Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

FBI pomyliło mnie z agentem kontrwywiadu

Alina Bosak
Richard A. Grzybowski swoją pracę w laboratorium kryminalistycznym policji San Francisco opisał w książce "Ślady zbrodni”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.
Richard A. Grzybowski swoją pracę w laboratorium kryminalistycznym policji San Francisco opisał w książce "Ślady zbrodni”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak. Wydawnictwo Znak
Polski system sprawiedliwości jest chory - mówi RICHARD A. GRZYBOWSKI, Polak, który został ekspertem od broni palnej policji San Francisco i biura śledczego ATF.

- Zna pan innych Polaków, którym udało się w amerykańskich służbach wymiaru sprawiedliwości zrobić taką karierę jak panu?

- Nie znam żadnego Polaka, który zajmowałby się akurat badaniami broni palnej. Natomiast znam trzy osoby, które były dyrektorami laboratoriów kryminalistycznych większych hrabstw. W Południowej Kalifornii funkcję taką pełniła kobieta - absolwentka studiów chemicznych w Polsce. Zatem nie ja jeden odnosiłem sukcesy w kryminalistyce.

- O mało nie został pan agentem FBI. Żałuje pan, że się nie udało?

- Trochę żałuję. Dlatego, że decyzja odmowna była niesprawiedliwa. Jakiś agent stwierdził, że skoro pracowałem przez emigracją do Stanów Zjednoczonych w dwóch państwowych instytutach, na pewno jestem agentem polskiego kontrwywiadu. FBI nie miało rozeznania w polskich realiach. W latach 70. w ambasadach amerykańskich nie miało ono swoich agentów. Teraz ludzie FBI są w ambasadzie w każdym większym mieście. W Warszawie na przykład jest ich dwóch. Dziś FBI nie popełniłoby takiego błędu, jak kilkadziesiąt lat temu, kiedy aspirowałem do jego szeregów.

- Dlaczego wyjechał pan z Polski?

- Z ekonomicznych względów nie, ponieważ miałem dobrą pracę. Na początku pracowałem w zakładzie badań rakietowych i satelitarnych Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego, potem byłem kierownikiem Motozbytu w Krakowie. W końcu miałem etat w Instytucie Ekspertyz Sądowych. To była ciekawa i dobrze płatna praca. Czułem się jednak politycznym więźniem. Moi koledzy mogli czasowo wyjeżdżać na jeden - dwa miesiące na Zachód i tam zarabiać, dzięki czemu mogli kupić samochód. Marzyłem o aucie, ale mnie nie pozwalano wyjeżdżać. I nikt nie tłumaczył dlaczego. Nie byłem w żadnym politycznym, antypaństwowym ruchu. Dlatego postanowiłem, że jeśli tylko uda mi się dostać paszport, to do Polski już nie wrócę, przynajmniej do takiej, jaką opuszczałem. I tak się stało.

- Może nie chcieli pana tak długo wypuścić, bo w papierach był zapis, że uczestniczył pan w protestach studenckich w 1968 roku?

- Nie byłem jakoś szczególnie aktywny, ale chodziłem do akademika Politechniki Krakowskiej, słuchałem i zbierałem ulotki. Właśnie te pisemne materiały były powodem mojego aresztowania. Na Rynku pod pomnikiem Mickiewicza podeszło do mnie dwóch funkcjonariuszy SB z milicjantem i zostałem zatrzymany. Ulotki miałem w kieszeni. Zaczęli mnie przeszukiwać. Udało mi się włożyć rękę do kiszeni, zmiąć papiery w kulkę i odrzuciłem ją w kierunku kontenera na śmieci. Kulka odbiła się i wylądowała u stóp milicjanta. A on tego nie zauważył. Potem było trochę bicia, parę godzin odsiedziałem w komendzie miejskiej milicji. Najgorsza była groźba, że wyrzucą mnie ze studiów, a byłem już na piątym roku. Na szczęście nic takiego się nie stało.

- Wiele osób po takich przejściach z policją na pewno już nie chciałoby oglądać niebieskich mundurów. A pan ledwo trafił do Stanów Zjednoczonych, od razu zamarzył o takiej karierze.

- Rzeczywiście. Powiedziałbym nawet, że wizyta w wydziale kryminalnym, gdzie zawieziono mnie wtedy w Krakowie, wzbudziła moją ciekawość. Zwłaszcza, że sprawy kryminalne są dalekie od polityki, a w Stanach Zjednoczonych policja jest całkowicie apolityczna. Mnie w pracy dla policji interesowała ta bardziej naukowa strona, a taką właśnie była praca w laboratorium kryminalistycznym, gdzie chodziło o badanie śladów i wysuwanie wniosków, które pozwolą zidentyfikować sprawcę zbrodni.

- Znamy amerykański wymiar sprawiedliwość z filmów. Pan mówi, że w takich serialach jak "CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku" jest mnóstwo fantastyki, a praca kryminalistów nie przypomina żmudnych godzin, jakie musi spędzać ekspert w laboratorium.

- To różnica jak między dniem i nocą, czarnym a białym. Moja praca, którą opisuję w książce, jest rzeczywiście żmudna, wymaga dużej koncentracji i sporo czasu. Widza by pewnie to znudziło, dlatego w filmach bohaterem jest oficer śledczy, który potrafi nie tylko złapać mordercę, ale pocisk zbadać. Takim był Clint Eastwood w "Sile magnum". Kilka scen do tego filmu kręconych było w naszym laboratorium kryminalistycznym w San Francisco. Rok później śmialiśmy się z Eastwoodem z tych nieprawdopodobnych umiejętności policjanta.

- Ile ekspertyz pan wykonał? Pisze pan, że był w miejscach 300 morderstw jako ekspert balistyki.

- Setki. Może tysiące. I to w różnych dziedzinach. Na początku wykonywałem ekspertyzy chemiczne, daktyloskopijne, serologiczne, w końcu balistyczne. Wtedy w laboratoriach trzeba było się znać na wszystkim. Teraz następuje ścisła specjalizacja. I dobrze. Bo nie można świetnie znać się na wszystkim.

- Największy sukces?

- Rozpoznanie broni na podstawie łusek i pocisków zabezpieczonych po strzelaninie w restauracji chińskiej. Trzech bandytów zabiło 5 osób, a 11 ciężko raniło. To był początek mojej kariery. Po dwóch dniach pracy przy mikroskopie dałem im listę i 6 miesięcy później policja wyłowiła z zatoki San Francisco dokładnie taką broń, jaką wskazałem. Zacząłem się cieszyć większym zaufaniem.

- Jako ekspert od balistyki nie uważa pan, że prawo amerykańskich obywateli do posiadania broni nie jest przesadną swobodą?

- Nie. Byłoby fajnie znaleźć jakiś złoty środek między tym, co jest w Polsce, a co w Stanach Zjednoczonych. Ludzie powinni mieć dostęp do broni palnej, jeśli posiadają odpowiednie warunki - są niekarani, mają badania psychologiczne (w Stanach tego nie ma), wiedzą, jak się bronią posługiwać i mają bezpieczne miejsce do jej przechowywania. W Polsce nie podoba mi się, że nawet, jeśli ktoś spełni te wszystkie warunki, to widzimisię pracownika policji może spowodować odmowę.

- Poznał pan amerykański wymiar sprawiedliwości z różnych stron - bo był pan także członkiem ławy przysięgłych, zdobył pan nawet zawód adwokata. Jak wypada polska sprawiedliwość w porównaniu z amerykańską?
- Słabo, a chętnie robię takie porównania, zwłaszcza odkąd uzyskałem stopień adwokacki. Polski system sprawiedliwości jest chory. Przypomina zupełnie meksykański, z tym, że w Meksyku w 2016 zostanie on zmieniony na wzór amerykański. Prokuratura nie powinna zajmować się nadzorem śledztwa, jak to jest w Polsce. Śledztwo powinno należeć wyłącznie do policji, która przygotowując dowody, przekazuje je dopiero prokuratorowi, a ten patrząc na przepisy prawa, decyduje, czy są wystarczające, by postawić zarzuty. Podoba mi się także amerykańska ława przysięgłych, bo aby przekonać dwunastu jej członków, trzeba mieć naprawdę mocne dowody. Jeszcze jedna rzecz - w Stanach Zjednoczonych nie do pomyślenia jest, aby rozprawa sądowa trwała lata. Prokurator i obrońca mają możliwość wzywania świadków pod rygorem aresztu. Jeśli świadek się nie stawi, nazajutrz policja doprowadzi go do sądu, gdzie sędzia może go wsadzić na trzy dni do więzienia.

- Czym zajmuje się pan obecnie?
- Uczę przyszłych ekspertów balistyki w Kolumbii i Meksyku. Mam szczęście w życiu do frapujących zajęć. Może będzie z tego druga książka.
Rozmawiała Alina Bosak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24