kreską, czyli blisko, w Krakowie, gdzie było 20 miejsc, a zdawało z 1500 osób.

Jakie wnioski z tego wyciągnąłeś?

Że najgorsze, co można robić, to gapić się na tłum kandydatów i porównywać się z innymi. To bez sensu.

I co dalej?

Był problem, bo nie złożyłem papierów do innych szkół.

Dobrze, że to nie były dawniejsze czasy, bo zamiast do teatru, trafiłbyś do wojska.

Trafiłem na kulturoznawstwo w Rzeszowie, gdzie wytrzymałem pół roku. Po roku zdawałem już wszędzie – Warszawa, Łódź, Wrocław - dramat, Wrocław - lalki i Kraków, gdzie znów byłem pod kreską. Dostałem się na wydział lalkarski do Wrocławia. Moja żona skończyła tę szkołę i bardzo ją sobie chwaliła.

A twoje wrażenia?

Pracowaliśmy nad wyobraźnią. Nie ja byłem najważniejszy, ale przedmiot, który animowałem. Ego trzeba było chować do kieszeni. Świetnie się tam czułem, ale był problem. Wtedy były remonty na kolei i do domu jechałem czasem 14 godzin. Bywałem w Rzeszowie raz na dwa miesiące. Po bardzo dobrze zdanej letniej sesji zadzwoniła Asia i poprosiła, żebym raz jeszcze złożył papiery do Krakowa.

I okazało się, że do trzech razy sztuka?

Lekko nie było. Na 20 miejsc było rekordowe 1800 zdających. Przed egzaminem finałowym spałem obok w sali, bo byłem chory, miałem 40 stopni gorączki. W komisji byli Krzysztof Globisz, Dorota Segda, Anna Dymna, Jan Peszek, chyba też Jerzy Trela. Pierwszy tekst kompletnie zawaliłem, ale dostałem drugą szansę i poszło. Dostałem się do wymarzonej szkoły.

Rzeczywistość zgodziła się z oczekiwaniami?

Wyobrażenie o szkole miałem demoniczne, a okazała się dla mnie ciepłym domem.

Byłeś dobrym studentem?

Na pierwszym roku miałem bardzo dobre oceny. Później wpadłem w żyćko studenckie, trochę mnie porwał sam Kraków. Zadawałem sobie pytania: kim jestem, co we mnie siedzi i tak dalej. Przeskoczę w czasie i powiem, że długo się leczyłem ze szkoły. Chciałem odpocząć od środowiska, nie byłem pewien, czy chcę być aktorem.

Aż tak?

Za dużo talentów noszą mury tej uczelni i czasem można się zgubić. Skończyłem szkołę z niezłymi wynikami, ale miałem mętlik w głowie. Trudno to opisać.

No to lżejszy temat. Nauczyłeś się w szkole szermierki, jazdy konno, tańca, śpiewu?

Tańca, pracy nad ciałem było dużo. Okazało się też, że potrafię śpiewać, ale szermierki czy jazdy konnej nie doświadczyłem.

Ile osób z twojego roku zostało aktorami?

Może sześć osób, a szkołę skończyło szesnaście. Karierę w filmie robi Sandra Drzymalska, która ostatnio zagrała choćby u Skolimowskiego w „IO”. Cóż, przed nami ze szkoły wyszli tacy aktorzy jak Ogrodnik, Gierszał. Człowiek myślał, że będzie taki sam, że złapał pana Boga za nogi, ale życie weryfikuje te plany.

Miałeś opory, ale jednak nie zmieniłeś zawodu.

Poznałem nowy, bo w Teatrze Siemaszkowej nie od razu dostałem etat, pracowałem gościnnie. Ponad 5 lat zarabiałem też na życie jako dziennikarz sportowy Radia Rzeszów.

Czyli znasz się nie tylko na bilardzie?

Rękę wyciągnął do mnie prezes Przemysław Tejkowski, aktor, po Krakowie, ale postawił warunek, że nie mogę rzucić teatru. Trenowałem 7 lat piłkę w Orłach Rzeszów. Myślałem kiedyś o studiach dziennikarskich i w końcu posmakowałem tego zawodu.

Dobrze wspominasz radio?

To było szaleństwo. Rzucono mnie na głęboką wodę. Po miesięcznym przeszkoleniu trudno we wszystkim dawać radę. Schody pojawiały się, gdy trzeba było komentować mecze z dyscyplin, które średnio znałem. W Łańcucie pierwszy raz widziałem mecz koszykówki na żywo. Zdarzyło mi się w emocjach chlapnąć: „podanie na prawe skrzydło i gol”.

No to dostałeś szkołę.

Gdy zapalała się czerwona lampka, stres był potężny. Wszystkiego uczyłem się na bieżąco, więc na początku nie brakowało bubli na antenie. Myślałem, że się do tego nie nadaję, ale odzew był pozytywny. Tak czy owak, nie było nudy. Ciągle się coś działo.

Kto ci najbardziej pomógł?

Poznałem wielu ciekawych ludzi, jak na przykład świętej pamięci Janusz Majka, który zawsze miał dla mnie dobre słowo. Biła od niego olbrzymia siła spokoju. Mówił: „Mati, spokojnie, nie podpalaj się, będzie dobrze”.

Dlaczego zniknąłeś z anteny?

Rutyna. Zaczęło mnie męczyć chodzenie na te same mecze, robienie rozmów na ten sam temat, z tymi samymi ludźmi. Brakowało publicystyki, tylko suche informacje. Czułem, że marnuję czas. Poza tym ludzie. Jedni byli bardzo przychylni, ale, jak pewnie w każdej firmie, inni niekoniecznie. A poza tym poproszono mnie, żebym się zwolnił.

Cóż, życie.

Ano właśnie. Żona też mówiła: „Mati, dość, chcę mieć męża, a dziecko potrzebuje ojca”. Bywało, że kończyłem audycję o dwudziestej, a za pół godziny musiałem wchodzić na scenę w teatrze. Wariactwo.

W Siemaszkowej wszyscy są mili? Mów prawdę!

Nie muszę ściemniać. Bardzo dobrze się tu czuję, mamy świetny zespół. Z przyjemnością przychodzę do pracy.

Starsi aktorzy nie zazdroszczą ci młodości?

Nigdy tego nie odczułem. Znam tu ludzi od 15 lat. Jestem traktowany jak wychowanek tego miejsca. Starsi aktorzy są dla mnie autorytetami, ale nie tylko. Do Anny Demczuk mówię „mamo”, bo tutaj jest to moja mama.

A reżyserzy? Nie chciałeś któremuś, niczym Joanna Szczepkowska, pokazać czterech liter?

Raz chciałem, ale na koniec okazało się, że w sumie doszło do nieporozumienia.

Skoro o czterech literach mowa, grałeś już w stroju Adama?

Jeszcze nie, ale gdyby to miało sens, nie miałbym oporów. Ale o czym my mówimy, skoro ja jeszcze nigdy nie całowałem się na scenie?!

Planujesz zostać gwiazdą filmu?

Kto tego nie chce. Zapisałem się do agencji aktorskiej, ale w szkole nie miałem pieniędzy, żeby często jeździć na castingi, a po szkole pracowałem w dwóch miejscach i nie miałem czasu. Wystąpiłem w jakichś epizodach, między innymi w „Pileckim”, w „Watasze”.

Nic straconego. Masz 32 lata. Robert Więckiewicz w tym wieku był jeszcze nieznany.

Żeby wypłynąć, trzeba siedzieć w Warszawie, chodzić z castingu na casting, poznawać ludzi. Nikt do mnie nie zadzwoni, bo zobaczył moje zdjęcie. To tak nie działa.

W sumie to planowałem trochę inną rozmowę. Aktorom zadaje się przecież tak uczone pytania, jakby znali sens życia. Wiesz coś na ten temat?

Myślę, że mądrzejszym i lepszym człowiekiem staję się dzięki czteroletniemu synowi, i dzięki żonie oczywiście. A jeśli chodzi o tajemnice zawodu, mam jeszcze wiele do odkrycia.

Czego ci życzyć?

Więcej grania. Czasem mam piętnaście spektakli w miesiącu, ale czasem kilka. Do nikogo nie mam pretensji, ale czuję się świetnie, mam w sobie energię i chciałbym być bardziej eksploatowany.

Na koniec może rada dla młodszych kolegów po fachu.

Kiedyś myślałem, że na scenie trzeba wywalać tak zwane bebechy. Ktoś jednak powiedział, że to nie aktor ma płakać, tylko widz. To mądre zdanie.

Fot. Grzegorz Malinowski

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24