Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marcin z Krosna w Piekielnej Kuchni: Ciągnęło mnie do telewizji

Beata Terczyńska
materiały promocyjne/Hells Kitchen
Krośnianin Marcin Zdeb, z zamiłowania muzyk i kucharz, z zawodu grafik komputerowy, postanowił przekroczyć próg „Piekielnej Kuchni”, wytrwać w niej i pracować w pocie czoła pod okiem wymagającego szefa, Michała Brysia.

Co cię popchnęło do wzięcia udziału w programie „Hell’s Kitchen - Piekielna Kuchnia”? Znajomi, rodzina zasugerowali: idź i spróbuj, bo świetnie gotujesz?
Od dawna ciągnęło mnie do telewizji. Przede wszystkim do programów survivalowych. Byłem jeszcze małolatem, kiedy leciał program „Rozbitkowie”. Z zamiłowaniem oglądałem go co czwartek i marzyłem, jak fajnie byłoby przeżyć taką przygodę. Jakoś tak się złożyło, że pchało mnie też w stronę gotowania. Nadarzyła się więc okazja, żeby spróbować sił w programie, który przecież też jest pewnego rodzaju szkołą przetrwania. Wiele czynników odgrywa w nim rolę: nastawienie, ludzie o różnych przecież zainteresowaniach, charakterach, umiejętnościach…

Jak wyglądał casting do programu?
Wypadałoby powiedzieć, że nie był moim pierwszym. Brałem udział w rekrutacji uczestników do poprzedniej edycji, ale wtedy nie wyszło. Za namową kolegi z piątej edycji zgłosiłem się ponownie. Udało się. Ekipa mnie rozpoznała. Szczęśliwy telefon zadzwonił w przeciągu tygodnia z zaproszeniem do dalszego etapu, który odbył się w warszawskim Centrum Techniki Kulinarnej DORAM. Trzeba już było wykazać się obyciem w kuchni, znajomością podstaw. Wraz z innym uczestnikiem dostaliśmy od pani reżyser zadanie przygotowania czegoś w parze, w dziesięć minut. Obraliśmy szybką strategię: smaki z dzieciństwa. Wiele mam skojarzeń, ale pierwsze, co przyszło mi na myśl, to kromka świeżego chleba z cukrem i wodą. Pomyślałem, że na ten moment to jednak nie będzie dobre. Zdecydowaliśmy się na zwykłe tosty z parówką i żółtym serem podane w formie dla dzieci, czyli nacięte po dwóch stronach, aby podczas obróbki cieplnej końcówki zrobiły się jak „macki ośmiorniczki”. Małolaty chętnie wcinają takie śniadania. Jak zostało to odebrane? Bardzo dobrze. Ekipa się zajadała, chociaż to nie był jakiś kunszt kulinarny. Liczyła się też prezencja, opowiadanie o tym, jak to robimy. Wkradły się przy tym anegdotki. Skoro produkcja płakała ze śmiechu, to pomyślałem: jest sukces.

Może okazało się też, że kamera cię lubi?
Nie chcę sobie słodzić, ale chyba tak (ha ha).

Grafik komputerowy, kucharz, muzyk. Jak łączysz te pasje?
Od zawsze byłem zwolennikiem posiadania nie jednego, ale trzech asów w rękawie. Perkusja - primo. Gram od 12-13. roku życia, a wcześniej próbowałem gitary i klawiszy, nie licząc fletu w podstawówce. Jestem samoukiem. Na co dzień gram w zespole metalowym Skyanger.

A grafika?

Wielką frajdę sprawiało mi również rysowanie. Zaczynałem oczywiście od stylu manga, anime. Może dlatego po gimnazjum wybrałem się nie do liceum ogólnokształcącego, lecz do technikum poligraficznego w Miejscu Piastowym. Wśród specjalizacji była nie tylko nauka o druku ale też programy graficzne. Okazało się, że mam smykałkę. Poszedłem na studia w tym kierunku. Uczyłem się w rzeszowskiej WSIiZ i bardzo sobie ten czas chwalę.

Gotowanie to także pasja od dzieciństwa?
Tak, a w zasadzie od dziedzictwa, po babci (śmiech). Już nakreślam, jak to się zaczęło. Jest kilka obrazków, które mam w pamięci. Pierwszy z nich taki: lata temu, pobyt z babcią w Warszawie, chyba w drodze do zoo, jakiś przystanek, widzę zaplecze budek z kuchnią azjatycką, otwarte drzwi jednej z nich, a w środku kucharz trzymający wok. Przyglądałem się mu pewnie kilkadziesiąt dobrych sekund. Może poczuł mój wzrok na plecach, bo odwrócił się, uśmiechnął i zaczął podrzucać do sufitu warzywami przyrządzanymi w naczyniu. To był tak piękny widok… Inny obraz: babcia Kazia przyrządzająca jajecznicę najsmaczniejszą na świecie, a’la omlet. Od drugiej babci ściągnąłem zupę pomidorową. Nie patrzyłem na proporcje. Wszystko robiłem na smak. I tak krok po kroku. O, przed pomidorówką była jeszcze zupa… ze wszystkiego. Ze wszystkiego, co znalazłem w szafce w domu i co dosypałem do wody. Dwie kostki rosołowe, których dziś już nie używam, oregano, zioła prowansalskie, majeranek, kminek, tymianek, papryka żółta, czerwona, zielona, biała… Być może kilka marchewek czy ziemniaków też wylądowało w garnku. Wszystko poszło do zlewu. Nie dało się przełknąć.

Zobacz też: Jak po wizycie Magdy Gessler działa restauracja w Sanoku?

Ale nie zraziłeś się nic a nic?
Ależ skąd! Takimi kombinacjami przechodziłem dalej i dalej. Dziś goście bardzo lubią moją kuchnię, chwalą. Tym bardziej mnie to napędza, choć mam świadomość, jak dużo jeszcze w tej materii nie wiem.

Jakie są twoje popisowe dania? Takie, które dają pewność, że wszyscy zjedzą i poproszą o dokładki.
Jestem fanem mięs. Egzamin zdaje np. gulasz wołowy z kaszą pęcak i ogórkiem marynowanym, czy też krewetki na maśle czosnkowym z kolendrą lub pietruszką.

Startując w castingu, nie widziałeś, kto będzie szefem kuchni?
Nie wiedziałem. Z ręką na sercu.

Michał Bryś budzi respekt?
Tak! Osoba, która wie więcej w danym temacie, zawsze budzi respekt. Wielki szacunek dla niego.

Jesteś zadowolony z tego, jak wypadłeś w pierwszym odcinku?
Jestem zadowolony w stu procentach. To było urocze zobaczyć z tej drugiej strony nasze poczynania.

Co przyrządziłeś na pierwsze punktowane danie?
Kurczaka na ostro. Miały być pałeczki, ale oczywiście dostałem całą porcję i musiałem sobie radzić z rozczłonkowaniem. Zrobiłem to najlepiej, jak potrafiłem na tamten czas. Podałem mięso w wędzonej marynacie. Do tego sezam, ryż, liście shiso (japońskie zioła - red.), tabasco. Talerz był pełny, bo przygotowałem porcję jak dla siebie (śmiech). Gdy zobaczyłem gotowe dania innych uczestników, pomyślałem: ups, chyba na moim jest za dużo. Mogłem pomniejszyć porcje o 2/3, podać ładniej, a nie taką kopę.

Liczyłeś chociaż na pół punktu?
No pewnie.

A tu niewiele brakowało i byłby listek bazylii na odchodne?
Ale marynata była dobra i to przeważyło.

Jak zapamiętałeś pierwsze dni w programie?
Jako dawkę pozytywnej energii. Wśród profesjonalnych kucharzy cieszyłem się jak małe dziecko.

„Nie bardzo dogaduje się z pesymistami” - czytamy o tobie opis na stronie programu.
Fakt. Nie cierpię ludzi, którzy zawsze są negatywnie nastawieni, narzekają, są melancholikami. Takich na “nie” nie chce mi się. Trzeba mieć powera, energię. Najlepiej wstać o 6 rano, pobiegać i wtedy dzień staje się lepszy.

W zespole kucharzy na pewno trafili się różni ludzie. I malkontenci, i hurra nastawieni do życia. Nie było pewnie łatwo?
Musieliśmy jednak grać drużynowo, nie zrażać innych do siebie. Czasami trzeba było powstrzymywać emocje, reakcje na daną sytuację, czy w domu, czy w kuchni, pilnować się. W przeciwieństwie do drużyny dziewczyn w pierwszym odcinku to nam się udało stworzyć dobry team.

A więc program jest zarówno kulinarny, jak i psychologiczny, bo ważne, kto potrafi się odnaleźć w zespole?
Ależ oczywiście! To eksperyment, o którym można napisać dobrą pracę dyplomową.

Trzeba mieć twardą skórę, idąc do takiego show? Jako rockendrolowiec pewnie ją masz, jesteś odporny na krytykę czy podniesiony głos szefa. Co innego typy wrażliwców.
Na pewno tak. Trzeba pamiętać, jaka jest formuła programu. Już na wstępie szef zaznaczył, że Hell’s Kitchen to prawdziwa kuchnia, prawdziwa restauracja i prawdziwi goście i nie chce być w skórze kogoś, kto będzie udawał, że pracuje, oszukiwał. Nie dziwię się mu. Nie chciałbym mieć w zespole kogoś, kto by go spowalniał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nowiny24.pl Nowiny 24