Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Śmiały, rzeszowski podróżnik, który spełnia marzenia z dzieciństwa

Andrzej Plęs
Telewizja bałamuci, prasa jest nudna, codzienność prozaiczna, więc Andrzej Śmiały rusza tam, gdzie człowiek cywilizacją nie zdążył jeszcze skazić Natury. - Po prostu przyciągają mnie miejsca, które w ogóle nie zostały spenetrowane albo nie było tam jeszcze żadnego Polaka, a dobrze by było, żeby był - mówi.
Telewizja bałamuci, prasa jest nudna, codzienność prozaiczna, więc Andrzej Śmiały rusza tam, gdzie człowiek cywilizacją nie zdążył jeszcze skazić Natury. - Po prostu przyciągają mnie miejsca, które w ogóle nie zostały spenetrowane albo nie było tam jeszcze żadnego Polaka, a dobrze by było, żeby był - mówi. Bartosz Frydrych
Globtroter, miłośnik miejsc na Ziemi ledwie tkniętych stopą ludzką. Lody Spitsbergenu i żar Jemenu mu niestraszne. Oto marzenia Andrzeja Śmiałego.

Telewizora nie ma, bo mówi, że telewizja kłamie. Prasy nie czyta, bo to strata czasu. W innym świecie żyje, niż większość z nas, w świecie pozbawionym pogoni za dniem dzisiejszym, zdominowanym przez politykę i narzekactwo. Żyje realizacją swoich marzeń, tych jeszcze z czasów dzieciństwa, tylko nieco bardziej skonkretyzowanych geograficznie. Sześcioletniemu Andrzejowi Śmiałemu nie roiło się jeszcze, że jako pierwszy człowiek przejdzie największe jezioro w Europie, że pokona "Pętlę Spitsbergenu", ale już wtedy ciągnęło go w nieznane.

Cykl Alfreda Szklarskiego Tomków na wojennej ścieżce, na tropach Yeti i wśród łowców głów przeczytał, zanim poszedł do szkoły. Ojciec motywował go do czytania. Ta jego pierwsza wyprawa w nieznane przyniosła pewnie więcej emocji niż Ładoga, Spitsbergen, Oman i Patagonia razem wzięte. Sześcioletni Śmiały wziął kijaszek i korytem Paryi, przez bagniska, przemierzył cały kilometr od domu babki.

- Łopiany były wyższe ode mnie, półmetrowej wysokości progi wodne dla mnie były wodospadami, pijawki jak potwory - opowiada wrażenia z tej pierwszej, niemal survivalowej wyprawy. - Brnąłem do przodu, ale miałem cel. Bo zawsze trzeba mieć cel - brzmi jak motto dla przyszłych "dorosłych" wypraw. - A wtedy celem było dojść do źródła Paryi.

Uparł się, żeby odkryć źródło, bo mu babcia powiedziała, że cieknie z niego "woda gośćcowa", znakomita na reumatyzm. To polazł korytem, odkrył, zachwycił się i... tak mu zostało. Długo, długo potem była Ładoga, pętla Spitsbergenu, Jemen i Patagonia.

Kiedy mu podsunąć, że w zasadzie realizuje marzenia dzieciństwa, to myśli chwilę i przyznaje, że właśnie tak, że przecież w mniejszym i większym stopniu my wszyscy realizujemy albo chcemy realizować tamte marzenia. Tylko on ma odwagę je realizować.

Trzy psy i my

To nie jest tak, że żona i czwórka dzieci oddychają z ulgą, kiedy Śmiały znika na kilka tygodni w dzikich zakamarkach świata. I nie jest tak, że drżą z niepokoju, że przepadnie bez wieści, jak wtedy, kiedy zsunął się na lodowcu Patagonii w 20-metrową rozpadlinę. I spadł na półkę lodową, a mógł polecieć jeszcze 100 metrów głębiej.

- Mój syn mawia, że nic mi się złego stać nie może, bo przecież niczego złego nie robię - wyjaśnia podstawy poczucia bezpieczeństwa u bliskich i u siebie. - A moja mama to doskonałe medium, śle modły za mnie i za całą rodzinę i - okazuje się - skutecznie.

On też już prawie przestał niepokoić się o dwie córki i dwóch synów, bo wszystko to dorosłe już i niemal na swoim. Obie córki w Walii, jedna po studiach w londyńskim uniwersytecie zajęła się stylistyką i fotografią, i to z sukcesami. Osiadła tam, pewnie na stałe, bo we własnym domu.

Druga córka pracuje w walijskim barze, bo uparła się, że sama zapracuje na własne studia. Jakie? Śmiały nie zdradzi, ale zapewnia, że świetne. Dlaczego nie zdradzi? Żeby tłum młodzieży z Polski nie zaczął szturmować "jej" kierunku, tworząc córce konkurencję.

Syn studiuje dziennikarstwo na UJ, a Śmiały uśmiecha się z zakłopotaniem, kiedy przypomnieć mu jego opinię, że telewizja kłamie, a lektura prasy to strata czasu. O dzieci już się martwić tak bardzo nie musi, a i one o niego też, skoro mama - medium czuwa skutecznie, a jego symbioza z Naturą zapewnia, że Natura krzywdy mu nie zrobi.

Chyba nawet żona przyzwyczaiła się, że brak wieści od męża zza koła podbiegunowego, z buszu albo z płaskowyżu amerykańskiego to nie musi być zła wieść. Przecież słał jej od czasu do czasu i w miarę możliwości pocztówki potwierdzające istnienie z miejsc, w których NET nie istnieje, o Skypie nie słyszeli, a telefon komórkowy jest bezużytecznym gadżetem. W domu najmniej zainteresowane jego wyprawami są trzy psy i kot. Podobno nie lubią obcych.

Uciec od codzienności

Co go tak gna w dzikość, przed czym lub do czego ucieka?

- To nie jest ucieczka ani OD, ani DO, to w ogóle nie jest ucieczka, bo zawsze jest powrót - tłumaczy. - Po prostu przyciągają mnie miejsca, która w ogóle nie zostały spenetrowane albo nie było tam jeszcze żadnego Polaka, a dobrze by było, żeby był. Jak na najwyższym szczycie Patagonii.

Jednak przyznaje, że "płakać się chce", kiedy przyjdzie mu funkcjonować na co dzień bez tej adrenaliny, jaką dają wyprawy, choć zarzeka się, że nie o dawkę adrenaliny tu chodzi. Lub choćby tylko ich planowanie. Bo przeraża go, że jutrzejszy dzień będzie dokładnie taki sam jak wczorajszy, na pewno nie da mu takie dawki emocji jak wdrapanie się na wierzchołek Monte San Valentino, kiedy na szczycie runął i się rozpłakał. Z entuzjazmem chwyta nawet namiastkę przygody, jak wtedy, kiedy syn zatelefonował z Krakowa, że trzeba przyjechać pomalować sufit w jego mieszkaniu.

Czasem musi wystarczyć marsz do upadłego po bieszczadzkich bezdrożach albo pokonywanie nurtów Wisłoka. Natomiast niezmienność codzienności dołuje. I konieczności wynikające z tej codzienności. Jak choćby ta, że trzeba rano wstać i dać psom jeść. Przyziemność też dołuje, przecież uciekł przed nią po trzech i pół roku życia w USA.

- Uciekłem w chwili, kiedy zrozumiałem, że zaczynam myśleć po amerykańsku, że dzień bez zarobku grozi atakiem delirycznym zespołu odstawienia, bo przecież tam istnieje się po to, żeby zarabiać - wyjaśnia powody ucieczki. - Chciałbym zamieszkać w Walii, cudowne miejsce. I nie mogę, bo... myślenie po polsku mnie powstrzymuje.

Mięsa nie jada, od kiedy uświadomiła go żona. Etycznie go uświadomiła opowieścią z dzieciństwa, jak to dostała (tymczasowo) do zabawy małą świnkę, świnkę traktowała jak skrzyżowanie lalki z przyjaciółką, a potem patrzyła, jak dorastającą świnkę zarżnięto na mięcho. Wstrząsnęło nim, kiedy zrozumiał.

Przecież z przyjaciółmi nie wolno tak się obchodzić, a każde zwierzę potencjalnie to może być nasz kumpel, więc na stole przyjaciół nie ma prawa być. A w ogóle takie zwierzę to element planu bożego, cudu stworzenia, więc jak tu coś takiego zeżreć. Bliski jest w tym buddyzmowi, ale zastrzega, że buddystą nie jest. Więc kim - czym jest? I po co? I dlaczego?

- Przychodzimy na ten świat, bo mamy pewien problem do przepracowania - przekonuje, choć wciąż utrzymuje, że ten punkt widzenia, charakterystyczny dla filozofii dalekowschodnich, też nie czyni z niego buddysty i konfucjonisty. - Jedni wpadają na to wcześniej, inni później, niektórzy wcale. A jeśli nie, to rodzą się na nowo w tym samym celu.

Taką ma wizję Boga, która nie mieści się w żadnej z religii w całości, a w każdej mieści się po trochu. I w dzikości Natury widzi Jego przejaw. O tym, o swoich pasjach i wyprawach, o rodzinie i trzech psach, z których żaden nie przepada za obcymi, mówi z iście angielską flegmą, niemal każda wypowiedź poprzedzona chwilą zadumy, żadnego przejawu spontaniczności, ale zapewnia, że w środku wrze. A ten zewnętrzny spokój to tylko pozory.

Już nie czas na Ładogę

Już nie ten wiek i organizm, żeby przedzierać się przez śniegi Patagonii przy wietrze dochodzącym do 200 km na godzinę. Mierzy zamiary na siły, bo jego pasja "turystyki wyczynowej" nie ma w sobie nic z misji samobójczej. Dobrze waży swoje możliwości, nim porwie się na wyprawę, na którą niewielu śmiałoby się poważyć. Bo natura potrafi pokazać czerwoną karkę tym, którzy lekceważą jej potęgę.

Skutki udaru, którego doznał podczas jednego z prowadzonych na Uniwersytecie Rzeszowskim wykładów, odczuwa do dziś, więc może Natura daje mu do zrozumienia, że to już nie czas, by przemierzać Ładogę albo użerać się z urywającym oddech mrozem i wiatrem Spitsbergenu, dać się smażyć słońcu na piaskach Półwyspu Arabskiego. Nie lubi określenia "turystyka ekstremalna", woli "turystykę wyczynową", jakby dla organizmu to rozróżnienie miało jakiekolwiek znaczenie.

Zresztą - podkreśla - nigdy nie porywał się na eskapady, którym by nie podołał. Wypuścił właśnie na rynek czytelniczy "Desperados" o wspólnej z przyjacielem szalonej wyprawie do Patagonii. Podczas tej wyprawy wszystko było "desperados" - i wiatr, i niemal poziomo od silnego wiatru rosnące drzewa, i ludzie tu mieszkający, cudowni w swojej gościnności i każdy kilometr trasy dziennie, bo więcej przejść warunki nie pozwalały. Kiedy mówi bliźnim o tym kilometrze dziennie, to dziwią się, że taki cherlak bez kondycji wybrał się w marsz, i to w dzicz.

A on nie jest w stanie im wytłumaczyć, że w tamtych warunkach nikt więcej przejść by pewnie nie zdołał. Bo oni ten świat mogą dotknąć przez szybkę telewizora w programie National Geographic, a on go miał nie z pozycji wygodnego fotela, a czuł na twarzy, w kościach i w głowie. To tam jest prawdziwe życie, więc po cichu knuje. Knuje wyprawę na antypody, bo codzienność mocno go mierzi, on przecież musi realizować swoje marzenia z dzieciństwa, a trochę do realizacji jeszcze ich zostało. Wielu z nas poprzestało na marzeniach, on ma odwagę je realizować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24