Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Leszek Kuchniak: Gdy sprzedaję obraz, robię dla siebie replikę

Alina Bosak
1000 dzieł, 130 wystaw - dorobek Leszka Kuchniaka, rzeszowskiego malarza i rzeźbiarza. Inspiracje czerpie między innymi z podróży. Nie szkicuje. - Oglądam, ładuję się obrazami, a po powrocie wyrzucam z siebie - mówi artysta. Jego dzieła można aktualnie podziwiać na wystawie w Galerii Miejskiej Zespołu Szkół Plastycznych w Rzeszowie.
1000 dzieł, 130 wystaw - dorobek Leszka Kuchniaka, rzeszowskiego malarza i rzeźbiarza. Inspiracje czerpie między innymi z podróży. Nie szkicuje. - Oglądam, ładuję się obrazami, a po powrocie wyrzucam z siebie - mówi artysta. Jego dzieła można aktualnie podziwiać na wystawie w Galerii Miejskiej Zespołu Szkół Plastycznych w Rzeszowie. Bartosz Frydrych
Leszek Kuchniak ma dwie pracownie. Jedną w domu, drugą na 11. piętrze spółdzielczego bloku. Jest w nich codziennie. - Malarz, podobnie jak pianista, musi ćwiczyć codziennie, aby nie wyjść z wprawy - mówi, wprowadzając nas do swojego kolorowego świata.

Domowa pracownia mieści się w suterenie szeregówki na rzeszowskim Pobitnie. W środku okrągły, drewniany stół, sztalugi. Wszędzie obrazy. Głównie nowe. Z letnich plenerów malarskich i podróży. Na ścianach także kilka pejzaży Anny Kuchniak-Pustelniak, żony, bo ona też maluje. Szerokie okna wychodzą na mały ogródek, w którym na ptaki czekają rzeźbione karmniki, a na trawie przycupnęło kilka rzeźb. Mistrza, ale i jego uczniów z Zespołu Szkół Plastycznych w Rzeszowie. Zielona makabra, przypominająca postać w masce gazowej, nosi tytuł "Widmo komunizmu krąży po Europie".

- Z 1981 roku. Dostałem za nią nawet wtedy nagrodę, ale wystawiona była wtedy jako "Obcy - ósmy pasażer Nostromo" - śmieje się Leszek Kuchniak, stając w drzwiach do ogródka.

- Latem maluję na zewnątrz. Zimą przenoszę się do pracowni na Dąbrowskiego, gdzie jest jedno pomieszczenie do pracy i łazienka. Dawniej za pośrednictwem Polskiego Związku Artystów Plastyków przydzielano takie artystom i szkoda, że dziś już się tego nie robi. Trzeba mieć miejsce, gdzie można się wyłączyć, zapomnieć o świecie, który jest wokół, i tworzyć. Pracownia to mój azyl. Kiedy w życiu było mi ciężko, zawsze szedłem właśnie tam. To moja terapia i moja modlitwa. Bo rozmowy z Bogiem też prowadzę, malując.

Z obrazów "domowej" pracowni wychylają się świątki. Jak z przydrożnych kapliczek, w które wpatrywał się w dzieciństwie w Lubeni. "Wychylają się" dosłownie. Bo niektóre obrazy artysta łączy z płaskorzeźbą. Do malarskiego tła wprawia figurki z lipowego drewna. Te z Chrystusami klienci nazywają domowymi kapliczkami i chętnie kupują do swoich mieszkań.

Ogromnie podobają się też turystom, którzy na prace Kuchniaka trafiają w krakowskiej albo rzeszowskiej galerii.
Na sztalugach tańczy Żyd.

- Czy to źle, że przypomina mi Chagalla? - Podziwiam Chagalla. To mój guru. Mówił, że obraz powstaje tylko wtenczas, kiedy człowiek coś przeżywa. Miłość, nieszczęście, jakąś sytuację - uśmiecha się Leszek Kuchniak. - A ten Żyd, którego namalowałem, mieszkał przed wojną w Lubeni. Fisiel się nazywał. Zamordował go Polak, myśląc, że znajdzie przy nim jakieś wielkie pieniądze. Znam tę historię z rodzinnych opowieści. Tematy żydowskie często pojawiają się w moich obrazach, kiedyś cała ich wystawa podróżowała po Polsce. Nigdy jednak nie malowałem Holocaustu, bo go nie przeżyłem.

Wyrósł z Galicji. - Urodziłem się wprawdzie w Żarach, ale tylko dlatego, że mama pojechała odwiedzić ojca, który był oficerem skierowanym od tamtejszej jednostki wojskowej. Potem trzy lata mieszkaliśmy w Wadowicach, a potem wróciliśmy na Podkarpacie. Mama pochodziła stąd, a ojciec ze wschodu. Był sybirakiem, za to, że dziadek walczył z Piłsudskim. Wrócił do Polski z armią Berlinga, bo do Andersa nie zdążył. Miał 18 lat.

- Straszny głód cierpiał na Syberii. Zawsze mi powtarzał, nie pchaj się do polityki i nie bądź patriotą, bo patrioci dostają kulę w łeb i nikt się o nich nie upomni. Wszystko, co politycy mówią, jest kłamstwem. Mimo to stworzyłem sporo rysunków politycznych.

Było ich dwóch braci. Bliźniacy - Leszek i Rysiek.

- Ale dwujajowi, więc niepodobni - zdradza artysta. - Mój brat grzeczniejszy, chętnie pomagał dziadkom w gospodarstwie w Lubeni. Ja byłem niesforny. Wolałem spacerować po wiejskich dróżkach, podziwiać figurki w kapliczkach, malować. Do dziś nosi je pod powiekami, utrwala na płótnie i w rzeźbie. - Ten Twardowski na kogucie - pokazuje barwne dzieło. - To nawiązanie do kolorowych kurek z babcinego podwórka.

Kolory są dla niego ważne. Były czasy, że nie rozstawał się z czerwonym szalikiem przywiezionym z Hamburga. - Makowa czerwień. Zniszczył się i nie mogę nigdzie znaleźć równie pięknego. Lubię czerwień. Często wprowadzam ją do moich obrazów. Choćby troszeczkę. To kolor życia, krew.

Maluje włoskim farbami, bo zachwyca go gama oferowanych barw. Na stoliku stoi kilka słoików. Fiolet, szmaragdowa zieleń, ultramaryna. Do niektórych dodaje złoto, by jeszcze bardziej czarowały oczy.

- To cudowne zabawy - mówi. - Mój świat, w którym poruszam się od lat, wiem, jakie wybrać narzędzia, jak musnąć pędzlem płótno, by namalować to, co chcę.

Artystyczne talenty musiał odziedziczyć po dziadku, który prowadził sklep, a w wolnych chwilach rzeźbił świątki i kapliczki. - Dziadka miałem cudownego - przyznaje Leszek. - W Lubeni osiedlił się po powrocie z Ameryki, a myśmy do niego jeździli. Na tamtych krajobrazach wyrosłem.

Mama nie chciała, aby był malarzem. To ojciec zawiózł go trabantem na egzaminy do liceum plastycznego w Jarosławiu.

- W Jarosławiu naszym guru był dyrektor szkoły - Edward Kieferling, uczyli profesor Wiktor Śliwiński, Stanisław Lenar i wspaniała polonistka - prof. Anna Jenke. Wprowadzała aurę świętości, broniła uczniów, którzy podpadli, co i mnie się zdarzało. Myśmy wszyscy pisali wiersze, nieudolne, a ona nad każdym się pochylała, interesowały ją nasze wewnętrzne światy.

Potem studiował rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, zrobił dyplom u profesora Bandury.

- To on mi doradził, aby studiować także scenografię. Uczyłem się u Andrzeja Majewskiego. Poznałem też Kantora, ale to nie był mój świat. On był szary i smutny, a ja zawsze uwielbiałem życie, byłem w środku kolorowy - oznajmia. - Kraków darzę wielkim sentymentem. Tam poznałem wspaniałych ludzi i... zacząłem nosić kapelusze. Jak Jerzy Trela, Jan Nowicki, Piotr Skrzynecki. Dla Piwnicy Pod Baranami zrobiłem scenografię. Oczywiście za darmo. Takie to były czasy bohemy.

Ulubiony obraz z tych w pracowni w suterenie?

- Francuskie sanktuarium na wzgórzu Saint-Michel.Te portrety - pokazuje na serię z ostatnich miesięcy - tonący w niebieskościach erotyk, dziewczynę z lutnią i drugą - z rybkami. - Najlepsze prace jednak Ania zabrała na górę - mówi malarz i prowadzi po schodach do przytulnego mieszkania. I tu królują obrazy. W salonie - Maria Magdalena. - Postanowiłem, że namaluję piękniejszą niż Botticelli - oznajmia artysta.

Oczy skaczą od dzieła do dzieła. Gondolierzy, Świtezianka, na parapecie głowa Janosika z pleneru na Słowacji.
- To już druga, bo pierwszą od razu sprzedałem. Replikę zrobiłem sobie na pamiątkę.

- Nie lubisz się z nimi rozstawać? - dociekam.
- Często robię kopię, która ze mną zostaje.

W domowym zaciszu miejsce sobie umościł także portret żony i autoportret w kapeluszu. - A tu idziemy do ślubu - pokazuje Leszek, zdradzając: - Długo byłem kawalerem z odzysku, a potem poznałem moją Anuszkę i zakochałem się.

Każde dzieło to osobna opowieść. Od inspiracji renesansem, kulturą ludową i żydowską, po impresjonizm, surrrealizm i pop-art. Nie jest malarzem jednego obrazu. Na wystawie w Galerii Miejskiej Zespołu Szkół Plastycznych, umieszczono parę jego wczesnych rzeźb, nie przypominają radosnych świątków z ostatnich lat.

- Z czasów, gdy byłem młodym buntownikiem, bo teraz złagodniałem - wyjaśnia malarz. - Przyjaźniłem się z Beksińskim. Pierwsze moje obrazy noszą nawet ślady jego wpływu na moją twórczość. Ale wiedziałem, że to nie jest dobra droga, bo mój świat nie jest jego światem.

Inspiracje czerpie z podróży. Nie szkicuje. - Oglądam, ładuję się obrazami, a po powrocie wyrzucam z siebie - mówi. Z podróży do Francji powstała seria pełna kolorowych miasteczek, poprzebieranych postaci, słonecznych katedr, uśmiechu. - Bo tacy właśnie są Francuzi.

Stworzył około tysiąca prac.

- Obraz powstaje do dwóch tygodni. Nie zabieram się za kolejny dopóki nie skończę tego, nad którym pracuję - opowiada, i dodaje: - Uprawianie sztuki daje radość, ale to także męka - osobowościowa, ambicjonalna. To, co człowiek nosi w sobie, chce przelać w dzieło, a nie zawsze się udaje. Kiedy pianista nie gra na fortepianie przez dwa tygodnie, zaczyna to odczuwać. Jeśli nie gra przez miesiąc - czuje to już publiczność. Tak samo jest z malowaniem i rzeźbieniem. Jeśli się tego wciąż nie robi, traci się umiejętności. Talent to tylko 30 procent, reszta - ciężka praca. Dlatego maluję codziennie. Chociaż czasem mi się nie chce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24