Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ćwierć wieku pracowałem pod ziemią

Jakub Hap
Poznajcie historię Jana Koniecznego, emerytowanego górnika z Bączala Dolnego.

Są zawody o wyjątkowej specyfice i magii. Popularne, ale niepospolite. Ponadczasowe, wszystkim znane, mimo to dla niewtajemniczonych zawsze w jakimś zakresie nieodkryte, zagadkowe. Nie dla każdego. Takie, których przedstawiciele są wielką rodziną, jeden za drugim wskoczyłby w ogień. Lecz nie o strażaków nam jednak chodzi, choć z nimi po części jest podobnie. W niedzielę, 4 grudnia, Barbórka, więc dziś bohater może być tylko jeden.

Nasz górnik jest już na emeryturze, jednak w kopalni spędził większy kawałek życia i kręte podziemne korytarze na zawsze pozostaną ważną częścią jego świata. 59-letni Jan Konieczny urodził się w Jaśle, jego miejscowością rodzinną jest Bączal Dolny. Skąd pomysł, by będąc nastolatkiem spakować plecak, zostawić rodzinę, bliskie sercu pejzaże i udać się do szkoły górniczej na Śląsku?

- Mimo że miałem wtedy dopiero 16 lat, sam impuls był podobny jak w przypadku tych młodych ludzi, którzy dzisiaj wyjeżdżają w świat. Myślałem o przyszłości, chciałem żyć na w miarę dobrym poziomie - zawód górnika to gwarantował. Praca wydawała mi się ciekawa, więc pomyślałem: czego by nie spróbować? Inicjatywa wyszła od ojca kolegi - zaproponował, że zawiezie nas, tzn. syna i mnie, do szkoły górniczej. Tak się stało. Było to w 1972 r. - opowiada pan Jan.

Trzyletnia nauka upłynęła mu szybko i bezboleśnie. Następnie, przez taki sam okres, kontynuował ją w technikum w Jaworznie, szkolącym przyszłych górników. Po zakończeniu tego etapu edukacji zdecydował się pójść na studia, jednak ta próba nie zakończyła się powodzeniem. W 1979 r. rozpoczął pracę pod ziemią - najpierw w charakterze ślusarza, potem awansował na sztygara (kierownik zajmujący się dozorem technicznym pracy górników, po części też administracyjnym). Został nim już na „amen”.

Pierwszy zjazd głęboko w dół pamięta do dziś. I nie zapomni.

- W szkole byliśmy do tego przygotowywani, mieliśmy odpowiednie praktyki - co dwa tygodnie. W specjalnych sztolniach można było się poczuć jak pod ziemią. Gdy pierwszy raz zjeżdżaliśmy do kopalni „Siersza” w Trzebini, czuło się mnóstwo skrajnych emocji - ekscytację, ale też zwykły ludzki niepokój. Wielu się wystraszyło... Ja nigdy wcześniej nie miałem okazji znaleźć się pod ziemią, więc było to dla mnie doświadczenie wyjątkowe. Winda jak winda, ale przyśpieszenie sięgało 8 m na sekundę - uśmiecha się 59-latek z Bączala Dolnego.

Kopalnia pochłonęła go na równe ćwierć wieku. Całe życie zawodowe związał z Komunią Paryską (później kopalnia Jan Kanty). - Przez 20 lat pracowałem nocami, w brygadach remontowych. Przygotowywaliśmy ściany, przodki i transporty pod wydobycie, które ruszało rano. Działaliśmy z użyciem ciężkich maszyn - kombajn ważył po 18-20 ton, i na dole trzeba było go złożyć. Praca na takim sprzęcie bywała niebezpieczna. Zdarzały się potworne wypadki - otwarte złamania, obcięte kończyny. Niejednokrotnie doszło do sytuacji, że kolega pracujący obok nie wrócił na powierzchnię żywy. Były również zgony o innych przyczynach - np. zawał. Różne rzeczy się działy... - wspomina J. Konieczny.

Naszemu bohaterowi pod ziemią nie przytrafiło się nic złego, chociaż raz znalazł się o krok od śmierci. - Rozpatrując pracę z punktu widzenia wpływu na zdrowie mogę stwierdzić, że na szczęście spowodowała tylko pogorszenie wzroku. Ale faktycznie - mogło być o wiele gorzej. Raz złapał mnie podnośnik, niemal w ostatniej chwili chwyciłem linkę i jakoś udało się wyłączyć maszynę. W takich momentach całe życie przelatuje przed oczyma... Nigdy wcześniej ani później czegoś podobnego nie przeżyłem. Raz sam uratowałem kolegę pompiarza, który zasnął podczas pracy. Gdy go znalazłem, pompy i silniki były już do połowy w wodzie. Aż nie chcę myśleć, co mogło się stać - mówi górnik.

Pytany, czy z perspektywy czasu zmieniłby coś w swoim życiu, może wybrał inne zajęcie, odpowiada bez chwili namysłu, że nie. - Gdybym jeszcze raz miał wybierać, postawiłbym na górnictwo. To ciężka praca, ale ciekawa, nie można się w niej nudzić, codziennie robi się coś innego. Można też poczuć adrenalinę, choć przychodzi i lęk - taka już specyfika tej roboty. Były gorsze chwile, w których człowiek nad różnymi rzeczami się zastanawiał, np. kiedy trzeba było żegnać tragicznie zmarłych kolegów. Ale nigdy nie było myśli, by się wycofać, zacząć robić coś nowego. Czułbym się jak dezerter. Z bracią górników jest tak, że jak się już do niej wejdzie, to nie ma drogi odwrotu. Nawet będąc na emeryturze cały czas czuję się jej częścią - wyznaje 59-latek.

Lubi wracać pamięcią wstecz. Utrzymuje kontakt z dawnymi kolegami - głównie internetowy, lecz każdego 10 grudnia starają się spotkać twarzą w twarz. Z sentymentem wspominają wtedy górniczy tryb życia, związane z nią tradycje, zwyczaje, huczne obchody święta strażaków, mocną więź między górnikami i panujące w tej „branży” zasady.

- Nawet jeżeli jeden górnik pokłócił się na górze z drugim, na dole wszyscy byli braćmi. Nikt tego nie łamał. Podobnie jak nikt szczególnie nie oszczędzał się 4 grudnia (śmiech). Z okazji Barbórki na Śląsku zawsze odbywają się tzw. karczmy piwne, czyli inaczej spotkania gwarków przy piwie. Była zabawa... Podstawę stanowiły oczywiście golonka i piwo. Śląską tradycją w dzień górnika, kultywowaną do dziś, zawsze był też przemarsz orkiestry górniczej ulicami - to zawsze była pobudka! Wyjątkowość naszej braci unaoczniała się również w tych smutniejszych okolicznościach, np. na pogrzebach kolegów. Jak zginie górnik, to przy trumnie zawsze jest poczet sztandarowy oraz orkiestra górnicza. To takie nasze rytuały - podkreśla Jan.

O słuszności wyboru drogi zawodowej utwierdza go nie tylko satysfakcja z wykonywanej pracy i mnóstwo przeżyć. Kto wie, czy wybierając inny zawód poznałby dzisiejszą żonę. - Co ciekawe, ma na imię Barbara, ale to przypadek (śmiech). Poznaliśmy się zaraz po tym, jak przeprowadziłem się na Śląsk i zamieszkałem w hotelu górniczym. Wychodziliśmy z kolegami na zakupy na osiedle, i stało się. Małżeństwem jesteśmy od 1980 r. Co ciekawe, nasz syn po części poszedł w moje ślady, jednak po skończeniu technikum górniczego wybrał inną drogę. Na kopalni pracowali za to szwagrowie. Zawsze mamy o czym rozmawiać - żartuje pan Jan. A żona dodaje, że przez jego pracę nie raz najadła się strachu. - Ile to razy wydzwaniałam do kierownika męża, kiedy nie wracał do domu na czas? Górnicze małżonki nie mają łatwo - śmieje się kobieta.

Od 2004 r., gdy przeszedł na emeryturę, znów mieszka w Bączalu Dolnym. Wrócił też do pasji z młodości. W motocyklowej rodzinie (obecnie klub Steel Roses MC Poland z Nowego Sącza) czuje się jak wśród górników. - Podobna brać, czuć tę jedność. Odnalazłem się w tym. Choć jak zakończyłem pracę ciężko było się przyzwyczaić do życia bez niej. Kiedy na zegarze wybiła godzina mojej zmiany, wstawałem z łóżka i musiałem iść na spacer. Obowiązek, to obowiązek i nie ma zmiłuj. Motocykl dał mi wolność - kończy Jan Konieczny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24